[Drunken Dreams of the Past] Rozdział 11.6

                 

Obraz rozmazał się. Słabo widoczna sylwetka Lan Wangji weszła w Wei Wuxiana, a kiedy ten odwrócił się za nią, postać ubrana w biel stanęła przed progiem znanego mu domu. Na parapecie leżały lalki, wszystkie przedstawiające osobistości, które brały udział w masakrze w Mieście bez Nocy. Zauważył też tę, która dziwnie przypominała jego, choć lalkarz mógłby się postarać i stworzyć coś lepszego. Nie kosztowałoby go wiele, a lalka nabrałaby trochę wdzięku osobistego.

Postać ubrana w biel zapukała do drzwi. Stary lalkarz otworzył wejście i od razu oparł się o ścianę, nie umiejąc zachować równowagi. Towarzyszyła mu piękna kobieta, ta sama, którą pomylili z siostrą, i naczynie pełne wina, z którego co chwilę popijał. Mężczyzna osunął się na ziemię i podniósł misę, wznosząc toast za wszystkich, czyli w zasadzie za samego mężczyznę. Był to starzec, o siwych, pięknych włosach zebranych w wysoki kuc. Twarz miał zmęczoną życiem. Widać, że mężczyzna pragnął już tylko śmierci i na nią czekał, a ta nie chciała po niego przyjść. Nie wyglądał jednak na żebraka. Mimo skromnego ubioru i kilku przedmiotów, które trzymał przy sobie — w tym miecz — wydawał się zadbany.

— Czego? — fuknął lalkarz.

Starzec sięgnął do prawego rękawa i wyciągnął mieszek, w którym pobrzękiwały monety. Na ten dźwięk lalkarz wyjątkowo się ożywił. Odłożył alkohol na bok, a rozczochrane włosy przylizał do tyłu, by jakoś wyglądać przy gościu.

— To z kim mam przyjemność? — zapytał kulturalnym tonem. — I oczywiście, jakie interesy sprowadzają szanownego wędrowce w moje skromne progi?

— Czy możemy porozmawiać wewnątrz? — zaproponował starzec. Zmieniła się jego twarz, ale nie głos, po którym Wei Wuxian rozpoznał swojego Lan Zhana.

— Ależ naturalnie — zgodził się i ustąpił drogi. — Przybywa szanowny gość w nieodpowiednim albo odpowiednim czasie. Jeśli takie rzeczy mistrza ciekawią, to festiwal ma się wkrótce odbyć.

Zaprowadził Lan Wangji do kuchni. Kochanka lalkarza przewróciła się na drugi bok i udała, że śpi dalej.

— Wiem — mruknął Lan Wangji. — Festiwal upamiętniający pokonanie Demonicznego Patriarchy.

— Dokładnie tak. Niesamowita scena, a ja tworzę lalki tego przeklętego Wei Wuxiana co roku. Niewdzięczna fucha, ale płacą lepiej niż dziwce.

Lalkarz posprzątał stół, zrzucając z niego walające się przedmioty. Starą ścierką wytarł stołek i wskazał na niego, by gość spoczął. Lan Wangji usiadł. Wyjął z rękawa dwa przedmioty. Czerwony kwiat, podobny do tego, który rósł w ogrodach samego Hua Chenga, i mieszek, inny woreczka z pieniędzmi.

— Co… Co to? — zawahał się lalkarz.

— Czerwony kwiat często jest przypisywany Krwawemu deszczowi, który poszukuje kwiatu — wymówił tytuł Hua Chenga.

— Aa… Coś słyszałem — przyznał, choć wątpliwie. Mimo to wziął jeden z kubków, nalał wody z misy i postawił na stole.

Lan Wangji włożył tam kwiat.

— A to herbata. — Podał jednocześnie dwa woreczki. — Herbata uspokaja w czasie rozmów.

— Za to alkohol smakuje lepiej. Na pewno nie…

— Nie.

— Dobrze. — Lalkarz posłusznie skinął głową.

