[Zmierzch bogów] ROZDZIAŁ 8. χάος


Alicja zamknęła ostrożnie za sobą drzwi, lecz one i tak huknęły, gdy tylko puściła klamkę. Ciemność zalała ją ze wszystkich stron. Nie widziała choćby zarysów schodów. Odruchowo zaczęła machać wokół siebie, aby tylko znaleźć jakiś punkt zaczepienia. W końcu natrafiła na poręcz. Zacisnęła na niej dłoń i ruszyła przed siebie. Słyszała dobiegające z dołu dźwięki, które przypominały iskrzenie się ogniska. Potem nastąpił trzask. Zatrzymała się w miejscu i chwyciła za pierś, w której serce zadudniło mocniej.

Nie chciała schodzić niżej. Odwróciła się i sięgnęła ku klamce, lecz dłoń napotkała na powietrze. Alicja zachwiała się i poleciała w dół. Tyłem głowy rypnęła o coś twardego. Krzyknęła z bólu, który chwilowo ją sparaliżował.
— Na wątrobę Prometeusza! — syknęła zajadle.
— Oj, smaczna, smaczna rzecz, słodzieńka — usłyszała czyjś głos.
W pomieszczeniu zapaliło się światło. Poraziło Alicję. Zamknęła więc mocno powieki.
— Ha ha! — zaśmiała się kobieta skrzeczącym głosem. — Boli? Świetnie! Żyjesz! Ból miło przypomina o życiu. Ha ha! Ale jesteś śmieszna, Alicjo!
Zakaszlała. W łokciu zapiekło ją, policzek aż zdrętwiał, a na plecach wciąż czuła, jakby coś się jej wbijało. Miała ochotę rozmasować całe ciało. Nie wiedziała, od jakiego miejsca zacząć. Począwszy od nóg, aż po same barki szargał nią otępiały ból. Mimo to oparła się o drewniany blat szafki i podniosła. Na nogach utrzyała się z trudem. Kolana trzęsły się jak szalone, choć po takim upadku nie powinna czuć nawet ukłucia. A przynajmniej tak było dawniej.
— Kochaniutka, weź się ogarnij. Co z tego, że boli? To dobry znak. Żyjesz, to się tylko liczy.
Kobieta okręciła się, a wraz za nią podążyły długie, kręcone włosy, które sięgały jej aż do bioder. Złapała za sukienkę i rozdarła ją, uśmiechając się szaleńczo. Wykonała jeden krok i znów wykonała obrót, zaczynając podśpiewywać coś pod nosem. Przechyliła głowę na bok i oblizała wargi.
— Smakujesz słodko? — spytała Alicji.
— Raczej nie — odpowiedziała grzecznie, gdy ostrożnie otrzepywała się z kurzu. — Pani to…?
— Beatrice — przedstawiła się. — Żona Edgara. Słyszałam, że herbatkę masz mi pomóc przygotować? Cukier? Mleko? A może coś jeszcze dodajecie? Ale zaraz! — krzyknęła, nim Alicja zdążyła choćby otworzyć usta. — Nie mamy niczego! Samą wodę i liście herbaty. Oj, jaka szkoda, szkoda.
— Nic się nie stało. Dziękujemy za samą herbatę.
— Oczywiście. — Położył dłoń na szafce. — Tylko że nie mamy liści herbaty. Jaka szkoda. Jaka szkoda. — Pokręciła głową. — Szkoda nad szkodami.
Alicja zaczęła nerwowo tupać nogą. Kobieta nie zrobiła na niej najlepszego pierwszego wrażenia, ale gorszych ludzi poznała w ciągu swojego życia. Jedną wariatkę przetrwa, szczególnie teraz.
— Nic się nie stało — powtórzyła wcześniejsze słowa, choć tym razem we własnym głosie usłyszała lekką irytację. — To nasza wina, że przyszliśmy bez zapowiedzi.
Beatrice zaśmiała się szaleńczo. Skuliła i złapała na brzuch, radośnie podśmiewując, aż się rozpłakała. Wytarła twarz z łez, a potem się wyprostowała. W krzyżu strzyknęło jej tak głośno, że nawet Alicja usłyszała nieprzyjemny dla ucha chrzęst.
— No, mów, mów, czego chcesz od starej Beatrice? Może bułeczkę!
