Jiang Cheng
Udał się bocznymi drogami w kierunku dawnego domu. Kochał podróżować właśnie nimi. Dawało mu to chwilę spokoju i wytchnienia od miejskiego zgiełku, szczególnie korków, których szczerze nienawidził. Ile nerwów zżarł przez te nieskończone godziny wyczekiwania w kolejce, a wszystko przez to, że jakiś debil postanowił się wepchać bocznym pasem.
Aż zazgrzytały mu zęby na samą myśl o wczorajszych korkach.
— Cholera! — ryknął.
Włączył w telefonie zestaw utworów do medytacji, odchylił trochę fotel do tyłu i prowadził samochód z wygodniejszej pozycji, wsłuchując się w łagodne dźwięki. Nie ukoiły jego zszarganych nerwów, ale przynajmniej pozwoliły na wzięcie większego wdechu i zaakceptowanie tego, że obecnie znajduje się poza miastem. Korki go nie dopadną.
Niestety, w następnej miejscowości zatrzymało go pasmo wołów przeprowadzanych przez ulicę przez rolnika — starszego mężczyznę z trawą między zębami i z manierką alkoholu przy boku. A był to na pewno alkohol, bo rolnik już patrzył niewyraźnie na drogi samochód takim wzrokiem, jakby wahał się, czy ten widok na pewno ma miejsce.
Jiang Cheng uderzył czołem o kierownice.
To się nie dzieje naprawdę!
Jedzie do rodziców, zaraz po wielkim wywiadzie Wen Ruohana i wkurza go jakiś korek! Podświadomie tłumaczył to sobie w ten sposób, że po prostu szuka tematu zastępczego. Inaczej rozniósłby ze złości siebie i cały świat. A tak? Wkurzają go korki.
Cała trzoda przeszła i ruszył przed siebie. To już niedaleko. Dwadzieścia minut drogi stąd, o ile znowu nie natrafi na jakąś trzodę.
Tym razem mu się poszczęściło.
Zaparkował przy drewnianym płocie, kojarząc z dawnych wizyt, że stąd samochód był najmniej widoczny. Nikt nie powinien był wychwycić żadnych dźwięków. Sam dopilnował, by zamontowano szczelne okna, które osobiście sprowadził z Europy, a poza tym silnik pracował w miarę cicho.
Jiang Cheng zatrzymał się przed bramą. Wziął głębszy wdech. Oby nerwy go nie zawiodły.
Ktoś na niego liczy.
Wyciągnął zapasowy plik kluczy z prawej kieszeni. Otworzył furtkę, wszedł i od razu zamknął ją za sobą. Sprawdził, czy wszystko w porządku, pociągając za klamkę.
Skinął głową. Wyglądała solidnie. Nikt się nie wydostanie ze środka.
Przeszedł przez ścieżkę wyłożoną sztucznymi, miękkimi kamieniami, obok których wysadzono niewymagające opieki rośliny. Z dzieciństwa pamiętał sadzawki z lotosem. Wei Wuxian zawsze podbierał kwiaty pod nieobecność rodziców i podjadał, ukrywając się za rezydencją. Myślał, że nikt nie o tym nie wiedział, ale wszyscy wiedzieli. Nawet matka, która zazwyczaj traktowała go surową ręką.
Jiang Cheng przystanął przed wejściem do dawnego domu.
Szczęście zniknęło z tego domu. Wszystko runęło, kiedy w końcu stali się jedną rodziną, wypijając z jednego kielicha, dzieląc się posiłkiem, troskami i radosnymi chwilami. Świętowali pierwszy sukces Jiang Chenga w szkole, nie zapominając o dokonaniach Wei Wuxiana, który pomimo dziecinnego charakteru, okazał się pilnym i niezwykle inteligentnym uczniem.
Yanli, ich ukochana Yanli zniknęła…
Rozpłakał się.
Obiecał sobie, że nigdy więcej nie pozwoli sobie na łzy, że będzie silny i wytrwały, przynajmniej w oczach rodziców, ale nie dawał sobie dłużej z tym rady. Tak bardzo cierpiał. Każde wspomnienie Yanli otwierało stare rany. Widok wrogów, którzy radośnie kroczą drogą sukcesu, przyprawiał go o mdłości.
Kiedy sprawiedliwości stanie się zadość?
— Młody panicz? — usłyszał za sobą głos starej służącej, która jedyna została, by wspomóc jego rodziców w tych trudnych chwilach.
Jiang Cheng otarł twarz, a potem wziął głęboki wdech. W oczach innych nie powinien okazywać słabości.
