[Huskerdust] Misja nie tak niemożliwa Część II

                     

Policzki Angela zaczerwieniały. Zrobiło mu się gorąco. Wybąknął niezrozumiałe „dziękuję“, a potem przyjął kolejny prezent Huska. Te rękawiczki nie należały do najtańszych. Wykonano je z gładkiego, delikatnego materiału przypominającego jedwab, choć nigdy nie miał jego w rękach. Choć sam rodzaj tkaniny niewiele znaczył. Angel nigdy nie dostał podobnego prezentu. Valentino co najwyżej dawał mu w prezencie kolejne zabawki erotyczne, ewentualnie większą działkę, a jak już miał dobry humor, to uraczył go dłuższą przerwą między nagraniami.

— To na pewno dla mnie? — zawahał się.

— A niby dla kogo? — Husk się zaśmiał. — Musisz wyglądać pięknie i bogato. To nie jakieś podrzędne kasyno, w którym byle kto się znajdzie. Przyznaję, ten cały Pavalo zna się na rzeczy.

— A nie chodzi w kasynach o to, żeby zostawić tu pieniądze?

— Nie zawsze tylko chodzi o kasę, demony przychodzą tu zyskać znajomości, załapać kontakty, poznać ważne osobistości i grać. Często zachęcają cię pierwszą wygraną i wypuszczają z pełnym portfelem, bo wiedzą, że następnym razem wrócisz z większą ilością gotówki.

— Nie wróciłbym. Zabrałbym kasę i tyle by mnie zobaczyli! — zarzekł się.

— Ej, pajączku, na pewno by się złapali.

Husk przejechał palcem po futrze Angela. Aż dostał od tego dreszczy. Nie, to na pewno przez to zimno, a jeszcze ubrał się w tak cienką sukienkę. To na pewno ona była wszystkiemu winna.

Nałożył rękawiczki. Husk zaoferował mu swoje ramię. Przyjął je, a potem ruszyli w stronę tych samych ochroniarzy, którzy wcześniej nie chcieli wpuścić Angela. Odwrócił głowę. To byłby wstyd, gdyby ktoś rozpoznał w nim gwiazdę i zobaczył, jak jakiś dwóch osiłków nie wpuszcza go do kasyna.

— Partyjka pokera rozgrywa się za godzinę? — zapytał ochroniarzy Husk.

— Jeśli chcesz wymienić żetony to musisz się pospieszyć, krupier nie lubi spóźnialskich. — Ochroniarz rozmawiał z nim jak ze swoim. — A on?

Husk ujął Angela w talii i przysunął go bliżej siebie.

— To mój talizman na szczęście. Do tego ma piękny głos. Myślicie, że jak wskoczy na scenę na jedną piosenkę to narobi zbyt wielu kłopotów?

— Pavalo uwielbia piękne głosy.

— Jeszcze wspomnij, że kocha jazz i już się z nim przyjaźnię.

— Za życia kochał bas — wspomniał ochroniarz.

— Trąbka i pianino, choć zdarzyło się, że musnąłem czasem i mikrofon.

Ochroniarz zagwizdał.

— W takim razie poczekajcie z godzinę i Pavalo się zjawi, chętnie was wysłucha.

— Dzięki za radę!

Husk pomachał do ochroniarza, a potem udał się do środka, prowadząc za sobą Angela.

Czuł się już nieswojo. Gwiazdy porno należały do zupełnie innego świata. Nie pasował do czerwonych dywanów i czystych korytarzy. Nawet ściany świeżo pomalowano. Tu nie znajdą wymiocin, nagich i nieprzytomnych gości albo rozsypanych wszędzie dragów.

Dwóch lokajów rozsunęło przed nimi kotary, za którym ukazało się pełne życia, wielkie pomieszczenie. Przy stołach rozgrywała się kolejna rundka pokera. Inni szukali swojego szczęścia przy automatach. Ruletka zebrała większe grono chętnych, stawiających jeszcze większą liczbę żetonów. Angela jednak zachęcił widok sceny i grupy, która wykonywała utwory znane mu jeszcze za życia.

Husk usiadł przy barze. Zamówił na swój rachunek whisky, a potem wyciągnął zza marynarki plik gotówki. Same setki. Angel aż w myślach policzył, ile to kasy i z jaką łatwością mógłby wykupić za takie pieniądze kontrakt u Valentino. W sumie, o czym gadał? Valentino nigdy go nie puści, nawet za taką kasę.

— Polecasz pokera? — zapytał Husk, próbując whisky. Uśmiechnął się chytrze, na pewno mu zasmakowała.

Barman zerknął na zajęte stoły i wzruszył ramionami.

— Niektórzy wychodzą zadowoleni. — Wytarł szklankę i nalał martini z kroplą cytryny. Podał ją Angelowi. — Teraz trwa rundka ze stałymi graczami.

— A w międzyczasie dałoby radę porozmawiać z Pavalo?

W odpowiedzi otrzymali kpiący śmiech.

— Pavalo? Prędzej do nieba traficie niż się z nim spotkacie. Zapomnijcie.

— Słyszałem, że przybędzie do kasyna za godzinę.

— Dobrze słyszałeś, ale to nie znaczy, że po święci wam sekundę swojego życia.

— W zasadzie nie żyje — wtrącił się Angel. — Poza tym nie chcemy poświęcić jego cennego czasu. Zależy nam raczej na jego umileniu. Ja śpiewam, on gra, duet idealny.

— Hm.. — Zastanowił się przez moment. — Ze sceną możecie spróbować. Ale nie liczcie na zbyt wiele.

— Ma się rozumieć. — Husk wsunął pod kieliszek napiwek. — To za pomoc.

Barman schował banknot do kieszeni i wrócił do pracy.

Dopili drinki, po czym oddalili się w stronę sceny. Grę przy stołach umilała śpiewaczka. Miała na sobie piękne lisie futro, zarzucone na długą szyję. Oczy jak pięciocentówki przyciągały uwagę nieporadnych graczy, całkowicie ich oczarowując. Przez moment jej śpiew pochłonął i Angela, ale nie Huska, który zdawał się cieszyć muzyką, a nie demonicą.

— Pavalo nie ma, co teraz? — zapytał Angel.

— Właśnie. Nie ma go — zwrócił uwagę na ten jeden szczegół.

— Gabinet jest pusty — dotarło do Angela. — Twoja mądrość aż zanadto mnie zadziwia.

— A dziękuję.

— Nie, na serio, jakbyś nagle stał się zupełnie kimś innym.

— Kasyno budzi we mnie uśpione instynkty.

— Tego już się domyśliłem. Mnie przeraża. Gdybym rozebrał się w takim miejscu, to prędzej by mnie wywali niż podziwiali.

— Przeraża cię, bo możesz zachować swoją godność?

