[HORROR] Umarli wciąż żyją

Powrót do domu i tajemnica skrywana w małej wsi, ukrytej wśród lasów i wyżyn. Żywi należą do żywych, martwi do martwych, ale czy... aby na pewno?
Dzień był mroźny, lecz nie z tego powodu Alan Błazowski drżał, od kiedy tylko wyjechał z małego miasteczka. Nawet drobne wspomnienia o miejscu, w którym się wychował, a do którego teraz zmierzał, budziły w nim emocje, które starał się ukrywać przez lata. Wyrwał się ze wsi — z życia wśród warzyw i owoców, codziennej pracy w polu i nudnego istnienia, na którego pragnęli skazać go rodzice. Jednak dziś, po ponad piętnastu latach nieobecności, wracał do zasypanych śniegiem wyżyn, gdzie lasy ścieliły się białym puchem, od kiedy tylko przekroczył granicę gminy. Nie pamiętał, by było tu aż tyle drzew, ale najwyraźniej pamięć zawodziła go; może nie tylko w tej kwestii.
Zatrzymał się przed znakiem ostrzegawczym i wysiadł z auta. Mroźne powietrze uderzyło w Alana. Bez chwili zastanowienia z powrotem wsiadł do nagrzanego auta. Dmuchnął ciepłym powietrzem na zziębnięte dłonie, a kiedy na nowo rozgrzał się, chwycił za komórkę i wybrał pierwszy z numerów. Odezwała się poczta głosowa.
— Niech cie, Piotr! — syknął.
Rzucił telefon na tylne siedzenia. Odpalił silnik i znów ruszył w trasę. Zaczęło coraz mocniej śnieżyć. Zapowiadali zamiecie, ale nie aż takie. Po piętnastu minutach cała droga pokryła się śniegiem. Wycieraczki przestały nadążać za nagromadzającymi się płatkami na przedniej szybie. Alan pochylił się do przodu i przymknął powieki, jak gdyby miało to mu pomóc w prowadzeniu.
—„Przyjedź, Alan”, „musimy poważnie porozmawiać”, „no przecież mnie nie zostawisz” — przedrzeźnił Piotra, a potem przeklął siebie w myślach. Jak głupi i bezmyślny musiał być, żeby zgodzić się na tak idiotyczny pomysł? Wycieczka na wieś w środku zimy? Całkowicie oszalał.
Samochodem szarpnęło. Alan uderzył czołem w kierownicę, a potem odchylił się na fotelu, jęcząc z bólu. Złapał się za głowę.
— Cholera! — wrzasnął. — Cholera, cholera, cholera! — ryknął, naciskając klakson, jak w opętaniu.
Przestał. Wziął kilka głębokich wdechów. Wrzucił wsteczny i odjechał kawałek do tyłu. Ponownie, tym razem wolniej, najechał na małą zaspę, która przedostała się z górki na jezdnię, i przejechał przez nią. Uśmiechnął się odruchowo. Nie da się pokonać tej przeklętej wsi. Nie tym razem. Zbyt wiele razy ugrzązł, przyjeżdżając na studiach do rodziców w odwiedziny. Wystarczyło mu sytuacji, w których ojciec zabierał od sąsiada ciągnik tylko po to, aby wyciągnąć „miastowego synalka” z zaspy.
— Nie tym razem — szepnął do własnego odbicia, które ujrzał w przednim lusterku. Przypominał ojca i to było najgorsze. Wraz z upływającymi latami dostrzegał coraz więcej podobieństw. Rysy miał twarde, a twarz mocno kwadratową, choć w przeciwieństwie do ojca nigdy nie starał się ukrywać jej za brodą. Golił się codziennie, aby zachować przynajmniej tę różnicę. Nawet dzielili ten sam kolor oczu i włosów — brązowe.
Alan westchnął, kiedy minął cmentarz. Nie zatrzymując się, przejechał obok parkingu kościelnego i zjechał w dół górki. Potem już tylko musiał skręcić na leśną drogę. Śnieg przestał prószyć, jakby na życzenie Alana. Przynajmniej pogoda zamierzała postawić się po jego stronie.
Melodia zagrała z tylnego siedzenia. Machnął na to ręką. I tak już się zbliżał na miejsce spotkania. W oddali dostrzegał już stary dom Piotra, w którym mieszkał  do śmierci rodziców, a nawet i po tym, jak umarli. Nic się nie zmieniło. Dom był nadal tą samą, starą chałupą, w której po wielu błaganiach przeznaczono jeden pokój na toaletę, a Internet podłączono jeszcze później. Dach nadal się trochę zapadał. Za dzieciaka uwielbiali się z Piotrem wdrapywać na samą górę, oczywiście bez zgody rodziców, i zjeżdżać po nim. Zawsze lądowali twardo. Tyłki ich bolały, ale nigdy nie żałowali. Bo jaką inną rozrywkę mogli mieć w tej zabitej dechami wsi? Żadną.
Alan zwolnił, zjeżdżając z górki.
Z domu wyszedł jakiś mężczyzna. Ubrany był w luźny, stary kożuch. Ręcznie wyszywana czapka zasłaniała jego czoło. Alan pokręcił głową z niedowierzania. Z tego domu mógł wyjść tylko Piotr. Jednak nie wyglądał tak samo jak przyjaciel, którego znał od pieluchy.
— Piękny samochód — usłyszał, gdy wysiadł z auta. Nie brzmiało to jak komplement. — Widzę, że dobrze ci się żyje. Mnie nawet nie stać na naprawę tego ukochanego dachu. — Zaśmiał się.
Alan wyciągnął z tylnych siedzeń telefon. Potem wyjął z bagażnika teczkę. Nie odezwał się ani słowem. Bał się, że oczy go mylą — czy to ze starości, czy ze zwykłego zmęczenia. Przecież on i Piotr urodzili się w tym samym roku. Ba! Nawet w tym samym miesiącu, więc dlaczego stojący przed nim mężczyzna dochodził do wieku starczego. Dlaczego głębokie zmarszczki pokrywały jego niegdyś przystojną twarz? Od kiedy ukończyli szesnaście lat nabijał się z Piotra, że wygląda jak piękniś z telewizji — wypucowany, wymalowany, stworzony na potrzeby kamery. Teraz widział przed sobą starca zmęczonego życiem.
— Kim… — zawahał się. Wziął głęboki wdech i spróbował jeszcze raz: — Kim jesteś?