Wyjęła zza starej, zaczerniałej sukni talerz z czterema bułeczkami. W brzuchu Alicji aż zaburczało.
— Proszę się częstować — zachęciła ją kobieta. — Najlepsze w całym miasteczku. Ręcznie przygotowywane. Przepyszne — podkreśliła, podsuwając talerz pod nos Alicji.
— W takim razie dziękuję.
Skinęła i wzięła jedną z bułeczek. Była krzywa, ale dobrze wypieczona. Gdy nacisnęła na nią, kuszące soki skapnęły po dłoni Alicji. Zlizała je. Smakowały dobrze doprawionym mięsem z rozmarynem, miodem i odrobiną cynamonu. Dziwne połączenie, ale z jakiegoś powodu już po pierwszym kęsie chwyciła drugi. Bułeczka była przepuszcza. Mięso okazało się miękkie, pewnie dzięki dobremu, naturalnemu miodowi. Cynamon tylko dopełniał całość. Nim Alicja się spostrzegła, skończyła posiłek.
— Przepyszne — pogratulowała piekarzowi. — Ma pani talent.
— Dziękuję, dziękuję, ale… — Machnęła ręką i odwróciła z zawstydzenia głową. — Dobre składniki. Ukochany mąż dostarcza mi najlepszej jakości, więc co tu może się nie udać?
— Ja nigdy nie biorę za gotowanie. Raz spróbowałam to spaliłam wszystko.
— Żartujesz? — Znów parsknęła śmiechem. — Jesteś bardziej zabawna niż sądziłam! Jedz więcej, jedz, jedz. Przyjaciele z góry nie muszą ich próbować, ale ty? Zasmakuj jeszcze raz…
Alicja z chęcią przyjęła kolejną bułkę. Nim jednak zdążyła ją ugryźć, Beatrice dokończyła zdanie:
—… zdrady.
Zamarła. Odsunęła od siebie bułkę i odłożyła na talerz.
— Przepraszam, ale chyba się przesłyszałam — powiedziała stanowczym tonem.
— Już ją dotknęłaś. — Wskazała na jedzenie. — Zrobiłaś to.
— Może i tak… — Alicja zabrała bułkę z powrotem. Była nadgryziona. Nie pamiętała jednak, by wzięła kęs. Zdążyła jedynie przyłożyć wargi do pieczywa, nic więcej. — Ja tego…
— Zjadłaś. Ugryzłaś. Jedz.
Beatrice okręciła się, radośnie podśpiewując starą piosenkę, którą Alicja ostatni raz słyszała pod koniec misji w europie. Nie pamiętała, w jakim państwie się znajdowała ani w jakich okolicznościach, pewnie nie było to istotne zadanie, ale lekko skoczne dźwięki wyryły się głęboki w jej pamięci. I choć Beatrice zaczęła tańczyć w rytm piosenki, Alicja obawia się choćby zadrżeć. Smutek wylewał się z ust kobiety wraz z każdym słowem utworu. Nie było w niej radości, jedynie żal i rozpacz.
Alicja odłożyła bułkę na blat i rzekła:
— Chcę zdradzić bogów.
Beatrice zatrzymała się i spojrzała głęboko na Alicję. Nie chciała jednak, by na nią patrzono, więc wbiła zdezorientowany wzrok w podłogę.
— Tu bogowie nas nie słyszą — stwierdziła Beatrice.
— Oni zawsze nas słyszą. Czy tego chcemy czy nie… — Ścisnęła usta w wąską linijkę. — Słyszą — powtórzyła ledwo słyszalnym głosem. —Wiedzą już. Ty też to wiesz, prawda?
— Dlatego poczęstowałam cię bułeczką. — Wzruszyła ramionami. — Bułeczki są dobre. Piekę je od zawsze. Upiekłam je dla Edgara. Oj, mój ukochany Edgar. Bezlitosny, słodki i taki uroczy. Brzytwa w jego dłoniach to dzieło piękna i cudowności. Oczarował mnie, gdy po raz pierwszy zaszlachtował tego człowieka… — wzięła głęboki wdech — dla mnie — dokończyła donośnym tonem.