— Ha! Przez sekundę myślałem, że powiesz coś o „cnocie“. Już nawet naszykowałem żarcik.

— Świetnie. — Przewrócił oczami. — Ciebie to raczej nic nie zmieni.

— A ty się nie oduczysz przewracania oczami.

Angel trącił Huska w nos i odszedł parę kroków dalej, zarzucając seksownie biodrami. Na ten widok parę demonów ochoczo zagwizdało. Po chwili dołączył do niego Husk.

— Wyglądasz bosko — skomentował wygląd Angela.

— Ty też koteczku. — Poprawił mu muszkę. — To jaki jest plan?

— Odwracamy uwagę, zdobywamy serca ludzi, a potem znikamy i udajemy się do gabinetu Pavalo — odpowiedział zdawkowo Husk.

— A może troszkę więcej szczegółów? — zasugerował, omijając kota, który już dokądś zmierzał.

— Scena. Śpiewasz. Ja. Gram.

Angel zerknął na scenę. Należała do niego, ale zazwyczaj odgrywał na niej zupełnie inne akty.

— Przepraszam na moment.

Ominął Angel. Pstryknął palcami, opierając się o scenę. Piosenkarka zeszła na moment ze sceny i wsłuchała się w to, co Husk szepnął jej na ucho. Zaśmiała się kokieteryjnie, a potem puściła oczko w stronę Angela. Nie miał bladego pojęcia, w co go demon właśnie wpakował, ale już mu się to nie podobało.

Zespół zebrał się i weszli za scenę, robiąc dla kogoś miejsce.

— Ty chyba nie…

— Oj tak, oj tak — przerwał mu Husk. — Jesteś aktorem, nie dasz rady z małą rolą?

Prychnął pod nosem.

— Jestem gwiazdą tego marnego przybytku zwanego piekłem. Oczywiście, że dam sobie ze wszystkim radę — rzekł dumnie.

— Zaśpiewasz "I Wanna Be Loved by You" Helen Kane?

— Nie musisz mi nawet dawać tekstu. — Zamarł. Zdał sobie sprawę, w co się właśnie wpakował. — Oszukałeś mnie.

— Nie. — Husk wzruszył ramionami. — Zachęciłem cię jak już.

— Nie odwracaj kota ogonem! Nie poznaję cię w tym kasynie. Masz rozdwojenie jaźni czy co?

Usiadł przy pianinie. Subtelnie musnął pazurami klawisze. Nostalgicznie spojrzał na instrument. Angel ustawił się przy mikrofonie i… stracił dech w piersi. Patrzyło na niego tak wiele oczu. Nie przyszli tu dla nagości czy seksu. Tu na nic zda się jego seksapil. Nie  porwie nim tłumów, a jedynie zniesmaczy.

— Pajęczaku, dajemy.

Husk rozpoczął grę. Głos odruchowo wydobył się z ust Angela — figlarnie zaśpiewał „I'm not one of the greedy kind“, przykuwając uwagę demonów. Przeszedł się po scenie, głośniej i odważniej wygłaszając kolejne wersy. „All of my wants are simple. I know what's on my mind“. Okręcił się w miejscu, a potem zwrócił się w kierunku widowni. Kilka osób zagwizdało. Puścił ich w stronę oczko. Pobiegł i wskoczył na pianino. Zatukał butami w rytm, który wybijał na klawiszach Husk.

Angel położył się na instrumencie. Wyciągnął dłoń, złośliwie trącając Huska w nos, a potem uciekł, zeskakując z pianina. „I wanna be loved by you“ zaśpiewał słodko. Upadł na scenę. Wysunął trzy pary rąk i zwrócił je w stronę sufitu, kończąc utwór.

Rozbrzmiały oklaski. Husk podał Angelowi dłoń, pomagając mu wstać. Skłonili się jednocześnie, a potem zeszli ze sceny, robiąc miejsce poprzedniemu zespołowi.

Policzki Angela płonęły. Uśmiechnął szeroko na samą myśl o tym, że wszystkim się podobał jego występ. A Valentino zawsze mu powtarzał, że głos ma potworny. Najwyraźniej ktoś tu się mocno pomylił.

— Widziałeś? — zaczepił Huska. — Kochają mnie.

— Może powinieneś zmienić karierę?

— Ja? — zapytał nieśmiało. — Nie, to chyba tak nie wypada. Ja i śpiew raczej nie idą w parze.

— Właśnie udowodniłeś coś innego.

— A daj spokój. Tak jakoś mi wyszło. Miałem dobry akompaniament i tyle.

— Pomogłem, ale ty wykonałeś całą robotę.

— Oj, nie przesadzaj. — Znowu się zarumienił. Dobrze, że przez futro niewiele widać. — Valentino miałby na ten temat inne zdanie.

— A to zdanie Valentino jest najważniejsze?

— W życiu. On to gdyby mnie zobaczył, zaraz by mnie ściągnął i powiedział, że się do tego nie nadaję. Przecież wyszło mi to… — urwał i dopiero po chwili dokończył niepewnie: — całkiem nieźle.

— Wyszło ci cudownie. Pokochali cię.

Tak, pokochali, na to wyglądało. Kiedy wszedł na scenę pierwotny zespół, większość gości wróciła do gry. Niewielu wsłuchiwało się w rewelacyjny występ demonów. Może Husk niewiele się pomylił w ocenie i Angel faktycznie należał do innej sceny?

— Przepraszam! — zawołał za nimi wysoki na dwa i pół metra demon. Miał na sobie podwójną marynarkę — jedną jasną, a pod spodem ciemną, jakby z tego całego niezdecydowania założył obie. Jedno z trzech oczu trzymał zamknięte za czymś, co przypominało płetwę wyrastającą pośrodku czoła. Mężczyzna ściągnął długie włosy do tyłu. Zabłyszczały w świetle lamp i to dosłownie, jakby każdy z kosmyków obsmarował brokatem.

Sięgnął do marynarki, tej pod spodem i wyciągnął wizytówkę.

— Menadżer kasyna, lewa ręka Pavalo, nie prawa, bo Pavalo jest leworęczny. — Zaśmiał się z własnych słów. — Słyszałem występ. Fenomenalny. Ta maniera, gestykulacja i teatralny akt. Pavalo uwielbia takie przedstawienia. A i pianino — zwrócił się do Huska. Cmoknął i dodał: — Pianino to dzieło sztuki. Sam grałem za życia. Babcia mnie do lekcji zmuszała, ale potem na jednym z występów poznałem żonę. Coś za coś.

— Rozumiem, że masz dla nas jakąś propozycję? — temat podjął Husk.