— Nawet przyjaciel… — Pokręcił głową. — Piotr, chyba jeszcze kojarzysz dawnego przyjaciela?
— Tak — odparł niepewnie. — Oczywiście, że tak. Trochę… Zmieniłeś się — skłamał. Nie tylko zmienił się, stał się zupełnie innym człowiekiem. — Wejdziemy? — Wskazał na wejście. — Zimno mi, więc przydałby się jakiś kubek gorącej herbaty.
— A rosołek? — zaproponował. — Zabiłem kurę specjalnie dla ciebie.
— Rosołek… — powtórzył. Nie jadł domowego chyba od pięciu lat.
— Rosołek.
— W takim razie bardzo chętnie.
— Zapraszam.
Piotr wszedł do środka jako pierwszy, zostawiając lekko uchylone drzwi. Alan chuchnął na zziębnięte ręce. Obejrzał się przez ramię. Za nim rozciągały się tylko lasy i wzgórza. Dawniej nie wyglądały tak majestatycznie. Pokryte białym puchem przypominały deser pokryty grubą warstwą spienionej śmietanki, z drobno posiekanymi liśćmi mięty. Zapierało dech w piersi, ale Alan czuł na sercu również ciężar. Jakby te góry przytłaczały go. Był mały, nic nie znaczył wobec potęgi otaczającej go natury, która pochłania kościół i pozostałe zabudowania. Gdyby wołał o pomoc, nikt by go nie usłyszał. Gdyby próbował uciekać, nie odnalazłby się wśród drzew. Gdyby tu umarł, nikt nie przyszedłby go szukać…
— Nie, to niemożliwe — szepnął, oddając od siebie mroczne myśli. Zbyt wiele lat kisił się w mieście, dlatego nie umiał przyzwyczaić się na nowo do miejsca, w którym się wychował. Nic więcej.
Jeszcze raz wziął głęboki wdech. Potem ruszył zdecydowanym krokiem w stronę domu. Zapach oparzonej kury uderzył w niego ze zdwojoną siłą. Smród był obrzydliwy, od małego uciekał do Piotrka, gdy mama tylko brała się do obierania świeżo zabitej kury z pierza.
— Mogłeś ostrzec — syknął. Zatkał nos i przeszedł przez komórkę, aż w końcu trafił do kuchni. W przeciwieństwie do Piotra nic się nie zmieniła. — Może zmienisz w końcu wystrój? — zaproponował.
Piotrek wychylił głowę znad kuchni. Podłożył do pieca dwa kloce drewna i rozgrzebał w środku popiół.
— Wolę jak jest… — odpowiedział po chwili, błądząc wzrokiem po całym pomieszczeniu. — Czasami stare rzeczy są lepsze od nowych. Czuć w nich to coś. Wspomnienia, dobre wspomnienia — poprawił się szybko — przychodzą i przypominają o sobie.
— Czuć coś na pewno, ale raczej smród kury, a nie wspomnienia. Wolę pamiętać, nie przypominać sobie — burknął.
Zdjął kurtkę i rzucił na ławę. Sam usiadł przy stole. Wyjrzał zza malutkie, zaparowane okienko. Niewyraźnie kształty szopy zarysowały się w oddali.
— Myślałem, że już dawno temu ją spaliłeś albo się zawaliła — zauważył.
— Przydaje mi się czasem.
— Do czego niby? — pytał dalej.
— Trzymam tam… — urwał w połowie odpowiedzi. Wzrok skierował na ścianę; na gołą, pustą ścianę, gdzie nic się nie znajdowało. Otworzył usta, jakby chciał coś dodać, lecz ostatecznie zamknął je.
Piotr chwycił garnek z gotującym się makaronem i odcedził go, wodę wylewając do wiadra. Nałożył dwie porcje na talerze. Alan chwycił się za głowę. Rozmasował skronie. Od tego czekania łeb go zaczął boleć. Nie przyjechał do tej przeklętej dziury, aby zjeść sobie domowego rosołku. Nawet jeśli był cholernie głodny.
— Mów, o co chodzi — nakazał, wstając od stołu. — Nie chcę jeść. Nie chcę pić. Chcę wyjaśnień. Przez telefon brzmiałeś tak… — Machnął ręką, szukając odpowiedniego słowa. — Nie wiem dokładnie, ale raczej dziwnie. Zmusiłeś mnie do przyjazdu — podkreślił.
— Tak… — odparł wątpliwym głosem. — Muszę jeszcze nalać zupy.
— Nie ucieknie!
— Może wykipieć.
— Mów! Albo zjem ten przeklęty rosół, bo jestem cholernie głodny od tej przeklętej jazdy, i mnie już nie ma. Wyjeżdżam. Koniec. Więcej nie wracam, Piotrze — zagroził. Tylko w tej sposób mógł przekonać Piotra do mówienia.
— Piotrze? — Zaśmiał się. — Kiedyś mówiłeś na mnie „Piter”, czasami „Pietr”. Miasto zmieniło cię.
— Dziękuję za ten komplement. — Zaklaskał. — W końcu doszliśmy do najważniejszego tematu. Będziemy rozmawiać o MNIE! Cudownie!
Alan rozłożył szeroko ręce, a potem opuścił je bezwładnie. Stracił siły na rozmowę z przyjacielem. Po co w ogóle tutaj przyjeżdżał? W odwiedziny? Żałował decyzji. Żałował tego, że nie przesłał Piotrowi pieniędzy na bilet. Jeśli tak bardzo chciał spotkania, powinno odbyć się na warunkach stawianych przez niego, nie Piotra.
— Słyszałem, że żenisz się — zaczął Piotr, kiedy zegar wybił południe.
— Tak — odpowiedział lakonicznie. — I nie, bo zostawiła mnie w tamtym miesiącu.
— Kochanek?
— Kochanka. — Zacisnął usta w wąską linijkę. Cmoknął. — Tak, zdradziła mnie z kobietą, a może od początku zdradzała swoją ukochaną ze mną. Trudno powiedzieć. Było, minęło. — Wzruszył ramionami. — To już przeszłość.
Przeszłość, ale nadal bolała. Pogodził się ze swoim losem — z tym, że pewnego dnia Magda bez słowa wyjaśnienia spakowała się i wyjechała, zostawiając po sobie pusty pokój. Potem słyszał tłumaczenia pozostałych pracowników firmy. „To było oczywiście”, „musiałeś coś zauważyć”, „zawsze patrzyła się inaczej na kobiety” — mówili między sobą, ale nigdy nie rozmawiali o tym z Alanem. Piotr jako pierwszy poruszył bezpośrednio z nim ten temat.
