To niemożliwe. Tak mocno walczył o to, żeby ponownie zasiąść z Lan Zhanem przy jednym stole; nakarmić go ostrym jedzeniem i wypić najlepszy Uśmiech Cesarza. Planował ich wspólne życie, jak się spotkają po ponownych narodzinach i to według Wen Wu miało nigdy nie nadejść.
Złapał Lan Zhana za rękę i ucałował jej wierzch, a potem wtulił się w jego ciało. Zaczął przez nie przenikać. Nie dawał rady dłużej położyć głowy na barku młodzieńca ani złożyć pocałunku na jego czole.
— Obudź się! — błagał, pragnąc ten ostatni raz pożegnać się z nim. Czy okrutni bogowie nie potrafili obdarować go przynajmniej tym? Naprawdę zasłużył na same kary i okrucieństwa tego świata?
Wen Wu westchnął. Poprawił swoją szatę, wytrzepując ją z kurzu, a potem spytał:
— Czy umiesz tylko mnie błagać?
Wei Wuxian otworzył szeroko oczy i spojrzał na Wen Wu z niedowierzaniem. Może się mylił, ale bóg podziemia zasugerował, że oczekuje od niego coś innego.
— Proszę — wyszeptał, ryzykując wszystko, co mu drogie. — Proszę cię, uratuj mojego ukochanego.
— W końcu prosisz mnie jak przyjaciela. Tyle dobrego ci uczyniłem i nawet pozwoliłem nazywać się przyjacielem, a ty nadal się obawiasz, że jestem twoim wrogiem.
Wei Wuxian zacisnął usta w wąską linijkę i załkał smutno.
— Dziękuję, dziękuję — powtarzał. — Ja nie mogę go stracić.
— A ja nie chcę stracić ciebie. W tym przynajmniej się zgadzamy — dodał ciszej. — Aczkolwiek pojawił się mały problem.
Podszedł do kręgu, od którego zaczął się cały rytuał. Chenqing spoczywał u boku Wei Wuxiana, ale dzwoneczek sekty Jiang i zasuszony kwiat unosiły się w powietrzu nadal, emanując delikatną, choć demoniczną energią. Wen Wu ściągnął oba przedmioty. Przyjrzał się dzwoneczkowi, a potem podał go wciąż klęczącej Jiang Wu.
— Panie, dlaczego…? — zapytała niepewnie.
— Zabierz to. Ma w sobie dawną moc. Ochroni cię i twoje potomstwo — wyjaśnił jej.
Podjęła przedmiot i obejrzała. Kiwnęła kilka razy głową, a potem mruknęła pod nosem, dziękując za podarunek.
— Rytuał się udał — ogłosił Wen Wu. — A tym samym kontrakt został zerwany. Na to nie mogę sobie pozwolić, dlatego mam drobną propozycję. Uratuję tego młodzieńca. Otrzyma sto lat życia u twojego boku, a potem uda się do koła życia. Ty w tym czasie odbędzie dwustuletnią służbę. Czy zgadza…
— Tak! — nie dał dokończyć Wen Wu tylko wyrwał się z odpowiedzią.
— Cudownie. — Uśmiechnął się odrobinę. — Ale oprócz tego mam dwa dodatkowe warunki. Po pierwsze, Jin Guangyao nadal będzie mi służył. Po drugie, ten pasożyt — wskazał na zamrożoną istotę — zostanie ze mną. Niezamrożony — mówiąc to, obrócił się w stronę Lan Xichena.
— Panie, jeśli mogę, to niebezpieczne — odezwał się bez zgody. — Mistrz Wei, mistrzyni Jiang i ja walczyliśmy z tą istotą. Jest niebezpieczna. Zagraża wszystkiemu, co jest nam znane i…
— Wiem — przerwał mu Wen Wu.
— Panie, błagam, przemyśl to jeszcze — próbował dalej.