— Dokładnie tak. — Wziął ich pod ramię. — Zapraszam do pomieszczenia dla wyjątkowych gości. Mam nawet wstępną umowę. Oczywiście jestem otwarty na negocjacje. Mam wizję, że będziecie występować dwa razy w miesiącu. Dni wybierzemy. Co za dużo to niezdrowo. Gościom wszystko się może znudzić. Wyobraźcie sobie coś innego. Wyjątkowy występ, specjalne bilety i te tłumy?

— Brzmi jak kusząca propozycja — skomentował Husk.

— Właśnie. Kusząca, cudowna, przyciągająca. Pojawią się tu wtedy tłumy i rzucimy najdroższe drinki.

— Zdzierać to on umie — Angel szepnął Huskowi na ucho.

— Dlatego jest menadżerem.

— Dokładnie, jestem menadżerem. Muszę dbać o swoje kasyno!

Zaprowadził ich do oddzielnego pomieszczenia, z którego prowadziły trzy różne przejścia. Angel z Huskiem przeszli przez jedno, wychodzące na korytarz, a dalej do głównej części kasyna. Pozostałe nie miały oznaczeń, ale domyślili się, że jedno z nich zaprowadzi ich do gabinetu Pavalo.

— Fascynujący układ — pochwalił pomieszczenie Husk. — Czyżby Pavalo wpadł na pomysł z trzema wyjściami?

— Dokładnie! — ucieszył się menadżer. — W ogóle to ciekawa historia, bo zaczyna się od tego, że Pavalo nienawidzi tradycyjnych rozmieszczeń korytarzy i przejść. Po co robić spotkania gdzieś, gdzie każdy musi dojść. Nie lepsze takie, gdzie się wszyscy spotkają w tym samym czasie? To dopiero odzwierciedlenie geniuszu. To prowadzi do gabinetu Pavalo, a drugie jest przeznaczone dla obsługi.

— Wspaniałe rozwiązanie — pochwalił go Husk.

— W końcu ktoś to rozumie.

Demon przypominający tężyzną raczej ochroniarza aniżeli asystenta przyniósł teczkę z dokumentami. Położył ją na stole, a potem zaszedł menadżera od tyłu i tam stanął. Jego garnitur aż pękał od napinających się mięśni, a futro wysuwało się spomiędzy guzików i rękawów. Angel najchętniej by go schrupał, jak już tylko skończą z misją.

— Przeczytajcie sobie i na spokojnie przemyślcie sprawę. Ja… — Odwrócił głowę w kierunku asystenta. Ten pochylił się nad nim i szepnął coś na ucho. Menadżer skinął kilkukrotnie, a potem zwrócił się do Huska:

— Wrócę za pół godziny.

— Zaczekamy — obiecał.

— Wspaniale. — Zaklaskał. — Robota czeka, dzieje się tak wiele rzeczy na raz. Aż czasem ciężko wszystko ogarnąć i jeszcze docenić nowe talenty.

— I tak jesteśmy wdzięczni za szansę. — Husk podał menadżerowi łapę. — Przeczytamy umowę i wstępnie damy znać.

— Na to liczę.

Wyszli i to wszyscy, zostawiając Huska i Angela samych w pomieszczeniu.

Angel z ciekawości zerknął na proponowaną stawkę za te dwa występy w miesiącu. Otworzył szeroko oczy, aż żałował, że nie wziął okularów. Przeczytał jeszcze raz kwotę, a jak się okazało, że wcale się nie zmieniła, ściągnął Huska do siebie i pokazał mu kontrakt.

Husk zagwizdał.

— Pavalo ma niezły budżet.

— Nie budżet, tylko w tym jest jakiś haczyk, kochany. — Pstryknął Huska w czoło. — Nie ma szans, żeby ktoś wyłożył taką kasę na dwa występy w miesiącu.

— Nie mierz wszystkich miarą, jaką stosujesz wobec Valentino.

— Tak, tak, to pierdolony oszust i krętacz. Akurat ja najlepiej o tym wiem. Ale ta kwota jest za duża nawet na przyzwoitego demona.

— Nie mów, że Valentino nie płaci ci połowy tej kwoty za występ?

— Jakiej połowy za występ? — zdziwił się. Aż zmarszczył czoło z wrażenia. — Mówię o miesięcznym wynagrodzeniu.

Ręce Huska opadły bezwładnie.

— Powiedz, że żartujesz?

— Nie żartuję, a co?

— Myślałem, że chociaż dziennie ci tyle płaci!

— Jaja sobie robisz? A myślisz, że dlaczego przed hotelem mieszkałem w jakiejś zasranej dziupli z narkomanami i prostytutkami? A i tak często na czynsz mi nie starczało — dodał ciszej.

Husk wskazał pazurem na kontrakt od Pavalo.

— To jest uczciwa kwota. Za występ! — podkreślił.

— Sugerujesz, że cały ten czas Valentino mnie wykorzystywał i oszukiwał? No co za wiadomość. Kto by spodziewał się czego takiego?

Husk machnął ręką od niechcenia i w końcu się poddał, nie chcąc dłużej kontynuować tych przepychanek. Zamiast tego podszedł do drzwi, które według menadżera miały ich zaprowadzić do gabinetu Pavalo.

Wrócił i oznajmił:

— Ktoś jest po drugiej stronie.

— Jak do tego doszedłeś, Sherlocku? Ha, doszedłeś!

— Mógłbyś się minimalnie wysilić na jakiś konkretny żart.

— Doceń moje starania. — Wzruszył ramionami. — Masz jakiś plan, żeby ich ominąć?

— Przypadkiem nie jesteś gwiazdą?

Angel przylizał futro do tyłu, poprawił dekolt i podsunął spódnicę, żeby przedziałek znalazł się wyżej. Jeśli zbierał doświadczenie w tej branży dla jakiegoś momentu, to ten właśnie nastąpił.

— Za pięć minut wracam.




v

[Huskerdust] Misja nie tak niemożliwa Część I

                     

Charlie znowu coś wymyśliła. Angel czuł to we wszystkich swoich kończynach, a kiedy wleciała do jego pokoju, wszystkie przypuszczenia się potwierdziły.

Zebrała wszystkich gości hotelu na parterze w samym środku nocy i do tego w jego dzień wolny od pracy. Był wkurzony, wyglądał na wkurzonego, a do tego nie zdążył zdjąć maseczki odmładzającej, która po pół godziny od noszenia zaczęła wsiąkać w jego krótkie futerko. Nie zdejmie jej za żadne skarby, szczególnie jak pomyśl, ile za nią zapłacił. Na spotkanie zabrał też ze sobą ulubiony kubek wypełniony gorącą czekoladą i piankami.

[Drunken Dreams of the Past] Rozdział 12.5

                  

Zebrało się ich wielu. Na opuszczonej, znajdującej się w nieznanej obcej przestrzeni łące, wokół której trwała cisza. Zbyt niepokojąca cisza. Dziesięciu mężczyzn, bo tylu się tutaj znalazło, popatrzyło na siebie nawzajem. Wszyscy byli młodzi, nawet się znali, bo zginęli w czasie jednego z polowań na dzikie trupy. Istota rozszarpała ich, zanim zdążyli wezwać pomoc.