— A twoja żona? — odegrał się tym samym Alan. — Żona i córeczka. Adna i Alicja, jeśli dobrze… — uśmiechnął się, choć wiedział, jak okrutnie teraz postępuje — pamiętam — dokończył.
Piotr zabrał się za jedzenie. Nie zamierzał odpowiedzieć na pytanie, a przynajmniej tak przypuszczał Alan, więc i sam zaczął jeść rosół. Już gdy skosztował pierwszą łyżkę, zupa wydała mu się dziwna w smaku. Przypominała raczej wywar na galaretę, z kości i dobrej skóry. Jednak był tak głodny, że wzruszył tylko ramionami i opróżnił cały talerz w moment.
— Specyficzny smak — powiedział w końcu, wycierając twarz chusteczką. — Kura coś jadła? Czy może źle wyparzyłeś?
Piotr przerwał jedzenie. Dłoń z łyżką zawisła w powietrzu, a wzrok skierował się na starą szopę.
— Tak, to była wyjątkowa kura — przyznał. — Inna od reszty…
— Inna od reszty, mówisz? A gdzie niby reszta? — Wydało mu się to dziwne. Nie widział żadnych zwierząt na podwórku. — Poza tym powiedz mi o swojej żonie i dziecku.
— To… — Westchnął ciężko. — To trudna historia. Podobna, ale trudna. Kochanek, ucieczka, zostawiła list, a dziecko wzięła za sobą.
— Kochanek — powtórzył, pokiwując głową. — W poprzednim miesiącu?
— Zgadza się.
— Niesamowity przypadek.
— Niesamowity, rzeczywiście.
— Tylko… — przybliżył się do Piotra — nadal nie rozumiem, dlaczego do mnie zadzwoniłeś? Błagałeś mnie, bym tu przyjechał.
— Nie wiem… — Głos mężczyzny zadrżał i na pewno ze strachu. — Nie wiem, czy mi uwierzysz — dokończył szeptem.
— Dlaczego szepczesz? — mruknął pod nosem.
— A dlaczego ty szepczesz?
— Oj, błagam, daj spokój z tymi gierkami! — oburzył się. — Naprawdę sądzisz, że mam czas, żeby ot tak przyjechać na wakacje do tej dziury? Mam pracę.
— Każdy jakąś ma — wtrącił Piotr.
— Tak, każdy jakąś ma — fuknął. Podniósł się i zarzucił na siebie kurtkę. — Tak więc, jeśli pozwolić, drogi przyjacielu, opuszczę cię.
— Opuścisz?
— Tak, opuszczę — zapewnił dawnego przyjaciela, gdy ten niedowierzał jego słowom. — Przyjechałem specjalnie dla ciebie, kiedy mogłem sobie spędzić cały na dzień na spokojnie w domu…
— TU JEST TWÓJ DOM! — ryknął, po czym walnął pięścią w stół.— TUTAJ! Zostawiłeś mnie, matkę, ojca i sobie wyjechałeś!
— No świetnie! — Odetchnął na spokojnie. Nie mógł się dać ponieść emocjom. — Jesteś najlepszym przyjacielem. Nie ma co. Cudownie się spotkać po latach, poopowiadać o starych czasach, a nie.. — Uśmiechnął się. Jednak zamierzał dopiec Piotrowi. — Ktoś, w przeciwieństwie do mnie, rzucił studia medyczne tylko dlatego, że jego rodzice potrzebowali pomocy w gospodarstwie.
— Ta ziemia należy do nas, a my należymy do ziemi, dlaczego tak trudno ci to zaakceptować? — spytał surowym tonem, jakby pytanie padło z ust starca zmęczonego życiem.
— Ponieważ wyjechałem. Uciekłem z tej... — urwał, szukając właściwego słowa — „ziemi” — dokończył niepewnie. — Patrz, co z tobą zrobiła? Jak mogłeś się tak postarzeć? Przez pracę w polu? Piotr, spójrz w lustro.
— Nie, to ty spójrz. — Przełożył garnek z rosołem z powrotem na kuchnię. — Gdybyś tylko spojrzał w lustro, gdy był na to czas. Może wtedy… — zamyślił się.
— Może wtedy… — zachęcił Piotra, by dokończył.
— Może wtedy twój ojciec nie wstałby z grobu.
Alan otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. Po chwili jednak wszystko pojął. Piotr zwariował. Opuściła go żona. Rodzice już dawno umarli. Został sam, więc wezwał jego, by nacieszyć się czyimś towarzystwem. Alan nie mógł jednak uwierzyć temu, że wmieszał w to wszystko martwego ojca. Widać, że potrzebował specjalistycznej pomocy. Alan znał kilku dobrych lekarzy, z których pomocy sam czasami korzystał. Pewnie pomogliby Piotrowi, ale najpierw trzeba było go wyciągnąć z tej dziury.
— To wyjedź ze mną — zaproponował, postanawiając grać w grę, którą rozpoczął Piotr. — Wyjdź i zostaw za sobą wszystko.
— Nie mogę — zaprzeczył szybko, zbyt szybko. Nawet nie przemyślał dobrze propozycji. — Nie mogę i tyle. Ty także w ten czy inny sposób zostaniesz. Czy żywy, czy martwy...
Ich spojrzenia się spotkały.
Piotr rozwarł wargi. Pewnie chciał przeprosić, lecz nim tak się stało, Alan wyszedł z domu. Bez chwili zawahania wsiadł do auta i odjechał z posesji przyjaciela. Słyszał wołania Piotra, prośby o powrót. Pogłośnił radio — niestety, trzeszczało tak ostro, że zaraz je wyłączył.
Szum silnika pochłonął wszystkie inne dźwięki. Stał się początkowo przyjemny, lecz z każdą minutą spędzoną w samochodzie Alan rozumiał, jak jest denerwujący.
Minął kościół. „Może wtedy twój ojciec nie wstałby z grobu” — ostrzeżenie Piotra odbiło się echem w głowie Alana. Spojrzał w kierunku cmentarza, na którym leżał jego ojciec. Martwy. Martwi nie wstają z grobu. Pozostają po prostu martwi, ale niepokoiło go, dlaczego akurat jego Piotr wybrał. Dlaczego tego człowieka, a nie powołał się na żyjącą jeszcze matkę? Alan nie wiedział, a odpowiedzi zostawił za sobą.