A myślałam, że to moja pierwsza randka z Erikiem była dziwna, pomyślała, przysuwając się bliżej Beatrice. Twarz kobiety oblała się niewinnym rumieńcem, który aż wydawał się płonąć w kontraście do bladej, niemal białej, cery. Znajdujący się po środku policzka pieprzyk tylko dopełniał efektu, wyglądając jak przycisk. Alicja zaśmiała się po cichu.
— Jak było z tobą? — spytała Beatrice. Palec położyła na ustach Alicji i szepnęła „cii”. — Zakochany kwiatuszek. Niewinny, a zarazem tak cudownie brudny.
Alicja odepchnęła jej rękę.
— Przykro mi, ale nie muszę się tłumaczyć — odparła odrobinę za ostro. Miała uważać, obiecała sobie, że wykona tę misję, ale w Beatrice było coś przerażającego. Coś, co doprowadzało ją do granic cierpliwości. — Przepraszam, trochę mnie poniosło — dodała, starając się uratować sytuację. — Czy możemy już wrócić na górę?
— A nie zjesz trzeciej bułeczki?
— Trzeciej? Przecież zjadł… — urwała, gdy odwróciła się i zobaczyła, że na blacie nie nic nie leży. Zostawiła tam bułkę. Minęło może kilka minut od tamtej chwili.
Sięgnęła do twarzy i przetarła ją całą. Lód załaskotał ją w policzek. Moc zebrała się w dłoniach Alicji, zamieniając je w kruche, zimne płaty. Musnęła o blat stołu. Kryształki chłodu pokryły go w ciągu chwili, a potem już tylko pękł na kilka części. Drzazgi uderzyły w szafy, jedna z nich wbiła się w łydkę Alicji. Wyciągnęła ją i rzuciła na podłogę. Uśmiechnęła się. Moc wciąż ją chroniła…
— Och, jak tu zimno się zrobiło — stwierdziła nagle Beatrice. W jej głosie dało się słyszeć nutkę ironii.
Beatrice rozmasowała ramiona, a potem podwinęła rękawy. Ciemne pręgi otaczały jej ręce. Zaczynały się od nadgarstków, a szły aż po same barki. Nie przypominały śladów po poparzeniu. Alicja wstrzymała oddech. Nie blizny. Nie świeże rany. A gołe mięśnie po wyciętych kawałkach ciała.
— Ach, jak ten chłodek cudownie działa na moje rączki — wyznała Beatrice.
— Przykro mi. To przed nim…
— Nie — przerwała jej ostro kobieta. — To bogowie. Kara. Ha! Ciekawe potwory. Mam ochotę kiedyś przerobić ich na bułeczki. Z cynamonem i miodem. Ach, ambrozja. I zjeść. Na śniadanie. Obiad. Kolację! A ty kochanie? Powiedz mi, powiedz.
W podskokach podeszła do Alicji. Stukot obcasów odbił się echem wśród czterech ścian, a gdy umilknął, zimny pot spłynął po plecach Alicji. Wyciągnęła dłoń, by owiać mrozem kobietę, lecz ta pochwyciła ją i przyciągnęła do siebie. Ich twarze znalazły się naprzeciw — tak blisko, że czuły własny oddech. A zapach wydobywający się z ust Beatrice przypominał Alicji śmierć. Żółć podeszła jej do gardła. Wzięła jednak głęboki wdech i nieprzyjemności zniknęły.
— Co mam ci powiedzieć? — spytała.
— Wszystko albo nic. Daję ci wybór, ale łatwiej jest się zwierzyć, a potem podjąć właściwą decyzję.
— A jaka według ciebie jest „właściwa decyzja”?
— Każda, która prowadzi do zwycięstwa.
Musiała uciekać. Beatrice sięgała zbyt głęboko, a jej pytania zaczęły schodzić na temat, którego Alicja wolała unikać. Jednak chwilę wcześniej, kilka minut temu, sama zdradziła kobiecie prawdę o swoich celach. Dlaczego? Tylko z Eleanor rozmawiała o zdradzie bogów. Obiecała, że nikogo więcej nie wplącze. A jednak jednym zdaniem wyznała Beatrice wszystko.
Odepchnęła od siebie kobietę i ruszyła ku schodom. Na podłodze za sobą zostawiła lód. Beatrice poślizgnęła się i runęła na podłogę, lecz zamiast krzyku, wydała z siebie szaleńczy śmiech.