Wspomnienie o potwornym bólu, który objął całe ich ciało, nagle powróciło. Skulili się wszyscy jednocześnie. Żółć podeszła im do gardła i wymiotowali na łąkę śliną.

— Dlaczego wciąż żyjemy?! — oburzył się jeden z młodzieńców.

Zmienili zdanie. Prawda dotarła do nich, zanim ktokolwiek zdążył podać mu odpowiedź. Nie żyli. I właśnie o to chodziło. Pojawili się w postaci duchów. Ubrani w białe szaty pogrzebowe, na ich czołach przywiązano białą wstążkę.

— Pochowali nas — zdał sobie sprawę jeden z młodzieńców.

— Nie pożegnałem się z matką i ojcem. Moja siostra czekała na prezent ze stolicy.

— Martwisz się teraz o takie szczegóły!? — wydarł się inny z chłopaków. — Jesteśmy martwi i trafiliśmy do jakiegoś dziwnego miejsca.

— Wiem, co to za miejsce — odezwał się najmłodszy z nich, skulony, schowany wśród pozostałych. Wstał na drżących nogach i wyszedł przed swoich braci z sekty. — To polana albo łąka, na której gromadzą się dusze podążające na sąd. Złe dusze… Jestem zły? Zrobiłem coś złego?

— Oj, nie psiocz! Zły czy dobry, to nie ma znaczenia. Gorzej, że mówią, że władzę tu sprawuje Demoniczny Patriarcha, Wei Wuxian.

— Nie, nie, nie… — zaczął powtarzać pod nosem chłopiec. — On mnie zabije? Będzie torturował? Jestem zły. Zrobiłem coś złego…

— Wystarczy! — krzyknął jeden z jego przyjaciół. — Będziesz nas straszył czy co? Oczywiście, ze wszyscy jesteśmy niewinni. Dlaczego mielibyśmy być winni? To jakaś pomyłka!

— Nie, nie, nie…

— Zaraz nas skrzywdzi.

— To niemożliwe.

— To możliwe.

— Przestańcie!

W końcu nastała cisza, ale nie ze względu na rozkaz jednego z nich, a przez pojawienie się wśród nich kobiety. Miała na sobie czerwoną suknię, a jej piękną twarz osłaniał welon. Ręce  elegancko złożyła na brzuchu. Pokłoniła się przed nimi, pozdrawiając w milczeniu, a potem wskazała im kierunek, w którym powinni się udać.

Zwątpili w jej zaproszenie. Obawiali się, że prowadzi je w objęcia pułapki w postaci demonicznego patriarchy.

— Ona nas zabije? — spytał się jeden z nich.

— Nie wiem — mruknął drugi z nich.

Najmłodszy siedział cichutko. Zbliżył się do Panny Młodej i złapał ją za rąbek sukni. Objęła go troskliwie ramieniem i zaczęła prowadzić we wskazanym wcześniej kierunku. Chłopiec nie oponował, tylko posłusznie pozwolił się zaprowadzić do chłodnego korytarza. Zmierzali do jaskini i do wielkiej sali wyścielonej krwistymi dywanami, na których zawarto sceny z wielkich bitew Demonicznego Patriarchy i armii dzikich trupów, będących w jego służbie.

Chłopak zadrżał jeszcze mocniej, dlatego Panna Młoda ujęła go za podbródek i zwróciła jego spojrzenie na swoją twarz, skrytą pod czerwonym welonem. Posłała mu ciepły, niewinny uśmiech. Miała blade, martwe usta, ale nadal pełne i kuszące nawet to dziecko.

— Nie bój się — szepnęła, pocieszając chłopca.

— Tak, nie bój się, a moment później odgryzie ci głowę — nastraszył wszystkich jeden z grupy.

— Przestań, nie pomagasz — został skarcony przez jednego z przyjaciół.

— Słyszałem o takiej jak ona. To Panna Młoda, służebnica sędziego, Wei Wuxiana. Nigdy nie patrz jej w oczy. To demon, który pochłania niewiernych mężów.

Obejrzała się przez ramię, aby na moment ich spojrzenia się spotkały. Cofnęli się o krok, przerażeni widokiem krwawych, gniewnych ślepi. Na szczęście dzielił ich od nich welon. Odetchnęli z ulgą, uznając, że na ten moment są bezpieczni.

Panna Młoda z kolei obróciła się z powrotem i zaśmiała słodko, jak młoda panienka dopiero szykująca się do zaślubin. Na ten śmiech zwrócił uwagę chłopiec. Ścisnął mocniej dłoń kobiety. Zrozumiał, że przy niej nie stanie mu się żadna krzywda.

— Kto to? — zastanawiali się, widząc zbliżającą się postać młodzieńca.

Nosił bogato zdobioną błękitną szatę. Tęczówki jego oczu przypominały kolorem najpiękniejszy kamień szafiru. Skórę miał gładką jak jadeit. Białe włosy zebrał spinką z kości słoniowej, choć krótsze kosmyki wysunęły się spod ozdoby i swobodnie opadły na oblicze młodzieńca. Szedł elegancko, przypominając im chód jednego z ich mistrzów.

— Czy to oni? — zwrócił się do Panny Młodej.

— Tak, mistrzu. — Pochyliła czoło przed młodzieńcem. Nie wyglądał on na Demonicznego Patriarchę, ale zaintrygowało ich, dlaczego nazwała go „mistrzem“. — Zaszła też pomyłka. Ten chłopiec trafił tu niesłusznie z resztą.

Popchnęła dziecko, aby podeszło bliżej wspomnianego mistrza. Chłopak zmieszał się. Opuścił wstydliwie głowie, a potem przyklęknął przed młodzieńcem.

— Wstań, proszę — wydał polecenie.

Chłopak wstał, nadal wątpiąc w to, czy postępuje słusznie.

— O twoim losie zadecyduje sędzia. Zdajesz sobie z tego sprawę? — zapytał.

Kiwnął energicznie głową. Bał się wypowiedzieć choćby jednego słowa na głos.

— Nie bój się, chłopcze. Wyglądasz na dobre dziecko, a sędzia jest sprawiedliwy — zapewnił, przejmując grupę dusz od Panny Młodej.

Uspokoił tego jednego chłopca, ale lęk urósł w sercach pozostałych. Zastanawiali się, co się z nimi teraz stanie. Czy ich mieli prawo też nazwać się „dobrymi dziećmi“. Przecież nie uczynili nic złego w życiu. Za co mieliby zostać ukarani?

Odpowiedzi nadeszły szybciej niż zakładali.