Wen Wu nie zmieni zdania. Jak raz podejmie jakąś decyzję, to trzyma się jej do końca. Wei Wuxian na tyle znał boga podziemia, by nie mieć fałszywych nadziei. Jednak nie próbował jej odebrać Lan Xichenowi, który nadal nie rozmroził pasożyta.
— Przemyślałem i już tę kwestię. Bo widzisz… — pojawił się nagle przez twarzą Lan Xichena i dotknął jego chłodnych włosów — podziemie wymaga zmian. Ten pasożyt pozwoli mi to osiągnąć.
— Wyrządził tak wiele złego.
— Tak, to prawda — przyznał mu rację z delikatnym uśmiechem na twarzy, który sprawił, że Lan Xichen stał się taki mały i bezbronny.
Odruch sprawił, że Wei Wuxian sięgnął w kierunku swojego przyjaciela, ale rozsądek zatrzymał go w porę. Tylko Wen Wu miał moc, by uratować Lan Zhana, więc nie przegapi jedynej szansy, którą mu dano.
— Mam jeszcze raz wydać rozkaz? — zniecierpliwił się Wen Wu.
— Zrób to — odezwał się i Jin Guangyao.
Dopiero jego Lan Xichen posłuchał. Bóg mroźnego poranka poruszył dłonią, jakby w powietrzu rysował falę. Lód topił się na powierzchni cielska pasożyta. Ogon drgnął. Krwawa poświata wyłoniła się spod skóry, a kiedy cały lód stopniał, rzucił się gwałtownie na Lan Xichena.
Wen Wu złapał istotę, zanim ta dotarła do kolejnej ofiary. Ścisnął go mocno, aż krwawa miazga wydobyła się z pęknięcia przebiegającego dookoła szyi stworzenia. Zaczęło piszczeć, wiło się, a Wen Wu wydał krótki rozkaz:
— Zamilcz.
Zamilkło, niezdolne wydobyć z siebie najmniejszego pisku, choć nadal ból skręcał całym jego ciałem.
Wen Wu rzucił istotę na ziemię i zwrócił się do Jin Guangyao:
— Zabierz ją do mojego pałacu. Tam się nią zajmę.
Zawahał się. Pasożyt wyglądał na gotowego do ataku. Każde zbliżenie się mogło kosztować życie Jin Guangyao albo przynajmniej wieczne uwięzienie przez istotę, której moc nie była im wszystkim do końca znana.
Jin Guangyao niepewnie wykonał krok do przodu, co chwilę zerkając na Wen Wu, sądząc, że ten go w jakiś sposób wspomoże. Tak się nie stało. Dlatego zdjął wierzchni płaszcz i narzucił go na pasożyta. Dopiero potem wziął go na ręce, mocno zaciskając usta. Wszyscy podejrzewali, że to przez nie przedostałby się ponownie.
Płatki śniegu pojawiły się przed twarzą Jin Guangyao. Uformowały się w kształt lodowej maski. Była chłodna, przez nią aż zadrżał, ale wystarczająco szczelna, by pasożyt nie miał okazji do ataku.
— Przyjacielu — szepnął Jin Guangyao.
— Nie nazywaj mnie tak, proszę. — Lan Xichen nie spojrzał mężczyźnie w oczy. — Mogę pomóc ci, bo nie chcę, by ktoś jeszcze stał się ofiarą tego pasożyta. Nie licz na przyjacielski gest, na pożegnanie i jakiekolwiek obietnice.
— Wiem, przy… — Wziął głęboki wdech i poprawił się: — Wiem, mistrzu Lan. Dziękuję za wsparcie i pomoc. Nie przybyłeś tu dla mnie, ale i tak wsparłeś, choć miałeś prawo odwrócić się ode mnie.
— Miałem. Wybrałem inaczej. Bo był taki czas, kiedy byłem dumny z tego, że nazywasz mnie swoim bratem.
— Dawne czasy.