Znalazł leżący na dole szafy starą czarkę, do której nalał wody. Wsypał przyniesione przez Lan Wangji liście herbaty, a potem zawiesił naczynie nad palącym się ogniem. Usiadł przy stole, czekając, aż woda się zagotuje.

— To… W jakiej sprawie mistrz do mnie przyszedł? — zapytał kolejny raz, powoli się niecierpliwiąc.

— Odkupię lalkę.

— La… Jaką lalkę?

— Lalkę przedstawiającą Wei Wuxiana.

Lalkarz zawahał się. Niepewnie wskazał na leżącą w jego domu lalkę; gotową i czekającą na festiwal, a potem zaśmiał się.

— Chyba mistrz nie mówi poważnie? Nie zdążę zrobić kolejnej przed festiwalem.

— O to chodzi.

— O to… Przepraszam, ale czy mistrz jest na pewno trzeźwy? Ta lalka to tradycja! — Machnął palcem przed twarzą Lan Wangji. — Jiang Wu obdarłaby mnie ze skóry, gdybym jej nie dostarczył tej lalki. A mając na myśli obdzieranie ze skóry, ta kobieta jest do tego zdolna. Widziałem wszystkich, którzy zostali oskarżeni o praktykowanie Demonicznej Kultywacji. Popełnili błąd, idąc śladami Demonicznego Patriarchy, ale i ja współczuję tym nieszczęśnikom.

Lan Wangi pozostał niewzruszony na jego słowa. Czekał cierpliwie aż skończy, ale na tym zakończył negocjacje. Bo w jednym celu tu przyszedł i nie zamierzał wyjść, póki go nie dopełni. Lalkarz odrobinę się zmieszał. Nieśmiało burknął coś pod nosem, aż w końcu wykorzystał okazję i nalał do czarek herbatę, która zaparzyła się nad ogniskiem.

Niewiele rzeczy umiało wkurzyć Lan Zhana, tak teraz był na granicy wytrzymałości. Zacisnął mocno palce na podanym przez lalkarza naczyniu, które miał wyszczerbione brzegi. Nie umył go też za dobrze, bo wewnątrz dało się zauważyć ślad, jakby po krwi. Wei Wuxian wolał nie znać szczegółów.

— Mistrzu kochany, chyba doszliśmy do porozumienia.

Lan Wangji wskazał na kubek z herbatą, zachęcając lalkarza do skosztowania naparu z pasożytami. Zawahał się, ale w końcu lalkarz wypił połowę na jednym wdechu. Skrzywił się z niesmaku. Zdecydowanie należał do grona ludzi, którzy preferowali inne… napoje, szczególnie te z procentami.

— Tak, doszliśmy do porozumienia — zgodził się, wstając. Nie zaczerpnął nawet odrobiny herbaty, brzydząc się już samego zapachu, o smaku wolał nie wspominać. To dla niego za wiele.

Lan Wangji wyszedł z domu lalkarza i wkroczył w nieprzeniknioną ciemność. Włosy miał opuszczone luźno na plecy, skołtunione w paru miejscach. Nie mył ich od kilku tygodni, przez co wyglądał jak jeden z żebraków, którzy panoszą się po ulicach miast. Narzucił na siebie zniszczony płaszcz, w kilku miejscach zaszyty dobrą, kobiecą ręką, więc Wei Wuxian wątpił, że Lan Wangji sam naprawił swój ubiór. Raczej jakaś kobieta zlitowała się nad biednym człowiekiem i go wsparła w trudnej chwili.

Mizerne oblicze zwróciło się w kierunku Wei Wuxiana. Łzy spływały po starczych, pomarszczonych policzkach. Lan Wangji ich nie przecierał. Pozwalał im spływać, jak gdyby nie miało już większego znaczenia, czy są tam czy nie, Lan Wangji zakaszlał ciężko. Na dłoni pozostał krwawy ślad. Roztarł ciecz na palcu, który potem przyłożył do ściany, dodając do niej kolejne „przepraszam“. Tym razem z krwi, w przeciwieństwie do reszty, które wyrył jakimś przedmiotem.

