[Drunken Dreams of the Past] Rozdział 12.2

                 

Odwrócił się. W tej samej chwili z drogi wyskoczył Lan Xichen z towarzyszącą mu Jiang Wu. Kobieta sięgnęła po bicz i bez wahania trzasnęła nim w kierunku Lan Wangji. Jednak koniec broni odbił się tarczy, która otaczała cały plac.

— Młodszy bracie — sapnął Lan Xichen. Lodowe łzy zamarły mu w oczach. — Młodszy bracie!

Z trzech przedmiotów, które towarzyszyły Wei Wuxianowi za życia wyłoniła się dusza, a raczej jej drobne, nieznaczące urywki, które stawały się kluczowe dopiero w czasie tego rytuału. Sieć jakby pajęcza oplotła całą ziemię krwawą poświatą, a dwie grubsze linie wybiły się na boki. Jedna podążyła w kierunku siedzącego Wen Wu, a druga chwyciła Jin Guangyao.

— Jin Guangyao, mistrzu Wei, co on tu robi? — zdziwił się Lan Xichen.

Faktycznie, o nim zapomniał wspomnieć.

— Lan Zhan porwał ich oboje, ale w przeciwieństwie do boga podziemia, to coś nic nie znaczy. Ale przepraszam, faktycznie mi to umknęło.

— Jak…? — pytał dalej.

— To długa historia, ale w skrócie: służy bogowi podziemia i dobrze się sprawuje.

— Jin Guangyao? — odparł z niedowierzaniem w głosie.

— Ten sam Jin Guangyao — przyznał niechętnie. — Wybacz mi, mistrzu Lan, jego losem nie przejmuję się ani trochę. Lan Zhan! — krzyknął w kierunku ukochanego. — Wystarczy już, durniu! Proszę, przestrzeń. Wróćmy do domu. Jestem Demonicznym Patriarchą. Nauczę cię kontroli nad tą mocą — obiecał.

Lan Wangji dłużej go nie słuchał.

— Sam tego chcesz — burknął Wei Wuxian.

Podszedł do tarczy, a ku zaskoczeniu wszystkich, Lan Wangji postąpił podobnie. Położyli dłonie na niewidzialnej energii, stając naprzeciw siebie. Spojrzenie miał puste i nieobecne, utknęło w niewiadomej; może w przeszłości, a może w przyszłości, ale zabrakło go tutaj, w teraźniejszości.

— Jeszcze nie jest za późno — dał mu do zrozumienia, wskazując na nakreślone ziemi znaki. Póki nie przelał w nie demonicznej energii, nic nie znaczyły. Ale wystarczył sygnał i wszystko ulegnie zniszczeniu.

Do Lan Wangji nic nie dotarło. Oddalił dłoń, a potem wrócił, przygotowując zaklęcie. Trzy przedmioty zaczęły unosić się i wędrować wokół niego. Z każdego z nich powoli wydobywała się demoniczna energia, przybierająca postać cienkich linii, które zbierały się w wyrysowanych na ziemi znakach.

Wei Wuxian wściekł się jak nigdy wcześniej. Odsunął dłoń, a potem zadał cios w tarczę, roztrzaskując ją na tysiące fragmentów, które opadły, rozsypując się po całym podłożu.

— A więc odzyskałeś moc — stwierdził Wen Wu.

— Tak i teraz… — urwał.

Coś było nie tak. Poczuł najpierw mrowienie w palcach, potem przeniosło się na całą rękę. Odniósł wrażenie, że mu drętwieje. To nie to się stało. Energia, którą pochłaniały znaki z trzech podmiotów, nagle chwyciła i jego. Cofnął się przed zniszczoną tarczę, ale okazało się, że już za późno. Znaki zaczęły pochłaniać i jego. Skulił się z bólu. Ze wszystkich węzłów energii, które przebiegały przez jego ciało, wydobywała się demoniczna moc.

Lan Wangji ruszył Wei Wuxianowi na pomoc i… zamarł w połowie drogi, z wyciągniętą ręką. Przełknął głośno ślinę. Nie rozumiał, co się dzieje. Wyglądał na zdezorientowanego. To na pewno nie należało do jego planów.

— Głupcy często zawierają pakty, nie znając konsekwencji, jakie za sobą niosą — zadrwił z nich Jin Guangyao.

— Pasożyty — pojął Wei Wuxian. — Wyrzuć je z siebie! — wykrzyczał.

Lan Wangji nie zdołał poruszyć palcem, o wyrzuceniu tych demonów mógł tylko pomarzyć. Nagle jego ciało odchyliło się do tyłu, plecy wygięły w ostry łuk. Czerwone, krwawe żyły, w których krążyła demoniczna energia wraz z pasożytami, wydobyły się na skórze młodzieńca. Zaczął płakać krwawymi łzami.

— Lan Zhan — szepnął Wei Wuxian.

Powinien zatroszczyć się najpierw o siebie. Z całego ciała była wysysana demoniczna energia; wszystkie zapasy, które zgromadził po odzyskaniu tej mocy, zaczęły zanikać. Stawał się coraz słabszy, opuszczały go siły. Upadł na kolano i podparł się ostatkiem sił o podłoże, zdołał tym samym utrzymać równowagę.