Odwrócił się i powitał skinięciem starszą kobietę. Ciągle wyglądała tak samo. Nie zmieniła się, odkąd pamiętał. Miała okrągłą, słodką twarz, na której zawsze widniał uśmiech. Niezależnie od tego, czy było dobrze czy nie, nie okazywała złości ani gniewu, kierowała się za to troską i kochała całą rodzinę Jiang, jakby każdy był jej dzieckiem. Swoje straciła krótko po wojnie w wyniku zarazy. Nawet nie wiedziała, gdzie pochowano jej maleństwa. Matce udało się ustalić jedynie prawdopodobny zbiorowy grób ofiar zarazy z tamtego okresu.
— Dzień dobry, pani Ying. Wygląda pani przepięknie — rzucił komplementem.
— Oj, młody paniczu, bo się zarumienię. — Udała zawstydzenie i teatralnie odwróciła twarz. — A niby to ten szalony Wei Wuxian taki kobieciarz.
— Kobieciarz… — fuknął Jiang Cheng. — Oficjalnie ogłosił, że jest gejem.
Kobieta westchnęła.
— Dlaczego mnie to nie dziwi? — stwierdziła, kręcąc głową. Zdjęła rękawice ogrodowe i rzuciła je na kamienny posąg. — Ten chłopiec od zawsze był inny. Szalony, nieposkromiony, nieodpowiedzialny, ale nie dało się go nie kochać.
Jiang Cheng zacisnął pięść. Nie, panie Ying nie miała racji. Nie wszystko go kochali, on wręcz go nienawidził, szczególnie po zaginięciu Yanli. Nie tylko odsunął się od sprawy, od poszukiwań ich ukochanej siostry, ale i ruszył dalej, gdy inni zostali w mrokach przeszłości.
— Dla tego gnoja nie ma znaczenia nasza rodzina — wysyczał, dłużej nie dusząc w sobie tych okrutnych myśli. Tak, to one go dręczyły, takie miał zdanie o Wei Wuxianie.
— Paniczu Jiang… — szepnęła troskliwie babuleńka. — Czasami patrzysz za daleko i nie widzisz tego, co znajduje się przed tobą. A zdarza się, że twoje widzenie ogranicza to, co masz przed sobą, a to, co jest w oddali, staje się zamglone i niewyraźnie.
— Z bliska i z daleka widzę dobrze. Proszę mnie nie torturować. Ślepcem nie jestem. Wiem, co widzę — odparł odrobinę za ostro, choć wiedział, że dawna opiekunka pragnęła obdarować go słowami pocieszenia.
Nie potrzebował ich, bo nic nie wypuści ich wszystkich z horroru, do którego trafili. Chyba że Yanli wróci, ale w to… wątpił. Minęło zbyt wiele lat, odkąd ostatni raz widziano ją żywą.
— To ty!
Jiang Cheng stanął na baczność. Przed jego oczami coś przeleciało, chyba waza. Minęła jego, minęła panią Ying i roztrzaskała się o kamienny chodnik. Woda rozchlapała się po jego nogach, kwiaty rozrzuciły się po całej ścieżce.
— Spokojnie, to… — usłyszał drugi głos.
Nadszedł za późno.
Drzwi otworzyły się z trzaskiem. Wybiegła przez nie kobieta, ubrana w białe, cienkie sukno, ociekające wodą, która najprawdopodobniej pochodziła z wazonu. Biegła jak opętana, wykrzywiając dawne, piękne oblicze w przerażającym grymasie. Miała zraniony policzek. Krew ciekła jej po bladej szyi, powoli docierając do białego sukna.
Rozłożyła szeroko palce, kierując je na szyję Jiang Chenga — w gotowości, aby zacisnąć je w każdej chwili i wydusić ostatnie iskry życia z oczu mężczyzny. A najgorsze było to, że nie potrafił się obronić. Bezradnie opuścił ręce i patrzył na szalone wcielenie swojej drogiej matki, opętane przez demona tęsknoty i straty.
— Mamo… — wyszeptał przez łzy, gdy prawie do niego dotarła.
— To twój syn! — ryknął ojciec.
Odciągnął mamę do tyłu, szarpiąc ją za długie, czarne włosy. Przytwierdził kobietę do ziemi. Wiła się, krzyczała, płakała, przeklinała, ale najgorsze było i tak to, że nie rozpoznawała własnego syna.
Jiang Cheng padł na kolana. Ujął wyrywającą się dłoń mamy i ucałował ją, a potem przyłożył do swojego czoła.
Uspokoiła się. Jej ruchy stały się mniej chaotyczne, bardziej opanowane. W końcu straciła siły i zasnęła na ziemi. Ojciec wziął ją w swoje wątłe, szczupłe ramiona, które należały do człowieka przegranego. W oczach ojca tkwiła już sama ciemność, którą czasem otaczał słaby blask łez. Zapadnięte policzki wzbudzały odrazę w Jiang Cheng. W trakcie ostatniej wizyty nabrał nadziei, że może coś się zmieni. Ojciec tak ochoczo zjadł kawałek ciasta, który Jiang Cheng przywiózł jako prezent z Pekinu. Po jego wyjeździe z domu najpewniej wszystko wróciło do smutnej normy.