Alicja weszła na samą górę schodów. Znów ciemność zalała ją ze wszystkich stron. Niemożliwie, pomyślała, szukając w mroku klamki. Nie znajdywała jej. Jej palce nie umiały dotknąć ściany, a gdy się pochyliła, schody jakby niknęły. Utkwiła wraz z ciemnością.
— Wróć, Alicjo z krainy nie czarów — skrzekliwy głos Beatrice rozbrzmiał w nicości.
Alicjo z krainy nie czarów, powtórzyła słowa kobiety w myślach, powoli się odwracając. Zeszła o jeden schodek w dół, potem wykonała kolejny krok, kiedy światło zaczęło do niej docierać. Stanęła jeszcze niżej, aż powróciła do piwnicy.
Beatrice otworzyła klapę nad stołem— tym samym, który Alicja wcześniej rozwaliła. Weszła na niego i podskoczyła. Złapała się za wystający drążek, po czym podciągnęła i całkowicie zniknęła Alicji z oczu. Szybko podążyła za kobietą.
Przeprosiła w myślach Erika i Harry’ego za to, jak jest samolubna, ale musiała w tym momencie pójść za Beatrice. „Alicja z krainy nie czarów” — tylko Eleanor nazywała ją w ten sposób.
Wyszła na zewnątrz. Nie padało, ale chmury nadal przykrywały niebo. Powietrze było po deszczu rześkie, więc wzięła głęboki wdech, aby się uspokoić. Nie czuła już lodu. Ścisnęła dłoń w pięść i wyobraziła sobie kryształki. Nie przybyły.
— Idziesz? — pogoniła ją Beatrice.
— Już…
Rozluźniła uścisk i pobiegła za kobietą w głąb lasu, kiedy rozległ się wrzask z wnętrza domu. Harry wybiegł na zewnątrz, Erik podążył za nim, a miasteczko ukryło się we mgle. Powoli zanikało, blednąc wraz z ujawniającymi się promieniami słońca.
— Bo miasteczko nigdy nie istniało — powiedziała, powoli zdając sobie sprawę, że Edgar i Beatrice skrywają więcej tajemnic niż początkowo sądziła.

***

Erik nadepnął na gałąź i zgniótł ją ze złości, kiedy Harry rozglądał się po okolicy i nie zwracał na niego uwagi. Minęła już godzina, a oni nadal błądzili w jednym i tym samym cholernym lesie. Drzewa nie zmieniały swojego wyglądu, znaki pozostawiane przez Harry’ego znikały, gdy tylko zataczali kolejne kółko, i nic nie wskazywało na to, by mieli odnaleźć właściwą drogę.
Z bezsilności usiadł na ziemi i westchnął ciężko. Wyciągnął z kieszeni telefon oraz mały notatniczek. Przejrzał pierwsze strony, na którym skreślił jedynie kilka pozycji. Spodziewał się, że po stu latach misji inaczej będzie wyglądać jego życie. Jednak utknął znowu w pustce, tylko tym razem z Harrym.
Westchnął ciężko i przymknął na moment oczy. Wspomnienia z ostatnich stu lat znów uderzyły szturmem. Jak miał zapomnieć, gdy wryły się tak głęboko w pamięci? Gdy Hypnos za każdym razem przypominał mu w koszmarach najważniejszy koszmar, z jakim zmierzył się w swoim życiu?
Wspomnienia zaczynały się w chwili, gdy Atena pozwoliła na spotkanie. Wszedł tamtego dnia do ogrodu i przywitał boginię najcieplej, jak tylko potrafił, choć w głębi serca nosił do niej głęboki żal. Przyklęknął i wtedy bogini skarciła go ostrym tonem:
— Jedna, prosta misja, a ty śmiałeś bawić się z narzeczoną Harry’ego na boku. Jak w ogóle śmiałeś mi to zrobić?
— Wybacz mi, o wielka Ateno — odpowiedział jej cicho, chyląc nisko czoło.
— Wybacz? — Złamała pędzel w pół. — Oczywiście, że ci wybaczę. To był mój błąd, że ci zaufałam. Ponoszę za ciebie odpowiedzialność, więc może tak miało być.