— Durniu, nie mów, że tak łatwo dasz się pokonać — pozwolisz, żeby ta nieznana energia zawładnęła nad tobą? Walcz, błagam cię, walcz tak jak ja!

Spiął wszystkie mięśnie na ciele i wstał. Nie w pełni, okazał się zbyt słaby, więc pozostał w pozycji półprzykucniętej. Wziął głęboki wdech, a potem wykrzyczał:

— Chenqing!

Flet zadrżał. Demoniczna energia wciąż go trzymała w swoich szponach. Nie pozwoliła uciec, mimo że Chenqing pragnął tego z całej siły. Po tylu latach, po pół wieku jego mistrz ponownie go wezwał. Nie umiał nie odpowiedzieć na to wezwanie, więc pognał czym prędzej w objęcia Wei Wuxiana.

Zacisnął dłoń mocno na flecie. Był złamany. Sam tego dokonał w ostatecznym akcie, moment przed śmiercią. Żałował tego czynu. Zniszczył swojego jedynego przyjaciela, który towarzyszył mu od początku aż do samego końca, a nawet płakał, gdy Wei Wuxian go zostawił za zasłoną i opuścił.

Przywołał ostatnie promyki demonicznej energii, zanim pochłonęły je znaki. Przysunął flet do ust. Pęknięcie zasklepiło się, energia na nowo wypełniła Chenqing, a sam Wei Wuxian poczuł, że faktycznie żyje. To wszystko go wypełniało. Ta energia. Ta moc. To uczucie. Jakby na nowo stał się tym Demonicznym Patriarchą, którego lękała się cała ludzkość. Nie sędzią. O nie, sędziowanie nigdy mu nie pasowało.

Zagrał melodię. Inną od tej, której spodziewali się wszyscy, bo na ich twarzach odnalazł zdziwienie. Wangxian objął melodią całe Kopce Pogrzebowe. Poruszył żywymi i martwymi, przywołał pochowane tu dusze i pozwolił na opuszczenie grobów oraz oddanie się w ręce zaświatów.

Lan Wangji na moment odzyskał panowanie nad ciałem. Wyciągnął dłoń w kierunku Wei Wuxiana, pragnąc, by ten ją przyjął. Tak jak wtedy gdy walczyli ze sobą na polu bitwy. Gdy wszyscy go zachwalali, tylko Lan Zhan go karcił. A odkąd wszyscy odwrócili się od niego, tylko Lan Zhan przy nim pozostał.

Gra nie ustała. Wiedział, że jak tylko oderwie flet od ust, demoniczna energia znów zacznie pochłaniać Lan Wangji. Nie umiał jej sprostać. Więc Wei Wuxianowi pozostało powoli, na spokojnie zbliżyć się i porę odsunąć Lan Zhana, odrywając go od znaku.

Jednak i na to było już za późno…

Włosy Lan Wangji objęła biel, czystsza nawet od tej, która zdobiła głową Lan Xichena. Dłoń opadła. Tęczówki zmieniły barwę na czerwonokrwistą, a na ustach Lan Zhana zamarła prośba: „zabij mnie“.

Potem padł pierwszy cios.

Pochłonięty przez pasożyta Lan Wangji machnął otwarta dłonią. Pęd powietrza odetchnął Wei Wuxiana daleko. Padł na ziemię, kilka razy się przeturlał, a i brakowało mu sił, więc zatrzymał się dopiero wtedy jak uderzył w skałę. Chenqing upadł obok niego.

Lan Xichen nie zawahał się. Przywołał lodowy sopel, którego ostry koniec zwrócił ku swojemu bratu. Zaczął padać drobny ścieg. Wiosna zamieniła się w zimę, zamrażając całą roślinność, która odżyła w Kopcach Pogrzebowych.

— Dziękuję, że mogłem się z tobą pożegnać — odparł Lan Xichen, a potem cisnął soplem w ciało Lan Wangji.

Ten pstryknięciem rozkruszył cały lód.

— Tak go nie pokonasz — jęknął Wei Wuxian, klęcząc przy skale. — Pochłonęły go pasożyty. Jeśli coś ma zadziałać, to… zachęcam do burzy mózgów.

— Żartujesz? — oburzyła się Jiang Wu.

— Nie wiem, jak je pokonać. To twór Lan Zhana.

— I ty się nazywasz Demonicznym Patriarchą!

— Spróbuję, ale…

Lan Wangji zniknął im z oczu. Nagle się pojawił, tuż przed twarzą Wei Wuxiana. Odskoczył w bok, ale te przeklęte pasożyty podążyły za nim. Nie zdążył się zregenerować, brakowało mu sił, a do tego stracił ogrom demonicznej energii. Myślał. Myślał. I myślał! Nic nie przychodziło mu na myśl, a najgorsze, że atakował głównie jego.

— Obudź się, proszę — spróbował przemówić ukochanemu do rozsądku.


0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!