— Nie wracaj — mruknął pod nosem.
Silnik nieciekawie zarzęził. Alan zwolnił, lecz hałas nasilił się.
— Co jest?
Zmienił bieg, lecz gdy spróbował wrzucić na dwójkę, dźwignia zablokowała się. Szarpnął za rączkę. Ta nie ruszyła się choćby o milimetr — ani w jedną, ani już w drugą stronę.
Zatrzymał samochód i wysiadł. Objął wzrokiem cała auto — znał się jednak na mechanice tak samo jak na pieczeniu ciast. A raz niemal udało mu się spalić mieszkanie, gdy próbował zrobić sernik na zimno. Miksery też były niebezpiecznym narzędziem zbrodni w jego rękach i chyba ta moc do niszczenia sprzętów przeszła na samochód.
— Alan? — usłyszał ochrypły, słaby głos.
Odwrócił się.
Brama cmentarna wyrosła z ziemi. Metalowa furtka zaskrzypiała, gdy kobieta okryta kolorową chustą podeszła do Alana. Wstrzymał oddech. Znał te wzory — bardzo drobiazgowe obrazy natury, które matka zawierała na chustach ręcznie przez nią wydziergiwanych. I te długie, siwe włosy, które zawsze opadały na plecy…
Zbliżył się i, nim w ogóle zdążył odepchnąć siebie od znienawidzonej osoby, wtulił się w nią. Pachniała świeżo upieczonym chlebem i kurzem.
— Cześć, mamo — szepnął kobiecie na ucho.
— Alan… — powtórzyła imię syna. Głos załamał się jej. Stanęła na palcach i wplotła palce we włosy Alana. — Boże, Alan, to ty dziecko…. Żyjesz…
— A dlaczego miałbym nie żyć, mamo?
— Moje dziecko… — Dwie łzy spłynęły po jej policzkach. Kolejne zaczęły gromadzić się pod powiekami. — Moje najdroższe dziecko…
Położyła dłoń na twarzy Alana.
— Mamo, przestań. — Odsunął kobietę od siebie. — Jesteśmy przed cmentarzem.
— Na szczęście przed, a nie wewnątrz, razem z ojcem. — Uśmiechnęła się blado. — Pójdziesz do niego?
— Nie. — Pokręcił głową. — Nie widzę takiej potrzeby. Przyjechałem w zasadzie do Piotra. Tak mnie błagał o spotkanie, a… — westchnął ciężko — ostatecznie wyszło na to, że postradał zmysły.
— Jego żona i dziecko zniknęli — przypomniała mu matka. — Każdego to potrafi zdołować.
— Tak, tylko „każdy” nie będzie gadał o tym, że czyjś ojciec wstał z grobu.
Twarz kobiety zbladła. Zawsze miała jasną cerę, ale nie taką. Nie o kolorze czystego śniegu, który przykrywał drzewa.
— Coś się stało? — Widział, że coś się dzieje, nie musiał pytać, ale z jakiegoś powodu tak zrobił. — Mamo, powiedz mi — pogonił kobietę, gdy nadal milczała.
— Proszę, choć do grobu ojca. Wtedy może zrozumiesz, co się dzieje z Piotrusiem.
Poszła w kierunku cmentarza w ciszy. Alan jednak nie podążył za nią; nie od razu. Kilka razy obejrzał się w stronę auta. Wątpił, by magicznie naprawiło się, ale nie miał tym bardziej ochoty iść w odwiedziny do ojca.
— Proszę, synku — dobiegł do niego ciepły głos matki. Ciężko mu było się oprzeć tej prośbie.
Ruszył za kobietą. Chodnik został odświeżony od ostatniego razu, kiedy odwiedził grób dziadków i pradziadków. Pojedyncze kostki krzywiły się, wystawały, jakby złośliwy los chciał posłać na drugą stronę osobę, która przyszła się pomodlić za zmarłego. A sam cmentarz? Wyjaśniał. Wielkie drzewa, które za czasów jego dzieciństwa, wyrastały z ziemi należącej do zmarłych, obcięto. Nie pozostały po nich nawet pnie. Teraz było tu jakoś pusto. Bez wskazówek nie trafiłby już na miejsce pochówku ciotki, które zawsze rozpoznawał po jodle.
— Dlaczego obcięli drzewa? — zapytał matki, gdy ją dogonił.
— Tak ludzie chcieli.
— Ale dlaczego?
— Nagle interesujesz się losem domu, z którego wyrosłeś? Nie było cię, kiedy potrzebowaliśmy pomocy. Nie było cię, gdy twój ojciec umierał. I nie ma cię teraz, kiedy samotna matka, kobieta, która cię wychowała, spędza zimę w pustej, chłodnej chałupie.
— Mówiłem, że cię zabiorę do miasta.
— Urodziłam się w tym domu i w nim umrę. Ciebie także w nim urodziłam i taka to wdzięczność? Domostwem kto się zajmuje? Ja. — Wskazała na siebie palcem. — A ty co takiego robisz w tym mieście?
— Mamo… — Z trudem powstrzymywał się od kąśliwych uwag. — Czasy się już dawno zmieniły. W mieście jest więcej życia niż na wsi. Gdzie ja bym zdobył pracę? Poza tym myślisz, że kto opłaca wszystkie twoje rachunki? Z telewizora przecież korzystasz. Nawet telefon ci podłączyłem. Przesyłam ci co miesiąc pieniądze. Masz na jedzenie. Co tydzień sama jeździsz do ciucha z sąsiadkami, a co dwa na targ, więc dlaczego tak narzekasz?
— Bo nie ma kto się mną zająć.
Doszli pod grób ojca.
— Ojciec byłby zawiedziony — powiedziała, wykonując znak krzyża.
— Ojciec JEST zawiedziony — poprawił ją, nie zamierzając się modlić. — Nie raz, nie dwa dał mi to do zrozumienia. Za wszelką cenę chciał, bym wrócił tutaj.
Przykucnął i wziął pierwszy ze zniczy — zgasł, ale w środku wciąż było sporo wosku, a knot wystawał znad niego. Wyjął więc zapalniczkę z kieszeni i zapalił znicza, po czym postawił go na granitowej płycie.
— Tu są twoje korzenie, synku. Musisz tu wrócić, inaczej… — urwała.
— Inaczej co, mamo?