— Bardzo dawne. I fałszywe.
Jin Guangyao drgnął, słysząc te słowa.
— Mistrzu Lan, kłamałem, zabijałem, krzywdziłem, wykorzystałem wielu, ale nigdy, przenigdy nie przekroczyłem tej granicy względem ciebie. Mówiąc, że byłeś mi bratem, mówiłem szczerze, prosto z serca, bo nikt w całym moim życiu, nie był mi tak bliski, jak ty…
Odwrócił się i wrócił do podziemia.
Lan Xichen opadł na kolana. Jiang Wu przykucnęła obok niego, wspierając obiema rękoma. Chwilę później usiadła obok niego, pozwalając, by bóg położył głowę na jej ramieniu. Załkał, a kiedy łzy opadły mu z oczu, wydostały się w postaci pierwszego śniegu, który spadł na cały kraj.
— Mam pasożyta. Jin Guangyao dalej mi będzie służył. A ty, Wei Wuxianie? — pytanie zwrócił do sędziego.
— Twoje słowa są dla mnie rozkazem, panie — rzekł.
Oczywiście, że jego decyzja nie budziła żadnych wątpliwości. Lan Wangji słabł w jego ramionach. Z każdą mijającą sekundą coraz bardziej zanikała postać, którą trzymał tak usilnie w swoich ramionach. Stawała się blada, nic nie znacząca, lekka, jakby podnosił najdelikatniejsze piórko, które za moment zapragnie odlecieć. Czas uciekał, więc i decyzję podjął szybko.
Jednak Wen Wu się nie spieszył.
— Wiesz, że ten chłopiec nie stanowił dla mnie zagrożenia — dał do zrozumienia Wei Wuxianowi.
— Oj, wiem, to nic nadzwyczajnego. Oczywiście, że pokonałbyś Lan Zhana.
— Cieszę się, że masz o mnie takie zdanie.
— Więc dlaczego?
— Dlaczego dałem się porwać? — Westchnął. — Bo miałem nadzieję, że coś się wydarzy, że coś może coś się zmieni, że ktoś mnie zaskoczy. Nie chcę odchodzić. Szczególnie teraz, gdy Mo Xuanyu mi towarzyszy. Cudowny młodzieniec. Może się w nim zakochałem? Dlatego zafascynował mnie ten pasożyt. Jin Guangyao jest ogromnym wsparciem, ale to nie wystarczy. Wyobraźmy sobie, że strażników zmuszę tym pasożytem do pracy. Będę miał idealnych niewolników.
— Tak, będziesz miał, mój przyjacielu.
Dzięki temu, że określił Wen Wu mianem „przyjaciela“ ten zbliżył się i położył dłoń na czole Lan Wangji. Nie przywołał żadnej energii, a przynajmniej Wei Wuxian jej nie wyczuł. Zamiast tego przeszło przez niego uczucie, jakby przeszył go słaby piorun. Wzdrygnął się przez moment, a potem to ustało. Z ciała Lan Wangji zaczęło bić ciepło.
Nie obudził się jeszcze, ale przestał zanikać.
Wei Wuxian załkał. Pochwycił ukochanego w swoje objęcia. Tak silnie, że nikt inny nie miał do niego prawa. Odebrał mu je nawet Lan Xichenowi, który czekał na spotkanie z bratem od tak wielu lat. Na szczęście nie śpieszył się. Zamiast temu odetchnął z ulgą, nadal będąc w ramionach Jiang Wu. Nawet ona powiedziała pod nosem radosne „Tak!“, ciesząc się z sukcesu misji. Potem udawała, że nic się nie stało i to wszystko wcale jej nie dotyczy. Bo przecież została zmuszona przez nich do współpracy.
— Dziękuję… Dziękuję wam wszystkim — wysapał Wei Wuxian, wierząc, że to nareszcie koniec.
0 Comments:
Prześlij komentarz