W jaskini stał tron, zbudowany na wielkim stosie z czaszek, kości, zwłok małych dzieci i wnętrzności tych, którzy obrazili czymś wielkiego sędziego. Atmosfera w pomieszczeniu była przytłaczająca. Młodzieńców dusiło w środku. Ich serca, choć martwe, zaczęły bić szybko.

Jeden z grupy odwrócił się gwałtownie i rzucił do ucieczki. Uderzył w litą skałę, łamiąc sobie nos. Krew chlusnęła z obu otworów, brudząc jego białe sukno. Dwóch jego przyjaciół pomogło mu wstać, zanim obraził sędziego czymś jeszcze. Wsparli kolegę i zanieśli go pod tron, na którym on już czekał.

Wei Wuxian oparł dłonie po obu stronach tronu. Spojrzenie miał gniewne i władcze. Nikt, kto odważył się popatrzeć mu prosto w oczy, dotąd nie przeżył. Jakakolwiek siła kultywacyjna nie równała się tej, którą reprezentował Demoniczny Patriarcha. Spędzili wiele czasu wśród swoich mistrzów i wiedzieli, że żaden z nich nie przeżyłby starcia z demonicznym mistrzem.

— Wiecie, dlaczego się tutaj znaleźliście? — odparł ciężkim, stanowczym tonem.

Padli pokornie na kolana. Wszyscy, oprócz tego jednego młodzieńca w błękicie, który prowadził niewinnego chłopca za rękę.

— To dziecko nie wie — odezwał się odważnie, jakby nie obawiał się gniewu sędziego.

— Hm… — zamyślił się na moment Wei Wuxian. — To ciekawe. Rzadko widzę tu dzieci.

— Przepraszam. — Chłopiec zadrżał. — Ja raz nakrzyczałem na swoją drogą mamę. To pewnie dlatego muszę odbyć karę.

— Twoja mama pewnie dawno ci to przebaczyła.

— Moja mama długo przez to płakała. Nie miałem nigdy taty. Wielu mówiło, że to… nasz pan, ale nie wiedziałem, czy to prawda. Miałem tylko mamę. I mama dużo przeze mnie płakała.

Wei Wuxian pstryknął palcami. Panna Młoda — ta sama, którą spotkali wcześniej — przyniosła na tacy cienki zwój. Podała go swojemu panu, a ten rozwinął pismo. Przeczytał je, a po chwili ciszy odparł:

— To pomyłka.

Nawet trzymający chłopca młodzieniec wyraźnie się zdziwił.

— Nie pamiętam, czy to zdarzyło się kiedykolwiek wcześniej. Jak działa ta biurokracja? — żalił się, kręcąc głową. — Lan Zhan, odprowadź go do koła życia. To dziecko…

— Nie nazywaj mnie tak przy innych — poprawił samego sędziego.

— Ach tak? Lan Zhan brzmi lepiej, więc dalej będę cię tak nazywać.

Wspomniany Lan Zhan nie ruszył się, jakby postanowił zignorować wezwanie i zbuntować się Demonicznemu Patriarsze, co wydawało się co najmniej ryzykowne Nie śmieli skomentować na głos decyzji tego młodzieńca, ale w myślach nazwali go irracjonalnym i głupim. Bo nikt, kto mądry, nie odważyłby się odpowiedzieć Wei Wuxianowi „nie“.

— Nie wywyższajcie się tak — padła uwaga.

Wei Wuxian nie poruszył ustami.

Głos nie wydobył się z jego gardła.

A zabrzmiał w głowie młodzieńców.

Ogarnął ich jeszcze większy strach. Słowo „przepraszam“ zaczęło padać jak szalone.

Wei Wuxian pochylił się na prawo i uśmiechnął delikatnie, sprawiając, że wszystkie niepokoje młodzieńców odeszły w niepamięć. To tylko nie zmieniło sytuacji między sędzią a wspomnianym Lan Zhanem, który nie chciał być tak nazywany.

— No dobrze — zgodził się na coś Wei Wuxian. — Lan Wangji, proszę, czy możesz zaprosić tego chłopca do koła życia?

Skinął głową na tak, a młodzieńcy otworzyli szeroko oczy w głębokim zdziwieniu. Znali tylko jednego Lan Wangji, mistrza Lan, który został mistrzem po swoim bracie Lan Xichenie, bogu śniegu i porannego mrozu. Niemożliwe, by mówili o jednym i tym samym człowieku.

— A więc… jak myślicie? Jaki czeka na was los? — zapytał ich mężczyzna.

Nikt nie śmiał się odezwać. Zapadło absolutne milczenie, które sprawiło, że Wei Wuxian się zniecierpliwił. Zaczął nerwowo tupać lewą nogą i cmoknął kilka razy.

— Nie wyglądacie mi na złoczyńców? Ilu ludzi skrzywdziliście w swoim życiu? Dlaczego tu trafiliście?

— Panie… — odezwał się młodzieniec — ten, który wcześniej próbował ucieczki. Otarł twarz z krwi. Z nosa dalej nie przestała mu cieknąć posoka. Wstał, odważnie wychodząc przed wszystkich swoich przyjaciół. — Nie jesteśmy potworami. Popełniliśmy kilka błędów w życiu, ale nigdy nie wyrządziliśmy komukolwiek krzywdy, aby zasłużyć na ten sąd.

Wei Wuxian słuchał go cierpliwie, dlatego kontynuował:

— Proszę, jeśli uczyniliśmy coś złego, oświeć nas panie…

I przyklęknął, pozdrawiając Wei Wuxiana jak własnego mistrza.

Sędzia pstryknął palcami. Panna Młoda przyniosła mu kolejne zwoje — grubsze od tego, który należał do chłopca. Zmartwili się. Szczególnie pierwszy z młodzieńców, którzy odważył się obronić siebie i przyjaciół.

Wei Wuxian przeglądał zwoje na spokojnie, wręcz leniwie, nigdzie się nie spiesząc i nie biorąc pod uwagę, że młodzieńcy prawie mdleją ze strachu. W końcu zamknął ostatni ze zwojów i oświadczył:

— Bóg podziemia mnie testował…

— Słucham? — zdziwili się wszyscy jednocześnie, a co jeszcze dziwniejsze, wśród nich znalazła się i Panna Młoda.

— Tak… Podejrzewałem, że zechce sprawdzić, jak się sprawuję i czy sądzę sprawiedliwie, ale nie zgadłbym, że wykorzysta do tego was. Wszyscy jesteście uczniami moich wrogów, a raczej tych, którzy zwrócili się przeciwko mnie w Mieście bez Nocy.

— My… — wyrwał się z odpowiedzią chłopak. Wei Wuxian nakazał mu milczenie, wystawiając dłoń przed siebie.

