[Drunken Dreams of the Past] Rozdział 12.1

                 

Lan Xichen przykucnął przed Wei Wuxianem. Sięgnął po zwłoki swojego brata i wyrwał z jego uścisku.

— Pozwól mi pochować mojego brata — błagał bóg.

Wei Wuxian zapomniał na moment, że Lan Xichen ma takie samo prawo pożegnać się ze swoim bratem jak on. Dlatego odpuścił. Pozwolił mu zabrać zwłoki. Położył je na podłożu, z dala od kogokolwiek z nich. Woda spływająca z sufitu jaskini Tygrysa Stygijskiego padała prosto na Lan Wangji. Wyglądał biedne, z podkrążonymi oczami, smutny i samotny, ale na szczęście już go odnaleźli. Już nie był tu sam.

Lan Xichen przywołał chłód poranka. Jego włosy pokryły drobne śnieżynki, które chwilę później zamieniły się w kryształki lodu. Powędrowały w powietrzu, ochładzając całą jaskinię. Ten chłód dotarł nawet do Wei Wuxiana. Zaczął się trząść. Otulił się mocniej kawałkiem materiału, który miał na sobie, ale to nie wystarczyło. Gorzej tę temperaturę zniosła Jiang Wu, która aż się skuliła, próbując odrobinę ogrzać swoje ciało.

Wei Wuxian poddał się. Zdjął z siebie wierzchnią szatę i narzucił ją na Jiang Wu.

— Nie potrzebuję twojej litości — fuknęła.

— To nie litość. To rozsądek. Jeszcze cię potrzebuję, nie możesz umrzeć.

— Tobie nic się nie stanie?

— Jestem martwy. Raczej nie umrę drugi raz…

 Jiang Wu niepewnie nakryła ramię podarowanym materiałem. Podziękowała pod nosem i okazało się, że chwilę później była jeszcze bardziej wdzięczna za prezent. Cała woda w jaskini zamieniła się w lód. Nawet podziemny zbiornik stał się jednym, wielkim lodowiskiem, na powierzchni którego wyłoniły się linie życia i śmierci.

Wei Wuxian wzdrygnął się. Jeden z bogów, pewnie najszlachetniejszy i najbardziej oddany z nich tworzył właśnie zaklęcie, które na zawsze uwięzi ciało w tym miejscu.

— Mistrzu Lan — po raz pierwszy zwrócił się do Lan Xichena tytułem.

— Przepraszam, mistrzu Wei, ale pozwól mi na ten samolubny czyn — mówiąc to, uśmiechnął się smutno.

— Rób, co tylko uważasz za słuszne.

— Dziękuję.

Nie wahał się już dłużej. Uderzenie zimna wstrząsnęło Jiang Wu i Wei Wuxianem. Zatrzęśli się potwornie, aż prawie oboje pomyśleli o tym, by wtulić się do siebie. Jednak nie odważyli się na ten ruch. To kosztowałoby ich zbyt wiele dumy.

Lód skoncentrował się na martwym Lan Wangji. Zaczął przyklejać się do martwej skóry, włosów, całego cieła, aż wniosła się kopuła przypominająca trumnę. Zamknęła ona Lan Wangji na zawsze, w wiecznym więzieniu, jakim stała się jaskinia Tygrysa Stygijskiego.

— Możemy ruszać dalej — ogłosił Lan Xichen.

— Niby gdzie? — fuknęła Jiang Wu.

— Do Kopców Pogrzebowych — odparł Wei Wuxian.

— Kopców Pogrzebowych? — zdziwiła się. — Szczerze wątpię, że właśnie tam się udał mistrz Lan.

— Niby to dlaczego?

— Jeśli jesteś Demonicznym Patriarchą, to tym bardziej mi nie uwierzysz. To miejsce mocno się zmieniło. Nie są te same Kopce Pogrzebowe co pięćdziesiąt lat temu.

— Po pierwsze, to jedyne miejsce, w którym może być Lan Zhan. Po drugie, dlaczego wciąż mi nie wierzysz? Człowiek małej wiary. Tak cię wychował Jiang Cheng?