— Przepraszam, przepraszam, przepraszam — powiedział na głos, opierając czoło o chłodną powierzchnię.

— Kogo przepraszasz? — zapytał Wei Wuxian. — Chyba nie mnie? Przecież nic mi złego nie uczyniłeś.

— Zabiłem ich wielu — odparł, jakby odpowiadał Wei Wuxianowi. — Jin Guangyao…

— Jego mi nie szkoda — wtrącił się.

—… wszystkich członków sekt, którzy uczestniczyli w masakrze w Mieście bez Nocy, pomogłem Jiang Chengowi umrzeć — wymieniał dalej, a jego głos załamywał się coraz bardziej. Odchylił głowę do tyłu i wsłuchał się w dźwięk kapiącej z sufitu wody. Jedna kropla opadła prosto na jego twarz. Wziął głębszy wdech, a potem dodał: — Przepraszam, Wei Ying.

— Nie masz za co mnie przepraszać, kochany.

— Uczyniłem tak wiele złego, a dalej nie udało mi się przywrócić ciebie do żywych.

— Nie musiałeś.

— Żałuję… Żałuję od dnia, w którym cię poznałem.

— Przestań! — krzyknął, ale jego głos nie miał prawa dotrzeć do Lan Wangji.

— Przepraszam… Kiedy zabrałem cię do Kopców Pogrzebowych, nie powinienem pozwolić ci odejść.

Popatrzył ostatni raz na ścianę pokrytą znakiem „przepraszam“, a potem oddalił się. Lan Wangji ukrył się za jedną ze ścian jaskini i usiadł, opierając się plecami o chłodną powierzchnię kamienia. Znów kaszlnął krwią. Tym razem wypluł ją przed siebie. Sięgnął ostatni raz do rękawa i wyjął schowane w woreczku liście herbaty. Włożył je do swoich ust, a potem przymknął oczy.

Ręka opadła mu bezwładnie…

Wei Wuxian zerwał się z miejsca. Zaczął ciężko sapać, chwyciła go gorączka. Jiang Wu odruchowo wparła go swoim ramieniem, na moment zapominając, że wciąż ma do czynienia z demonicznym kultywatorem. Kiedy to do niej dotarło, odsunęła się od niego. Za to Lan Xichen okazał pomoc.

Nie potrzebował jej.

Wyrwał się Lan Xichenowi i podążył śladem Lan Wangji — tego, który umarł w tej jaskini. Wei Wuxian zaczął płakać, serce waliło mu jak szalone, a każdy krok stawał się coraz ciężki. Nie umiał zaakceptować tego bólu i nie był gotowy na widok, który na niego czekał. Ale musiał go znaleźć. Po tych wszystkich latach był mu to winny. Aby chociaż raz ująć tego głupiutkiego Lan Zhana za rękę i powiedzieć mu, że wszystko będzie dobrze.

Nie będzie…

Stanął przy miejscu, które zapamiętał ze wspomnień Lan Zhana. I tam go znalazł. Przytulił do siebie zwłoki, pozwalając głowie, by spoczęła na jego ramieniu. Pogładził te siwe, zniszczone włosy, zastanawiając się, dlaczego nie zadbał o nie, jak wtedy, gdy jeszcze był mistrzem. Tak pięknie w nich wyglądał.

— Mistrzu Wei, czy to… — Lan Xichen nie odważył się dokończyć pytania.

— To Lan Zhan — odpowiedział mimo to. — Znalazłem go w końcu. Znalazłem… — szepnął przez łzy.

— Mistrz Lan tu umarł? — mruknęła Jiang Wu. — Tak blisko, o bogowie, miejcie litość.

— Jacy bogowie?! — ryknął. — To nie bogowie, to ja. To moja wina. Gdybym tylko go posłuchał, kiedy próbował mnie zabrać do Zacisza Obłoków. Gdybyśmy tylko wrócili tam razem, to może wtedy… — urwał, gładząc chłodny policzek ukochanego mężczyzny. — Lan Zhan, tym razem pozwolę ci się zabrać, obiecuję.


v

Prześlij komentarz

0 Komentarze