— Dlaczego przyjechałeś? — zapytał ojciec, Jiang Fengmian, dawny śledczy, szanowany i nagradzany policjant oraz kochający ojciec. Z człowieka, którego kiedyś Jiang Cheng znał, pozostało tylko wspomnienie.
— Bałem się, że widzieliście wywiad — mruknął nieśmiało. Ojciec nie czynił mu wyrzutów za to, że przyjechał. Dalej się martwił o swoje dziecko, ale „martwił się“ w jego rozumowaniu. „Nie przyjeżdżaj tu, nie chcesz patrzeć na matkę“ — brzmiały niewypowiedziane słowa.
— Wyłączyłem w porę. Ty… i Wei Wuxian widzieliście?
— Widzieliśmy. Wei Wuxian… wyglądał na spokojnego — wyżalił się.
— To dobre dziecko. On nie zapomniał — powiedział synowi, jak za każdym razem, gdy ten wspominał o Wei Wuxianie i o tym, jak przybrany brat ruszył dalej.
Wychowali się razem, w dawnej rezydencji — on, Yanli i Wei Wuxian… Nierozłączne rodzeństwo, rozłączone zniknięciem jednego z nich.
— Dlaczego on tak się zachowuje? — mówił dalej, wylewając myśli, których nie miał prawa wypowiedzieć przy innych. — Został moim przełożonym, rozwiązuje świetnie sprawy, dokonał wiele dobrego, ale nic nie ruszył w sprawie Yanli.
— Minęło tyle lat…
— Rozwiązują sprawy z ubiegłego wieku, a nie rozwiążą zaginięcia JEDNEJ dziewczynki?! — ryknął niekontrolowanie.
Matka obruszyła się w ramionach ojca.
To koniec wizyty.
Jiang Cheng zasłonił usta, żałując utraty kontroli nad własnymi emocjami. Dusił w sobie tak wiele, szczególnie w obecności innych ludzi. Nie dawał dary tego ukrywać. Tak bardzo pragnął wykrzyczeć wszystko, co dręczyło go przez ostatnie pięć lat.
— Wracaj — poprosił go ojciec.
I tu nie krzyknie.
Ręce opadły mu bezwładnie, kiedy patrzył na oddalające się sylwetki rodziców. Pani Ying ominęła go, zabierając ze sobą rękawiczki i zebrane fragmenty wazonu. Pożegnała Jiang Chenga ciepłym uśmiechem i słowami:
— Następnym razem nie przyjeżdżaj.
Rozkaz uderzył prosto w jego i tak zranione serce.
Dlaczego? To jego mama i taka. Kochał ich, tak samo jak Yanli i Wei Wuxiana. To jego rodzina. Dlaczego nie mogą znowu się spotkać wieczorem na kolacji i śmiać z wygłupów Wei Wuxiana, dyskutować o nowym planie treningowym albo spróbować kolejnej potrawy Yanli?
Drzwi od domu zamknęły się samoistnie i Jiang Cheng pozostał sam z tą pustką i ciszą.
Wstał odruchowo i ruszył w stronę samochodu. Nogi uginały mu się pod ciężarem ciała, szedł chwiejnym i do tego niepewnym krokiem, jakby w każdej chwili mógł się przewrócić. Jednak zdołał dotrzeć do samochodu — jak zawsze, zostawił za tą furtką całe cierpienie i powrócił do roli, jaką spełniał w tym społeczeństwie. Policjant i śledczy. Nie brat i nie syn.
— KURWA!!! — ryknął, uderzając otwartą dłonią o kierownicę.
Raz, dwa, trzy, cztery i… przerwał.
Wziął głęboki wdech i ruszył w drogę powrotną do miasta. Prezenty, jakie przyniósł dla rodziców, rzucił z powrotem na tylne siedzenie. Włączył składankę chińskiej muzyki klasycznej i wsłuchał się w uspokajające dźwięki guqinu.
Wybrał znowu poboczne drogi, unikając korków, niepotrzebnego stania w kolejce i szalonych kierowców. Spokój i cisza… Tego potrzebował.
A jednak zobaczył samotnie stojący samochód na poboczu i kobietę, która walczyła ze zmianą przebitego koła. Zatrzymał się gwałtownie. To nie była bezpieczna okolica dla samotnej kobiety, już nie wspominając o tym, że za chwilę zachodziło słońce. Wyciągnął odznakę ze schowka. Ludzie o wiele bardziej ufali służbom niż zwykłym obywatelom.