— Jesteście niewinni — potwierdził. — Niestety, umarliście. Z całego serca wam współczuję. Mieliście przed sobą jeszcze całe życie. Taki okrutny los was spotkał. Odejdźcie, proszę…

Nie odeszli. Nawet Panna Młoda zawahała się, nie wiedząc, czy powinna ich zaprowadzić do koła życia. Byli młodzi i niewinni, inny od tych, których skaziła zaraza i zło. Ci „inni“ od początku zasługiwali na potępienie, nikt tutaj nie żałował ich śmierci. Ci chłopcy mieli całe, dobre życie przed sobą.

— Nie wrócimy do domów? — zapytał w końcu najstarszy młodzieniec. — Ojciec kazał zaopiekować się młodszym bratem. Nauczyć go wszystkiego. Zostawiłem jego i matkę. Kto się nimi zaopiekuje?

— Przepraszam, ale to już zweryfikuje życie — dał mu do zrozumienia Wei Wuxian. — Jeśli szczęście ci dopisze narodzisz się ponownie w tej rodzinie albo ich spotkasz. Nie zagwarantuję ci tego, ale skoro wiodłeś uczciwe życie to może bogowie okażą się łaskawi.

Sędzia wskazał na kierunek, w którym mają podążyć. Nie prowadził ich do podziemia — ani od prawej, ani od lewej strony od tronu, a raczej wiódł na to samo pole, na którym wcześniej się znaleźli.

Pożegnali się z Wei Wuxianem i odeszli w milczeniu.

Opadł na tron ze zmęczenia. Panna Młoda podbiegła do niego z kieliszkiem Uśmiechu Cesarza i kawałkiem dobrego placka od gospodarza świni z targowiska. Ugryzł kawałek. Na szczęście przygotował mu mięso z kurczaka. Każde żylaste wzbudziłoby jego podejrzenia. A Uśmiech Cesarza zawsze pasował do okoliczności. Wypił całość kielicha na raz i odstawił naczynie na tacę.

— Ciężka sprawa — zwróciła uwagę Panna Młoda.

— Wen Wu mnie testuje. Chce sprawdzić, czy posłusznie wykonuję rozkazy i czy odzyskałem równowagę.

— A tak się stało? — upewniła się kobieta.

Do pomieszczenia powrócił Lan Wangji. Zaparzył sobie w międzyczasie herbaty. Zapach mocnych ziół wypełnił jaskinię, zbijając odór śmierci i rozkładających się zwłok. Był to wyjątkowo przyjemny zapach, który przywoływał wspomnienia — nauki w Zaciszy Obłoków i odbywaną karę w bibliotece. To były dobre czasy.

— Odprowadziłem chłopca — ogłosił.

— Lan Zhan, świetna robota. Jestem z ciebie taki dumny.

Lan Wangji westchnął.

— No co tak wzdychasz? — udał oburzenie. — Przecież mówię samą prawdę i tylko prawdę! Mam powiedzieć, że radzisz sobie potwornie i muszę cię wymienić na kogoś innego?

— Mistrzu Wei… — burknęła Panna Młoda. — Mistrz nigdy nie wie, kiedy trzymać język za zębami.

—Oj, uwierz mi, wiem to. Robię to całe dnie, kiedy sądzę dusze. Dlatego dajcie mi się wygadać, gdy mam chwilę przerwy.

— W zasadzie… — Lan Wangji zerknął trzymane przez siebie pismo, a kiedy je zamknął, dokończył: — skończyłeś pracę na dziś. Bóg podziemia również życzy sobie odpoczynku.

— Ta, odpoczynku. Na pewno zaplanował cudowną noc tylko dla siebie i Mo Xuanyu.

— Nawet jeśli to prawda, to nie nam o tym decydować — przypomniał mu ukochany.

Wei Wuxian zeskoczył z tronu i upadł blisko Lan Zhana. Dotrzymał mu kroku, gdy młodzieniec udał się do ich prywatnych komnat.

— Wiesz co, Lan Zhan, ty jeszcze jednej rzeczy nie rozumiesz.

— Hm?

— Gdyby rytuał Mo Xuanyu się powiódł, zabawiałbyś się dniami i nocami z jego ciałem. Nie tym. — Po czym dotknął własnego torsu. — Podobałoby ci się to?

— Zamilcz — fuknął.

— Uuu, milczenie? Nie umiem milczeć. Nikt nigdy nie przekazał mi tej umiejętności. A to sztuka trudna, wymagająca lat nauki i kultywacji.

Lan Wangji przyspieszył, oddalając się od Wei Wuxiana. Sędzia nie umiał powstrzymać się od śmiechu. Wybuchnął tak głośno, że nawet Panna Młoda przyszła z jednym zwojem i uderzyła nim Wei Wuxiana w tył głowy. Zabolało troszkę. Jednak lepiej zadziałało jako ostrzeżenie. Akurat teraz przesadził.

— Później go przeproszę — mruknął. To „później“ miało nastąpić kilka minut później. Planował od razu udać się do ich wspólnych komnat, ale zatrzymała go Panna Młoda, zaciekawiając zwojem, który trzymała przy sobie.

Otworzyła go na oczach Wei Wuxian i wskazała na fragment o nieszczęśliwej miłości i zdradzie.

— Ta biedna duszyczka błąka się od tygodni po mieście duchów, a kolejna Panna Młoda nam by się przydała — odparła kobieta.

— Potrzebujesz towarzystwa — zauważył Wei Wuxian. — I pomoże nam w pracy.

— Dokładnie o tym samym pomyślałam. W takim razie udam się do Miasta Duchów i zaproponuję jej nowy dom.

Uśmiechnęła się pod welonem. Odwróciła się i wolnym krokiem udała się do wyjścia. Wei Wuxian potajemnie włożył jej do rękawa złotą monetę. Zobaczy ją dopiero w samym Mieście Duchów, kiedy sięgnie po swój mieszek, ale to wystarczy. Zasłużyła na parę drobnych przyjemności, szczególnie że i Wei Wuxiana zwolniono z obowiązków na tę noc.

Wyciągnął Chenqinga zza pasa i przyłożył go do swoich ust. Z instrumentu wydobyła się słodka melodia, która rozbrzmiała po całej jaskini. Puści wyszli ze swoich kwater, przysłuchując się radosnym dźwięków. Ostatnio słyszeli je coraz częściej, ale wiedzieli, że ta melodia nie będzie trwała wiecznie. Dopóki ukochany trwał przy boku ich pana, sam pan promieniował ze szczęścia.

Wei Wuxian wkroczył do swojej komnaty. Wypełniał ją zapach palonego drzewa sandałowego i zielonej herbaty. Lan Wangji parzył ją w naszykowanym dla nim kącie, a obok przygotował mnóstwo ostrego jedzenia z miską ryżu. Wei Wuxian coś tak czuł, że Lan Zhan to dzisiaj tylko skosztuje samego ryżu.