— Inaczej wrócisz tu siłą — wycedziła przez żółte zęby. — Ja chcę cię tylko chronić, moje dziecko. Ty nie masz rodziny w mieście. Narzeczona cię zostawiła. Może nawet niedługo stracisz pracę?
Alan zerwał się z miejsca.
— Skąd…
Zadrżał. Nikomu nie wspominał o tym, że szef zamierza go zwolnić. Nawet pozostałym kolegom z działu nie zdradził, że będą masowe zwolnienia w przyszłym miesiącu, więc skąd wiedziała o tym matka? Nie interesowała się jego życiem, jeśli nie zadzwonił i sam jej nie poinformował.
— Nie, wyjeżdżam, mam dosyć. Najpierw Piotr, a teraz ty? Co mają niby znaczyć te groźby? Że niby co? Siłą mnie chcecie znowu zaciągnąć na wieś? Piotr może się dał. Zawsze był słaby. Myślisz, że nie wiem, co chodziło z tą żoną Piotra. To była sąsiadka, prawda? Poślubił cholerną sąsiadkę!
Matka odwróciła wzrok. Alan nie potrzebował innej, bardziej dokładnej odpowiedzi.
— Czyli to była sąsiadka… — Zawiódł się na Piotrze. Naprawdę się zawiódł. Po tych wszystkich obietnicach, które złożyli przed pójściem na studia, postanowił wrócić do domu i zakorzenić się tu. — Dobra, wracam. Może samochód już odpali. Poza tym chętnie wrócę do swojego domu, obejrzę sobie jakiś dobry film i pójdę spać do ciepłego, miękkiego wyrka, a nie będę marznąć na krańcu świata, czyli tutaj.
Pomachał matce na pożegnanie, a potem pocałował ją w policzek. Kiedy zaczęła za nim wołać, nie zatrzymał się, co więcej, nawet nie odwrócił, aby sprawdzić, czy matka za nim podąża. Nie miało to większego znaczenia. Naprawdę chciał wrócić do swojego domu — nawet jeśli czekało na niego zupełnie puste.
— Przepraszam — usłyszał za sobą, gdy przeszedł przez furtkę.
Nagle poczuł silny ból z tyłu głowy. Potem nastała już tylko ciemność.

***

Smród łajna uderzył w nos Alana. Zakasłał. Żółć podeszła mu do gardła, lecz nie wymiotował. Zabrakło mu na to sił. Ostry, pulsujący ból przeszedł impulsem od głowy aż po same krańce stóp. Zastękał żałośnie, a potem sięgnął ku głowie, by ją rozmasować. Jednak dłoń się nie ruszyła.
— Co jest… — szepnął niewyraźnie przez zeschnięte gardło. — Piotr? Mama? Ktokolwiek?
Kapało.
Rozchylił lekko powieki w obawie przed ostrym światłem, lecz zastał jedynie ciemność. Otworzył szeroko oczy i rozejrzał się, lecz kształty, które zdołał dostrzec, nic mu nie przypominały. Zaraz znów zaczęło kapać, lecz ten dźwięk nie przypominał deszczu uderzającego o dach. Kapanie dochodziło z bliska, jakby gdzieś z naprzeciwka.
— Jest tu ktoś? — zapytał znowu.
Coś zajęczało — bardzo cicho, niemal głucho. Nie był w pomieszczeniu sam.
Alan oparł się plecami o słup, do którego przywierały jego plecy. Prawą nogą podparł się o grząski, śliski grunt i podniósł kawałek, lecz po chwili coś nim szarpnęło i znów wrócił do pozycji siedzącej. Dłonie miał związane liną — zdał sobie dopiero sprawę. Chwycił za nią i pociągnął. Nic się nie wydarzyło.
— Dziękuję, że przyjechałeś. Naprawdę to doceniał. — Alan może i nie widział, ale umiał rozpoznać ten głos — należał do Piotra.
Światło wpadło do pomieszczenia, a raczej do starej szopy za domem. Alan rozejrzał się wokoło. Dach walił się, już był wygięty w łuk, a pod ciężarem śniegu zapadał się coraz bardziej. Po wszystkich kątach porozrzucano narzędzia, a snopy starego siana zdobiły całą ścianę z naprzeciwka. Na samym środku stał drewniany, solidny stół, a na jego wierzchu coś leżało. Poruszyło się.
Alan aż wstrzymał oddech.
— Kto jest na tym stole? — pytanie z trudem przeszło przez jego usta.
— Poznaj moją żonę, Adnę — przedstawił kobietę.
Zajęczała — tak samo jak wcześniej.
— Nie. Błagam powiedz mi, że źle widzę, że to tylko sen — błagał Alan.
Z oczu Piotra spłynęły łzy. Poluzował linę na tyle, że Alan zdołał podnieść się i przekonać się na własne oczy, kto znajduje się na stole. Leżała na nim kobieta przywiązana z czterech stron solidnymi linami. Ubrana była jedynie w letnią, cienką sukienkę w czerwone wzory. Wewnątrz Alana rozpalił się gniew. Co Piotr sobie myślał? Czy już oszalał do tego stopnia, że kazał leżeć własnej żonie w cienkim ubierze w samym środku zimy? I dlaczego w ogóle ją tutaj trzymał? Dlaczego jego także tu przyprowadził? Pytanie zagnieżdżały się w myślach Alana jak trucizna. Rozprzestrzeniały się po całym ciele, zostawiając po sobie coraz większą nienawiść wobec dawnego przyjaciela, i obawę, że jego również czeka podobny los...
— Przepraszam — szepnął nagle Piotr. — Musiałem coś wymyślić. Nie uwierzyłbyś mi.
— Uwolnij mnie — poprosił.
— Nie mogę, wysłuchaj mnie. — Załkał. — Musisz mi pomóc.
— Uwolnij mnie i swoją żonę.
— Błagam, tylko pięć minut.
— Uwolnij mnie, swoją żonę i… — urwał. — Boże, ty chyba nie trzymasz tu swojego dziecka?
Alan nie spojrzał za kolumnę. Nie starczyło mu na to odwagi.
— Gdzie jest twoja córka?! — powtórzył zdecydowanym tonem.
Piotr nadal milczał. Podniósł z ziemi tasak i obrócił go w dłoni.
— Proszę, uspokój się — mówił nadal Alan.
— To ja ciebie prosiłem, byś mnie wysłuchał — szepnął.
Wzory na sukience Andy poruszyły się, a kapanie znów narosło w ciszy, która nastąpiła w szopie.