— Pomóc? — zaoferował wsparcie, jak tylko wydostał się z auta.
Kobieta obejrzała się przez ramię. Twarz miała ubrudzoną w smarze. Spocona koszulka przylegała do jej dobrze umięśnionego i wysportowanego ciała. Na prawym ramieniu nosiła bliznę po poparzeniu. Zagoiła się ładnie, w kształt kwiatu, ale Jiang Cheng od razu rozpoznał, że to nie tatuaż a blizna.
— Nie trzeba, dam sobie radę! — rzekła aroganckim tonem.
Zapasowe koło wyślizgnęło się z jej rąk. Zaczęło sunąć się w dół drogi, a kobieta patrzyła bezradnie, załamując ręce.
— Nie dam sobie rady — odparła zażenowana.
Jiang Cheng pobiegł po koło i przetoczył je pod samochód. Zdjął marynarkę, na której przyklęknął przed kołem. Prosta sprawa do wymiany, ale wyglądało na to, że nie poradziła sobie z rozkręcaniem. Samochód zarysowała w paru miejscach. Aż szkoda lakieru. Auto wyglądało na nowe. Nie pasowało też do wiejskiej, pustej okolicy.
— Pani stąd? — zapytał jako śledczy.
— Nie zakopałam tu zwłok — fuknęła. Była piękną kobietą, o lekko ciemniejszej karnacji i aroganckim, wręcz władczym spojrzeniu, które skrywało się za wyjątkowo uroczą twarzą.
— Są w bagażniku? — zażartował. Humor chyba przejął po Wei Wuxianie.
— Nie, wrzuciłam do rzeki.
Zaśmiał się pod nosem. Ktoś go rozśmieszył? Jak to możliwe?
— Przyjechał odwiedzić rodzinę. Wbrew pozorom, nie wszyscy pochodzą z miasta. A policjant co tu robi?
— Tez odwiedziny rodziny, rodziców — sprecyzował. — Jiang Cheng — przedstawił się, nadal męcząc się z oponą.
— Wen Qing.
Klucz z wrażenia wyleciał mu z dłoni. Kobieta podniosła go i podała.
— Daleka rodzina — dodała. — Wen Ruohan to bardzo, bardzo daleki kuzyn, który nie wie o moim istnieniu — zapewniła.
— Tak — mruknął niewyraźnie. Nie uwierzył w jej bajkę. Rodzina Wen się znała. Niezależnie od tego, czy ktoś wywodził się z głównej gałęzi czy pobocznej, jego imię widniało na drzewie genealogicznym, którym posługiwał się najpierw Wen Hui, a potem Wen Ruohan.
— Pracuję w szpitalu — powiedziała kobieta. — Ratuję ludzkie życia, nie pozbawiam ich ludzi. Na moich rękach nie widnieje krew, którą przelała moja rodzina. Nie oceniaj tylko po samym nazwisku.
Zmienił koło. Wstał i stanął naprzeciwko kobiety.
— Oceniam po nazwisku — wycedził przez zaciśnięte zęby. — To nazwisko sprowadziło na moją rodzinę najwięcej zła, a uwierz mi, wrogów mieliśmy tysiące. Życzę udanej podróży.
Oddalił się.
— Dziękuję za pomoc! — zawołała Wen Qing.
Zatrzasnął za sobą drzwi. Wziął ciężki oddech, przeklinając swoje cholerne szczęście, że w tym pustkowiu musiał napotkać akurat na kogoś z rodziny Wen. Odpalił auto. Odjedzie jak najszybciej.
Nie było mu to dane. Przed maską stanęła Wen Qing, tarasując drogę.
— Co do…
Pokazała mu marynarkę, którą zostawił na drodze.
— Wygląda na drogą — mruknęła, podając mu zgubę.
— Pensja śledczego nie starcza na drogą marynarkę — fuknął, zabierając od niej i tak bezwartościowy kawałek materiału.
Potem odjechał, kierując się na główną ulicę. Miał dosyć wiejskich dróg. Aż rzygał na myśl o Wen Qing i o tej całej przeklętej rodzinie Wen, którą miał ochotę widzieć wyłącznie za kratami.
Szpital… Na pewno nie pracowała tam jako lekarz.
Zwolnił. Coś mu nie dawało spokoju. Zerknął na marynarkę. Jedną ręką sięgnął do widocznej kieszeni, z której wystawił fragment kartki. To wizytówka. Obejrzał ją z dwóch stron. Znalazł na niej numer telefonu i adres szpitala. „Kierownik oddziału: lekarz Wen Qing — specjalista medycyny ratunkowej“.
— To nie przypadek — syknął, stając w korku.
0 Comments:
Prześlij komentarz