Przysiadł się do ukochanego i położył głowę na jego ramieniu. Lan Wangji zamiast herbaty podał mu naczynie wypełnione Uśmiechem Cesarza.

— Jak ja cię kocham — wyznał.

— Wiem.

— Wiesz? — mruknął Wei Wuxian, całując swojego Lan Zhana w policzek. — Cieszę się, że wiesz. A jeszcze zdradzę ci taki mały sekret. Ty też mnie kochasz.

— Kocham.

— Oj, Lan Zhan, jesteś taki słodki.

Po tych słowach wyraz twarzy Lan Wangji zmienił się. Posmutniał, przez co i Wei Wuxiana ogarnął smutek. Objął ramię ukochanego i na moment zamknął oczy, zastanawiając się, jak długo jeszcze będą spędzać ze sobą takie chwile. Sto lat minie szybciej niż zakładają, a potem pojawią się kolejne dni, przepełnione samotnością. Nie powinien o nich myśleć. Liczyło się tu i teraz, ale nad ich głowami, na suficie świeciły gwiazdy. Każda symbolizowała kolejny rok, który Lan Wangji spędził w jaskini. I kolejna z nich bledła, umierając i odchodząc w zapomnienie.

— Lan Zhan, myślisz, że jak się ponownie narodzimy, to się spotkamy? — zapytał żartobliwym tonem. Mimo to pragnął znać szczerą odpowiedź mężczyzny.

— Spotkamy się, obiecuję — zapewnił, tuląc Wei Wuxiana jeszcze mocniej.

— I pewnie znowu na początku będziesz mnie nienawidził.

— Hm…

— Co miało znaczyć to „hm“? — zapytał, obracając głowę Lan Zhana w swoją stronę.

Pochylił się i ucałował mocno Wei Wuxiana, jakby miał to być ich ostatni pocałunek.

— Pamiętaj, że zawsze się w tobie zakochuję.

— Tak, pamiętam. A ty pamiętaj, że zawsze cię irytuję.

— I dzięki temu na pewno ciebie poznam.

— Tak, mój braciszku Lan, na pewno…



v

[Drunken Dreams of the Past] Rozdział 12.4

                  

To niemożliwe. Tak mocno walczył o to, żeby ponownie zasiąść z Lan Zhanem przy jednym stole; nakarmić go ostrym jedzeniem i wypić najlepszy Uśmiech Cesarza. Planował ich wspólne życie, jak się spotkają po ponownych narodzinach i to według Wen Wu miało nigdy nie nadejść.

Złapał Lan Zhana za rękę i ucałował jej wierzch, a potem wtulił się w jego ciało. Zaczął przez nie przenikać. Nie dawał rady dłużej położyć głowy na barku młodzieńca ani złożyć pocałunku na jego czole.

— Obudź się! — błagał, pragnąc ten ostatni raz pożegnać się z nim. Czy okrutni bogowie nie potrafili obdarować go przynajmniej tym? Naprawdę zasłużył na same kary i okrucieństwa tego świata?

Wen Wu westchnął. Poprawił swoją szatę, wytrzepując ją z kurzu, a potem spytał:

— Czy umiesz tylko mnie błagać?

Wei Wuxian otworzył szeroko oczy i spojrzał na Wen Wu z niedowierzaniem. Może się mylił, ale bóg podziemia zasugerował, że oczekuje od niego coś innego.

— Proszę — wyszeptał, ryzykując wszystko, co mu drogie. — Proszę cię, uratuj mojego ukochanego.

— W końcu prosisz mnie jak przyjaciela. Tyle dobrego ci uczyniłem i nawet pozwoliłem nazywać się przyjacielem, a ty nadal się obawiasz, że jestem twoim wrogiem.

Wei Wuxian zacisnął usta w wąską linijkę i załkał smutno.

— Dziękuję, dziękuję — powtarzał. — Ja nie mogę go stracić.

— A ja nie chcę stracić ciebie. W tym przynajmniej się zgadzamy — dodał ciszej. — Aczkolwiek pojawił się mały problem.

Podszedł do kręgu, od którego zaczął się cały rytuał. Chenqing spoczywał u boku Wei Wuxiana, ale dzwoneczek sekty Jiang i zasuszony kwiat unosiły się w powietrzu nadal, emanując delikatną, choć demoniczną energią. Wen Wu ściągnął oba przedmioty. Przyjrzał się dzwoneczkowi, a potem podał go wciąż klęczącej Jiang Wu.

— Panie, dlaczego…? — zapytała niepewnie.

— Zabierz to. Ma w sobie dawną moc. Ochroni cię i twoje potomstwo — wyjaśnił jej.

Podjęła przedmiot i obejrzała. Kiwnęła kilka razy głową, a potem mruknęła pod nosem, dziękując za podarunek.

— Rytuał się udał — ogłosił Wen Wu. — A tym samym kontrakt został zerwany. Na to nie mogę sobie pozwolić, dlatego mam drobną propozycję. Uratuję tego młodzieńca. Otrzyma sto lat życia u twojego boku, a potem uda się do koła życia. Ty w tym czasie odbędzie dwustuletnią służbę. Czy zgadza…

— Tak! — nie dał dokończyć Wen Wu tylko wyrwał się z odpowiedzią.

— Cudownie. — Uśmiechnął się odrobinę. — Ale oprócz tego mam dwa dodatkowe warunki. Po pierwsze, Jin Guangyao nadal będzie mi służył. Po drugie, ten pasożyt — wskazał na zamrożoną istotę — zostanie ze mną. Niezamrożony — mówiąc to, obrócił się w stronę Lan Xichena.

— Panie, jeśli mogę, to niebezpieczne — odezwał się bez zgody. — Mistrz Wei, mistrzyni Jiang i ja walczyliśmy z tą istotą. Jest niebezpieczna. Zagraża wszystkiemu, co jest nam znane i…

— Wiem — przerwał mu Wen Wu. 

— Panie, błagam, przemyśl to jeszcze — próbował dalej.

Wen Wu nie zmieni zdania. Jak raz podejmie jakąś decyzję, to trzyma się jej do końca. Wei Wuxian na tyle znał boga podziemia, by nie mieć fałszywych nadziei. Jednak nie próbował jej odebrać Lan Xichenowi, który nadal nie rozmroził pasożyta. 

— Przemyślałem i już tę kwestię. Bo widzisz… — pojawił się nagle przez twarzą Lan Xichena i dotknął jego chłodnych włosów — podziemie wymaga zmian. Ten pasożyt pozwoli mi to osiągnąć.

— Wyrządził tak wiele złego.

— Tak, to prawda — przyznał mu rację z delikatnym uśmiechem na twarzy, który sprawił, że Lan Xichen stał się taki mały i bezbronny.