— Przyjmę każdą karę, ale proszę…
—… nie krzywdzić Alicji? — dokończyła za niego. — Czy ty próbujesz, Eriku, żartować sobie ze mnie? Ona śmiała zdradzić Harry’ego i to z tobą. Zasługiwałaby na śmierć, ale jestem litościwa. Wystarczy wam kara. Nie licz jednak, że mą litość weźmie pod uwagę Ojciec Najwyższy.
Wskazała palcem na złoty tron Zeusa.
— Dziękuję mimo wszystko, o pani. Twoja łaska jest nadzwyczajna.
— Zamknij się! — syknęła. Otarła twarz, a potem rzuciła dwie części pędzla na ziemię. Chwyciła za w połowie namalowany obraz. — Prawie skończyłam, a wy musieliście pozwolić Eleanor zabrać dwie części chaosu.
Unikał wzroku bogini. Bał się, że gdy tylko na niego spojrzy, przejrzy przez nieudolne kłamstwo i zniszczy jego oraz Alicję bez chwili zawahania. Nie żałował porażki. Żałował jedynie pomyłki, przez którą dał się złapać — zaufał Harry’emu.
— Odbędziesz… karę… — Odwróciła wzrok, jakby niezdolna, aby dłużej wpatrywać się w jego żałosne oblicze. — Sto lat. Sto lat i ani dnia krócej. Idź. Milcz.
Uniosła rękę. Długim palcem wskazała na drzwi prowadzące na korytarz pałacu. Erik wstał i odszedł w milczeniu. Nie odważył się zapytać, czego będzie dotyczyła misja. Sto lat przerażało go, ale jeszcze wtedy miał nadzieję, że Atena zmieni zdanie — szczególnie gdy będzie znów potrzebny. Pomylił się. Wystarczyło, że mrugnął i poznał, czym jest prawdziwa samotność. W jednej chwili pałac zniknął z jego oczu, ustępując miejsca ciemności. Rząd świateł zapalił się w jednej chwili, wytaczając dla Erika ścieżkę.
Początkowo nie ruszył śladem świateł. Obejrzał się, potem uszczypnął, sprawdzając, czy na pewno nie śpi. Nie był to sen. A więc tak miała się odbyć kara. Wzruszył ramionami. Zaakceptował decyzję Ateny. Niczego innego po niej się nie spodziewał, a jednak nadal bał się tego, co zastanie na końcu drogi. Zadrżał. Pierwszy krok wykonał z trudem, drugi przyszedł mu łatwiej, choć nadal trząsł się. Czuł się, jak ostatni głupiec. Gdzie odwaga, którą się tak chwalił? Przecież Harry bez cienia wątpliwości poszedłby przed siebie. Nawet nie Harry, wtedy znał go jeszcze jako Henry’ego.
Erik podążył za światłem. Nie był pewien, czy właściwie postępuje. Korciło go momentami, by zawrócić i w jakiś sposób wydostać się z tej piekielnej ciszy, ale nie odważył się na to. A kiedy światła rozbłysły w całej ciemności, nie mógł już wrócić. Stół, krzesło i łóżko wyrosły na krawędzi świata. Wyglądała spokojniej niż ją sobie wyobrażał. A przede wszystkim była bliżej.Usiadł przy blacie. Pióro i plik pergaminów rozłożył się przed jego dłońmi. Potem usłyszał głos z nicości:
— Sto lat i ani dnia krócej. Obserwuj „chaos” i pilnuj go…
Atena umilkła i nie odezwała się ani razu więcej. Cisza dopadła go jak szalona. Pięć minut minęło, a może i mniej. Wspominał pierwsze chwile nicości z trudem. Był sam. Świadomość, że ten stan nie zmieni się przez najbliższe sto lat, dopadła go, kiedy w końcu zdecydował się podejść do krawędzi. Wychylił się. Bezdenna przepaść ciągnęła się w niekończącym nieładzie, którego nie umiał opisać. Wszystko było jednym, a zarazem wszystkim, aby stać się oddzielnym bytem. Gwiazdy, planety, starzy bogowie, niebiosa i rzeki, rośliny i zwierzęta, nicość krążyły wokół, jakby w tańcu wiecznym.
Odskoczył w tył. Chwycił za pióro i zapisał pierwsze myśli na papierze. Nie pamiętał jednak tych słów, za to zachowała się odpowiedź Ateny. „To dobrze” — wyryły się słowa, a potem już zamilkła na całe sto lat…

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!