— Ojciec nauczył mnie…

— Dobra, stop — przerwał jej. — Teraz nie czas na podobne rozmowy. Chodzi mi po prostu o to, że czas nas goni, a wciąż siedzimy w tym chłodnym, zasranym miejscu z Lan Zhanem, który raczej nam więcej nic nie powie. A nie wezwiemy jego ducha, bo jego dusza właśnie próbuje zniszczyć całą naszą rzeczywistość.

— Tak długo był dobrym człowiekiem, że w pewnym momencie zło go pochłonęło.

— To nie zło, dziecko — włączył się do rozmowy Lan Xichen. — To miłość. — Zerknął na Wei Wuxiana. — Proszę, pomóż nam Jiang Wu. Proszę o wiele, ale jeśli teraz nie zatrzymamy mojego brata, to już nigdy więcej może nam się to nie udać. Czas leci, a mój brat najpewniej popełnia kolejny niewybaczalny błąd.

Jiang Wu westchnęła. Niepewnie, ale skinęła w końcu głową, zgadzając się ich wspomóc.

Oboje byli jej za to niezmiernie wdzięczni. Nie marnowali więcej czasu. Jiang Wu poprawiła bicz przy pasie, przygotowując się do ewentualnej walki. Jednak Wie Wuxian był przekonany, że walka, czy tego chcą czy nie, jest nieunikniona.

Lan Wangji zabrał trzy przedmioty należące do Wei Wuxiana, będące częścią jego ludzkiego życia, które symbolizowały jego początek i koniec. Nie znaczyły może wszystkiego, ale wystarczyły do przeprowadzenia rytuału zerwania paktu, a do tego dążył Lan Wangji.

Serce Wei Wuxiana ścisnął ból. To wszystko działo się przez niego i dla niego. Nie było tu miejsca na słabość, a mimo to Wei Wuxian poczuł się taki bezbronny. Przytłaczała go myśl, że na wszystko już za późno i nawet jeśli zatrzyma Lan Wangji, to nie uratuje go. Lan Zhan nie powróci z nim do tej ciasnej, chłodnej jaskini i nie ogrzeje kolejnej nocy swoim ciałem.

Przyspieszył, wiedząc, że każda chwila zawahania oddali go od celu, od Lan Wangji. Przymierzył się do kolejnego kroku, gdy nagle obok niego znalazła się Jiang Wu i przetrzymała za ramię. Zatrzymali się pośrodku polany.

— Dlaczego? — zadał jedno, wystarczające pytanie.

— Mówiłam, że nie rozpoznasz Kopców Pogrzebowych — wypomniała mu.

Rozwarł usta, ale nie zdołał nic powiedzieć. To niby Kopce Pogrzebowe? Zwątpił. Polana rozciągała się aż po horyzont. Napawała spokojem i ciszą, jakiej nie dało się doświadczyć w mrocznych ścianach jego dawnego domu. Roślinność kwitła wokół niego, przywodząc na myśl najpiękniejsze pola Przystani Lotosu. I dlaczego docierało tu tak dużo słońca? Tu nigdy nie świeciło słońce.

Wei Wuxian wziął głęboki wdech, starając się zaczerpnąć jak najwięcej świeżego powietrza, które otaczało dawną zgniliznę Kopców Pogrzebowych. Krew dawno wsiąkła w ziemię, pozwalając narodzić się jej na nowo i pokryć pięknem, jakiego to miejsce jeszcze nie widziało.

Jiang Wu miała rację. Nie rozpoznałby Kopców Pogrzebowych nigdy, gdyby go nie zatrzymała i nie wskazała mu drogi.

— Mistrzu Wei, pojawił się kolejny problem — rozmyślania Wei Wuxiana przerwał Lan Xichen.

— Co się stało?

— Nie wiemy, w którym miejscu znajdziemy mojego brata.

— Na pewno jest… — urwał. Podejrzewał, gdzie się ukrył Lan Wangji, ale to miejsce istniało w dawnych Kopcach Pogrzebowych, do których trafiłby nawet po ciemku. W świetle dnia wydawało się to wręcz niemożliwe.

Podrapał się po głowie, a potem zerknął w kierunku Jiang Wu.

— No co? — fuknęła.