Odruch sprawił, że Wei Wuxian sięgnął w kierunku swojego przyjaciela, ale rozsądek zatrzymał go w porę. Tylko Wen Wu miał moc, by uratować Lan Zhana, więc nie przegapi jedynej szansy, którą mu dano.

— Mam jeszcze raz wydać rozkaz? — zniecierpliwił się Wen Wu.

— Zrób to — odezwał się i Jin Guangyao.

Dopiero jego Lan Xichen posłuchał. Bóg mroźnego poranka poruszył dłonią, jakby w powietrzu rysował falę. Lód topił się na powierzchni cielska pasożyta. Ogon drgnął. Krwawa poświata wyłoniła się spod skóry, a kiedy cały lód stopniał, rzucił się gwałtownie na Lan Xichena.

Wen Wu złapał istotę, zanim ta dotarła do kolejnej ofiary. Ścisnął go mocno, aż krwawa miazga wydobyła się z pęknięcia przebiegającego dookoła szyi stworzenia. Zaczęło piszczeć, wiło się, a Wen Wu wydał krótki rozkaz:

— Zamilcz.

Zamilkło, niezdolne wydobyć z siebie najmniejszego pisku, choć nadal ból skręcał całym jego ciałem.

Wen Wu rzucił istotę na ziemię i zwrócił się do Jin Guangyao:

— Zabierz ją do mojego pałacu. Tam się nią zajmę.

Zawahał się. Pasożyt wyglądał na gotowego do ataku. Każde zbliżenie się mogło kosztować życie Jin Guangyao albo przynajmniej wieczne uwięzienie przez istotę, której moc nie była im wszystkim do końca znana.

Jin Guangyao niepewnie wykonał krok do przodu, co chwilę zerkając na Wen Wu, sądząc, że ten go w jakiś sposób wspomoże. Tak się nie stało. Dlatego zdjął wierzchni płaszcz i narzucił go na pasożyta. Dopiero potem wziął go na ręce, mocno zaciskając usta. Wszyscy podejrzewali, że to przez nie przedostałby się ponownie.

Płatki śniegu pojawiły się przed twarzą Jin Guangyao. Uformowały się w kształt lodowej maski. Była chłodna, przez nią aż zadrżał, ale wystarczająco szczelna, by pasożyt nie miał okazji do ataku.

— Przyjacielu — szepnął Jin Guangyao.

— Nie nazywaj mnie tak, proszę. — Lan Xichen nie spojrzał mężczyźnie w oczy. — Mogę pomóc ci, bo nie chcę, by ktoś jeszcze stał się ofiarą tego pasożyta. Nie licz na przyjacielski gest, na pożegnanie i jakiekolwiek obietnice.

— Wiem, przy… — Wziął głęboki wdech i poprawił się: — Wiem, mistrzu Lan. Dziękuję za wsparcie i pomoc. Nie przybyłeś tu dla mnie, ale i tak wsparłeś, choć miałeś prawo odwrócić się ode mnie.

— Miałem. Wybrałem inaczej. Bo był taki czas, kiedy byłem dumny z tego, że nazywasz mnie swoim bratem.

— Dawne czasy.

— Bardzo dawne. I fałszywe.

Jin Guangyao drgnął, słysząc te słowa.

— Mistrzu Lan, kłamałem, zabijałem, krzywdziłem, wykorzystałem wielu, ale nigdy, przenigdy nie przekroczyłem tej granicy względem ciebie. Mówiąc, że byłeś mi bratem, mówiłem szczerze, prosto z serca, bo nikt w całym moim życiu, nie był mi tak bliski, jak ty…

Odwrócił się i wrócił do podziemia.

Lan Xichen opadł na kolana. Jiang Wu przykucnęła obok niego, wspierając obiema rękoma. Chwilę później usiadła obok niego, pozwalając, by bóg położył głowę na jej ramieniu. Załkał, a kiedy łzy opadły mu z oczu, wydostały się w postaci pierwszego śniegu, który spadł na cały kraj.

— Mam pasożyta. Jin Guangyao dalej mi będzie służył. A ty, Wei Wuxianie? — pytanie zwrócił do sędziego.

— Twoje słowa są dla mnie rozkazem, panie — rzekł.

Oczywiście, że jego decyzja nie budziła żadnych wątpliwości. Lan Wangji słabł w jego ramionach. Z każdą mijającą sekundą coraz bardziej zanikała postać, którą trzymał tak usilnie w swoich ramionach. Stawała się blada, nic nie znacząca, lekka, jakby podnosił najdelikatniejsze piórko, które za moment zapragnie odlecieć. Czas uciekał, więc i decyzję podjął szybko.

Jednak Wen Wu się nie spieszył.

— Wiesz, że ten chłopiec nie stanowił dla mnie zagrożenia — dał do zrozumienia Wei Wuxianowi.

— Oj, wiem, to nic nadzwyczajnego. Oczywiście, że pokonałbyś Lan Zhana.

— Cieszę się, że masz o mnie takie zdanie.

— Więc dlaczego?

— Dlaczego dałem się porwać? — Westchnął. — Bo miałem nadzieję, że coś się wydarzy, że coś może coś się zmieni, że ktoś mnie zaskoczy. Nie chcę odchodzić. Szczególnie teraz, gdy Mo Xuanyu mi towarzyszy. Cudowny młodzieniec. Może się w nim zakochałem? Dlatego zafascynował mnie ten pasożyt. Jin Guangyao jest ogromnym wsparciem, ale to nie wystarczy. Wyobraźmy sobie, że strażników zmuszę tym pasożytem do pracy. Będę miał idealnych niewolników.

— Tak, będziesz miał, mój przyjacielu.

Dzięki temu, że określił Wen Wu mianem „przyjaciela“ ten zbliżył się i położył dłoń na czole Lan Wangji. Nie przywołał żadnej energii, a przynajmniej Wei Wuxian jej nie wyczuł. Zamiast tego przeszło przez niego uczucie, jakby przeszył go słaby piorun. Wzdrygnął się przez moment, a potem to ustało. Z ciała Lan Wangji zaczęło bić ciepło.

Nie obudził się jeszcze, ale przestał zanikać.

Wei Wuxian załkał. Pochwycił ukochanego w swoje objęcia. Tak silnie, że nikt inny nie miał do niego prawa. Odebrał mu je nawet Lan Xichenowi, który czekał na spotkanie z bratem od tak wielu lat. Na szczęście nie śpieszył się. Zamiast temu odetchnął z ulgą, nadal będąc w ramionach Jiang Wu. Nawet ona powiedziała pod nosem radosne „Tak!“, ciesząc się z sukcesu misji. Potem udawała, że nic się nie stało i to wszystko wcale jej nie dotyczy. Bo przecież została zmuszona przez nich do współpracy.

— Dziękuję… Dziękuję wam wszystkim — wysapał Wei Wuxian, wierząc, że to nareszcie koniec.



Obserwuj!