— Błagam, błagam, nie rób tego, błagam!
— Zrozumiesz, jak zobaczysz.
Piotr podrapał się po brodzie, a potem zamachnął się i wbił tasak w stół. Zduszony krzyk wydobył się z zakneblowanej kobiety. Plecy wygięła w łuk, a po jej twarzy spłynęły gęste łzy zmieszane z krwią. Piotr odsunął tasak. Chwycił za nogę i wyrwał ją z reszty ciała. Rzucił ją przed Alana.
To tylko sen, pomyślał spokojnie, choć oczy wydawały się nie kłamać. Krew wsiąknęła już w grząską, mokrą ziemię, mieszając się z nią i sprawiają, że przestała istnieć. Alan spojrzał w kierunku stołu. Adnie brakowało nogi. Gołe mięśnie zamachały w konwulsjach, gdy lina przywiązana wokół uda poluzowała się.
— To żart, prawda? — spytał Alan, podśmiewując pod nosem.
— Patrz — nakazał Piotr.
Skierował tasak na zranioną kończynę. Kość wydłużyła się, a raczej wyrosła z miejsca, gdzie kikut machał w górę i dół. Mięśnie zawiązały się w czerwono—różowych supełkach, a po chwili przyoblekły się w nową skórę. Noga odrosła…
— Co się… — Alan potrząsnął głową. — Co się stało?
— To wampir — wysyczał Piotr. — Najprawdziwszy wampir. Cała nasza wioska to wampiry. Rodzimy się może i ludźmi, ale kiedyś przychodzi czas na przemianę. Moja żona przeszła ją zaraz po urodzeniu naszej córeczki.
— Jjak? — zająknął się. — Słucham?
— Potwór. Chciała i mnie przemienić, ale się nie dałem. — Dumnie wypiął pierś. — Myślała, że mnie oszuka, potwór jeden.
Piotr splunął na kobietę. Potwór? W oczach Adny mienił się ból i strach, nie widział w ich odbiciu potwora, a osobę, która cierpiała i pragnęła ratunku.
— Może to tylko pomyłka? — zaproponował Alan drżącym głosem. — Zapytałeś jej? Może to tylko jakieś błogosławieństwo?
— Nie! Mówiłem ci, ostrzegałem, że i twój ojciec wstał z grobu. Nie ma go tam!
— Skąd wiesz?
— Bo go widziałem… — dokończył, a potem wbił tasak prosto w serce swojej żony. Całe jej ciało podskoczyło. Ostatecznie opadło bezwładnie stół, pozwalając krwi skapywać z krawędzi.
Alan przełknął głośnie ślinę. Jego wzrok padł na skrzeczące drzwi od szopy, którymi wiatr poruszał do przodu i do tyłu, w równych, niemal rytmicznych ruchach. Usypiały, a może przede wszystkim uspokajały. Wyjście znajdowało się kilkanaście kroków dalej. Nikt go nie zamknął, a więc istniała szansa na ucieczkę. Musiał tylko zdjął więzy i pobiec do samochodu. Na ratunek nie liczył. W tej wsi nie znajdowała się choćby jedna osoba, która na dźwięk jego krzyku wybiegłaby z chałupy na ratunek.
Zaśmiał się.
Może nawet to wszystko było tylko genialnym przedstawieniem. Po części zdawał sobie, że czyny Piotra są jak najbardziej prawdziwe, ale równocześnie miał nadzieję, że kurtyna opadnie, oklaski pochłonął ciszę, a spektakl się skończy.
— Wierzysz mi? — dopytał się Piotr, wycierając ubrudzone we krwi dłonie starą szmatką. — Nie wierzysz — odpowiedział sam sobie. Nie dał Alanowi nawet szansy, by się wypowiedzieć. — Nikt mi nigdy nie wierzył, ale kto mógł, kiedy wszyscy okazali się wampirami? Nawet rodzice gdzieś sobie żyją w tym lesie i czekają, aż się do nich przyłączę.
— Na pewno — przytaknął, aby utrzymać rozmowę. — Widziałeś ich?
— Nie. — Pokręcił głową. Tasak odłożył na stół. — Nie widziałem, ale od dawna czuję ich obecność.
— To znaczy?
— To znaczy, że czasami wyglądem przez okienko i ich widziałem, Alanie — powiedział stanowczym tonem, tak jakby nie chciał, by ktokolwiek zwątpił w jego słowa.
— Jak dowiedziałeś się o… — kaszlnął — wampirach — skończył, ale kwestię „wampirów” poruszył z trudem.
— Kiedy zabiłem Adnę — kiedy to powiedział, nie zadrżała mu choćby warga. Spokój, jaki towarzyszył Piotrowi, był nienaturalny i niepokoił mocniej od zadawanych ciosów żonie.
— Zabiłeś?
— Tak, zabiłem — zawtórował. — Chciała mnie zostawić. Wyjechać jej się zechciało z naszą córeczką. Lepszego życia szukać… — Parsknął śmiechem. — Gdyby tylko widziała swoją minę, gdy obudziła się po „śmierci”. Wyglądała tak pięknie. Nie spodziewała się, że ją zabiję, ani tym bardziej tego, że powróci.
— Jak szybko powróciła?
Piotr zamrugał kilka razy ze zdziwienia. Chwycił z powrotem tasak i naciął żonie uda. Gęsta, ciemna krew spłynęła po ciele, ale po chwili zanikła, zasklepiając się. Nie pozostał żaden ślad po ranie.
— Tak szybko — stwierdził Piotr. — Tak szybko. Rozwaliłem jej łeb. Niewdzięcznica. — Splunął na kobietę. — Dałem jej wszystko, co tylko mogłem. Nawet poślubiłem, bo tak kazali mi rodzice, a ta co?! — Rypnął pięścią o stół ta mocno, że aż pękł w prawej nodze. — Kochanek — wyszeptał łagodnie. — Kochanek… A wiec proszę bardzo, możesz spokojnie wracać do kochanka. Droga wolna. Nogi masz całkowicie sprawne.
Krzyk Adny umarł między zakneblowanymi ustami. Łzy spłynęły, kiedy głowa kobiety lekko się uniosła, a wzrok padł na Alana. A przynajmniej tak w pierwszej chwili myślał. Jednak im dłużej spoglądał w przekrwione oczy Adny, tym dalej od niego odchodziły — gdzieś za kolumnę, gdzieś za jego plecami. Koszmary ziściły się…
— Piotr, a gdzie twoja córeczka? — spytał dla Adny. Podziękowała mu mrugnięciem.