— Pomożesz nam? — poprosił grzecznie, bardzo grzecznie jak na niego.

Prychnęła po nosem.

— Nic beze mnie nie zrobicie, co? — Uśmiechnęła się złośliwie. — Mój ojciec często mnie tu zabierał i opowiadał historię Demonicznego Patriarchy oraz to jak go pokonano.

— Popełniłem samobójstwo, głupia — poprawił ją Wei Wuxian.

— Czyli wygrali, a ty przegrałeś — uparcie stawiała na swoim.

Przewrócił oczami.

— Przynajmniej zaakceptowałaś to, że jestem Demonicznym Patriarchą. Dobrze… Zaprowadzisz nas?

— Z rozkoszą — odparła sarkastycznym tonem i zaczęła prowadzić.

Ścieżka była wydeptana. Nie tylko ktoś niedawno tędy przeszedł, regularnie ludzie musieli wędrować tymi drogami albo przechodzić przez dawne Kopce Pogrzebowe. Duchy nie powinny zostawiać śladów. Nawet jego kroki zdawały się niewidoczne, podobnie się działo z Lan Xichenem.

Wszelkie wątpliwości oddaliły się, gdy Wei Wuxian usłyszał melodię, wydobywającą się ze starego, ale wciąż przepięknie grającego guqinu. Melodia brzmiała znajomo. Rozmarzył się, wsłuchując w znany rytm.

— Wangxian — powiedział na głos.

— Mój brat tak często grał tę melodię, rozbrzmiewała w Zaciszu Obłoków niemal każdego wieczoru.

— Czyli wiemy dokąd zmierzać — ucieszyła się Jiang Wu.

Wei Wuxian wystrzelił z miejsca, nie czekając na decyzje, jaką podejmą jego przyjaciele. On był źródłem wszystkich tych problemów i upora się z nimi z czy bez ich pomocy. I na pewno nie było czasu, by czekać na kogokolwiek.

Podążał za słodką, ciepłą melodią, w której rozbrzmiała i tęsknota. Każdy dźwięk przyprawiał Wei Wuxiana o dreszcze; przypominał mu o straconych latach, które ich ominęły, i o miłości, której nigdy nie zaznali. Wei Wuxian tak długo bił się z myślami; zastanawiał, co pierwsze powie Lan Zhanowi, gdy go w końcu odnajdzie, ale kiedy tak się stało, Wei Wuxian spotkał się z pustką.

Widok stojącego pośrodku placu ukochanego przeszył jego serce wskroś. Nie spodziewał się, że tak wiele emocji uderzy w niego w jednej chwili. Zabroniły mu mówić, ruszać się, z trudem pozwolił sobie na drżenie. W końcu, jakby to okazało się najważniejsze, zacisnął usta w wąską linijkę i zwyczajnie spojrzał Lan Wangji prosto w oczy.

Spotkali się na krótki moment, w milczeniu przekazując sobie wszystko, co dotąd dusili. I kiedy skończyli, Lan Wangji odwrócił się w kierunku unoszących się trzech przedmiotów, które odebrał Wei Wuxianowi. Nie pomylił się, on naprawdę próbował zerwać kontrakt za ich pomocą.

— Wystarczy — odezwał się Wei Wuxian. — To pomyłka. Braciszku Lan, to ja chciałem, żeby mnie ukarano. Bóg podziemia tylko spełnił moje życzenie inaczej.

— Ja… Już teraz wiem.

— Czyli wracamy razem do domu? — Żył złudną nadzieją. — Lan Zhan, ja nie chcę znowu zostać sam.

— Wiem, Wei Ying.

Słowa Lan Wangji napawały go nadzieją. Nawet uśmiechnął, sądząc, że może jest jakaś szansa na to, by faktycznie wrócili razem?

— Ale to zaszło już za daleko — dodał, niszcząc marzenia Wei Wuxiana. — Pozwoliłem demonicznej energii, by mnie pochłonęła. Jeśli teraz się zatrzymam, ona zniszczy wszystko i wszystkich dookoła.

— Te pasożyty…

— Stworzyłem potwora — zgodził się Lan Wangji. — Przepraszam. Po prostu przepraszam.




0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!