— Mówiłem ci… — Uśmiechnął się podejrzanie. — Kura była wyjątkowa.
W jednej chwili cała zawartość żołądka Alana wypłynęła z gardła. Pochylił się i wyrzygał wszystko na podłoże przed nim.
Adna wybuchła płaczem.
— Pomyliłem się — przyznał Piotr. — Ja… Nie chciałem, no ludzie. Przecież nie zabiłbym własnego dziecka dla przyjemności. Pomyliłem się. Myślałem, że ona też jest wampirem, ale… — Tasak wysunął się z dłoni. — Oni przemieniają nas dopiero, gdy dorośniemy, nie wcześniej.
— Trzeba było inaczej sprawdzić! — ryknął z wściekłości Alan. — Jak mogłeś zabić własną córeczkę. JAK?!
— Ja tylko obciąłem jej nogę. Wykrwawiła się — próbował się tłumaczyć. — Nie chciałem, nie jestem potworem. To ona nim jest. — Wskazał na żonę. — Tylko ona.
— W tym pomieszczeniu jest tylko jeden potwór — wysyczał przez zęby Alan. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę z wagi słów.
Nie powinien poddawać się emocjom. Możliwe, że wciąż walczył o własne życie, ale nie umiał się powstrzymać. Serce biło zbyt głośno. Myśli kotłowały się w głowie. Wszystkiego było po prostu za dużo.
— Co zamierzasz ze mną zrobić? — spytał w końcu. Już się nie wahał.
— A ty jesteś wampirem?
— Na Boga, nie! — odparł stanowczo. — Przecież mieszkałem z dala od domu. Nie wracałem tutaj i nie pamiętam, by ktoś mnie gryzł, czy…
— Krew — przerwał Piotr. — To się zaczyna od krwi. Podają ją w jedzeniu.
— W takim razie równie dobrze TY możesz być wampirem.
Piotr zamarł na moment. Cofnął się o jeden krok, aż potknął się o leżący za nim metalowy przedmiot i rypnął plecami w stos suchego siana. Nigdy wcześnie nie pomyślał o takiej możliwości. Każdego oskarżał o bycie potworem, a sam nigdy nie sprawdzić, czy nie płynie w nim wampirza krew. A przynajmniej tak podejrzewał Alan.
— Faktycznie mogę — odezwał się nagle Piotr.
Wstał i rzucił się ku tasakowi. Rozciął rękaw i przyłożył ostrze do nadgarstka. Bez cienia wątpliwości, przeciągnął skórę. Krew zebrała się w ranie, a potem skapnęła na ziemię, która ją wchłonęła. Po chwili krwawienie ustało. Skaleczenie zasklepiło się i nie pozostało najmniejszego śladu.
— Jestem wampirem — wyszeptał Piotr. — Zmieniłaś mnie w potwora — zwrócił się ku Adnie. — Zmieniłaś…
Podążył wzrokiem za ciemną ćmą. Zatrzymała się nad głową Alana. W oczach Piotra pojawił się tajemniczy, nieposkromiony mrok, na widok którego Alan zadrżał. Planował coś znacznie gorszego od losu, który zgotował własnej żonie i dziecku.
Piotr odwrócił się i wyszedł z szopy, zostawiając za sobą otwarte drzwi.
Alan nie mógł nie skorzystać z danej mu szansy. Przykucnął i wyciągnął nogę jak najdalej tylko mógł. Brakowało może centymetrów, aby dosięgnąć tasak. Wystarczyło przyciągnąć go do siebie, odciąć linii i stąd uciec. Nic więcej. Jednak noga nie chciała się rozciągnąć. Wyciągał ją dalej i dalej, po malutkim kawałeczku, aż zaczęło go rwać w rozkroku. Ból wstrząsnął min, jakby naciągnął sobie jakiś mięsień. Z powrotem przykucnął. Skurcz załapał go w łydce. Oddech wstrzymał. Złapał się za obolałe miejsce i jęknął, gdy pulsowało, a gorąco rozchodziło się po całej kończycie.
Adna walnęła nogą o stół trzy razy. Uniósł głowę, lecz Piotr nadal nie wrócił. Nie rozumiał, dlaczego akurat teraz, gdy starał się uwolnić, przeszkodziła mu. Dziecko, pomyślał, choć nie zamierał odnaleźć córki przyjaciela. Część niej już zdążyła przetrawić się w jego żołądku. Nawet wymiotowanie tego przeklętego rosołu nic nie dało. Czuł w ustach dziwny smak zupy. Smakowała jak wywar na galaretę, niewiele się mylił. Wywar zawierał i kości, i mięso, i skórę. Na samą myśl o niej znów robiło mu się niedobrze.
— Muszę nas uwolnić — szepnął do Adny.
Ponownie sięgnął ku tasakowi. Nie dał rady. Usiadł przy kolumnie i westchnął z bezsilności. Czy tak miało się skończyć jego piękne życie? Wystarczyło nie przyjeżdżać. Grzecznie odmówić i wieść sobie nadal niespokojne życie w mieście, ale przynajmniej życie. Wydawało się Alanowi, że zbliża się ku śmierci. Zegar jeszcze nie tykał, ale w kościach czuł nadchodzący koniec. Piotr nigdy nie walczył. Został w tej przeklętej wsi i wchłonął ją na tyle, by się od niej uzależnić. Niemal widział dawnego przyjaciela krzątającego się w składziku. Zastanawiało go tylko, co też wyniesie ze środka.
— Dziękuję — rozbrzmiał głos zza drzwi. Piotr wszedł z powrotem do szopy. Niósł dwa kanisterki. — Pokazałeś mi, że stałem się potworem, ale to już koniec. Przepraszam, że nie zdołałem cię uratować, przyjacielu.
— Wypuść mnie, proszę — błagał cienkim, słabym głosem, a potem szarpnął ciałem, aby dosięgnąć tasaka. Dotknął go czubkiem buta.  — Nie chcesz chyba nas tu spalić?
Milczenie zastąpiło odpowiedź.
Alan wziął głęboki wdech zepsutego, metalicznego powietrza, które w niczym nie przypominało rześkiego chłodu z poranka.
— Błagam, wypuść mnie. — Rozpłakał się. — Błagam, w imię przyjaźni. Ja nie jestem wampirem. Przecież tu nie mieszkałem. Nie skosztowałem krwi. Błagam. Jak chcesz, sprawdź. Podetnij mi nawet żyły, ale wypuść, błagam.
Piotr wyciągnął korek z pierwszego kanistra. Paliwo do traktora wylał najpierw na Adnę, a potem na siebie. Drugi zaczął rozlewał po całej szopie, zostawiając Alana na sam koniec. Wylał paliwo wprost na twarz Alana. Przedostała się do jego ust i, choć próbował ją wypluć, nieświadomie przełknął ślinę. Zjełczały, obrzydliwy olej przepłynął przez jego gardło. Zachłysnął się i zakaszlał, ale niczego nie wymiotował. Nie miał już czym...
Piotr pożegnał przyjaciela smutnym uśmiechem.
— Nawet jeśli teraz nim nie jesteś, to uwolnię cię od ryzyka. Matka z ojcem w każdej chwili mogą cię przemienić — wraz z tymi słowami wypisanymi na ustach odszedł.
Umoczył dwie szmaty w resztkach oleju. Przysiadł przy słupach siana i wyjął z kieszeni zapalniczkę. W pierwszej chwili nie odpalił ognia. Zaczekał, aż zapanuje cisza; kiedy Adna przestanie płakać w rozpaczy, a Alan podda się śmierci. Niedoczekanie, pomyślał.
— Razem możemy z nimi walczyć. Przecież jeszcze nic nie jest stracone, przyjacielu. Może istnieje jakieś lekarstwo? — zaproponował.
Olej przedostał się do jego ust. Gorzki smak znów rozszedł się po całym gardle. Wypluł ślinę daleko, ale to nic nie zmieniło. Potrząsnął głową. Lepkie włosy opadły mu na czoło i przykleiły się. Sięgnął do tasaka, szarpiąc ciałem w konwulsjach. Bolało go całe ciało, jakby wyszarpywał mięśnie, ale nie czuł bólu. Dusił się. było mu gorąco, choć ogień jeszcze nie zapłonął...
— Błagam, błagam, błagam przemyśl to — mówił dalej.
Piotr zakasał rękawy, jak zawsze, gdy szykował się do pracy. Podrapał się po zlepionej przez olej brodzie i zaśmiał żałośnie. Ogień wydostał się z zapalniczki, gdy kliknął na nią.
— W niebie mi podziękujesz — szepnął.
Przyłożył płomień do snopów siana…

***

Słup ognia wniósł się wysoko, ponad linię najniższych drzew. Sam dym było widać nawet z okolicznych wiosek. Sygnał straży pożarnej zbudził mieszkańców, a matkę zaniepokoił. Wyszła z chałupy, nakładając na siebie najcieplejszy kożuch — ten, który zawsze nosiła na mszę niedzielną. Stanęła na drodze i wychyliła głowę zza drzew. Nie, jednak z okna lepiej wszystko widziała.
Karetka minęła ją na sygnale. Zadrżała i nie zimna. Przeczuwała, że tak to się skończy. Wiedziała od momentu, w którym jej syn z powrotem przybył do domu. Nie powinien wyjeżdżać, a później wracać. Kara zawsze czekała tych, którzy zdradzali rodzinę. Dała Alanowi ostatnią szansę, lecz ten odwrócił się tak jak wtedy, gdy wybrał studia i życie w mieście. Piotr nawrócił się. Wielu przed nim i po nim także, ale nie Alan. Jej własny syn trzymał się w upartych przekonaniach, które prowadziły go coraz bliżej śmierci.
— Czy spotkałeś, synku, śmierć? — spytała na głos. Para wyleciała z jej ust. Dłonie pokryły się nieprzyjemną czerwienią — był to znak, że czas wracać do domu.
Otuliła się mocniej kożuchem i weszła z powrotem do chałupy. Podłożyła w piecyku. Prawie wygasło, ale kilka kawałków drewna zrobiło swoje i ciepło rozeszło się po sypialni.
Przyklęknęła nad krzyżem i przeżegnała się.
— Panie, dziękuję, że pobłogosławiłeś naszą wieś. Racz przebaczyć mojemu synowi za grzech, który popełnił. Niech płomienie, które na niego zesłałeś, oczyszczą go i pozwolą wejść do Twego królestwa. Racz… — urwała.
W myślach ujrzała Alana. Czerwone i czarne łuski pokryły jego ciało. Oddychał z trudem, ale żył, gdy wynieśli go na noszach w pół załamanego budynku — szopy, którą Piotr miał zburzyć lata temu.
— Panie, uratowałeś mego syna z płomieni gniewu — powiedziała z ulgą. Na sercu zrobiło jej się jakby lżej. Nie powinno. To Alan zgrzeszył, w niczym nie zawiniła. Pozwoliła jedynie dziać się woli prawdziwego Boga. A jednak nie umiała zaprzeczyć temu, że cieszyła się z cudownego ocalenia syna. — Panie, daj mu wyzdrowieć i uwolnić się od naszej klątwy. Pozwól, by to dziecię stanęło znów na nogi w zdrowiu i, proszę, daj mu wiary, aby kiedyś wybaczył starej matce za g…
Ciepło spłynęło z jej gardła. Oddech zamknął się w ostatnich ruchach wargami. Matka upadła, dusząc się. Odruchowo złapała się za rozoraną szyję, lecz krew leciała zbyt głębokim strumieniem. Chwyciła w ostatnie chwili za medalik i przycisnęła go mocno do serca.
Ojciec stanął nad nią i włożył do wolnej dłoni zakrwawiony nóż. Uśmiechnął się po raz ostatni i odszedł, zostawiając ten uśmiech jako jedyny prezent przez samą śmiercią…
…gdyby rana nie zasklepiła się, a matka nie powstała ponownie z objęć śmierci.

4 komentarze:

  1. To. Jest. Zajebiste.
    Muszę przeczytać wszystko, WSZYSTKO, co napisałaś!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiiiii! Super, że się podobało ;) A czytaj, proszę bardzo, ogrom tego jest!

      Usuń
  2. Genialne! Zwykle nie czytam horror, ale twojemu dałam szansę i się nie zawiodłam ♡

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Ci pięknie za komentarz :) Tak dodam, że obecnie piszę książką autorką, w której głównymi bohaterami są wampiry, więc zapraszam do śledzenia! :) I super, że to opowiadanie ci się spodobało!

      Usuń

Obserwuj!