[Drunken Dreams of the Past] Rozdział 11.5

                 

Gdy rozchylił powieki, okazało się, że zniknęła chłodna, posępna aura jaskini i zastąpił ją przyjemny, ciepły dotyk lata, którym rozkoszował się równie mocno, jak stojący przy nim Lan Wangji. Wyglądał na starszego, może nie był starcem, ale to oblicze różniło się od znanego mu młodzieńca. Zdobił je kosmyk siwych włosów, parę zmarszczek dało się na znaleźć na dalej przystojnej twarzy, która cechowała się powagą i rozwagą. Przypominał mistrza. Nikt, kto go napotkał, nie odszedł z innym wrażeniem.

Lan Wangji oddalił się w kierunku przydrożnej herbaciarni, która częstowała podróżnych pysznym naparem z jaśminu. Lan Wangji zajął miejsce na zewnątrz. Rozradowany gospodarz zatarł rączki i powitał mistrza ciepłymi słowami, pytając, jak może mu służyć. Lan Wangji zamówił herbatę i parę suchych ciasteczek do przegryzienia przed dalszą podróżą.

Wei Wuxian usiadł naprzeciw młodzieńca. To tylko wspomnienie. Wiedział, że się w nim znalazł, a mimo to wszystko wydało mu się tak realne. Gdyby nie rytuał, który wcześniej odprawił, niewątpliwie by się pomylił.

— Słyszałeś ostatnie plotki? — odezwał się podróżny handlarz ziołami siedzący stolik obok.

— Niby które? Teraz ich jest tyle, że można wybierać — zażartował sobie jego towarzysz.

— Oj, tyś głupi, mówię o Demonicznym Patriarsze.

— No…

— Nie wrócił. To pewniak, ale słyszałem, głównie wśród ministrów, że został sędzią umarłych.

— Ech, ty się nasłuchałeś zbyt wielu głupot.

— Nie, nie, nie. To nie tak. Też myślałem, że to jakaś plotka, w sumie tak brzmi, ale mówią, że w noc duchów ktoś napotkał na zmarłych, którzy właśnie tak mówili. Dokonał tak wielu potworności, że sam bóg podziemia nie znalazł dla niego miejsca w swoim więzieniu. Dlatego skazał go na służbę. Ma sądzić zmarłych, zanim trafią do podziemia.

— Jeszcze mi powiesz, że pijacy śpiewają pieśni pochwalne. Gdybyś tak umiał handlować, jak pleciesz głupoty, to dawno byśmy spłacili wszystkie długi.

— Ech… Ty to nie umiesz rozmawiać z ludźmi. Twardo stąpasz po ziemi i myślisz, że poza tym, co widzi czubek twojego nosa, nie ma niczego innego. — Wypił na raz herbatę z czarki i skrzywił przez gorzki smak naparu, który parzył się zbyt długo. — Dobrze jest uważać na kamienie na drodze, ale co nam po tym, jeśli napotkamy na coś, co nie wytłumaczalne i obce.

— Spokojnie, spokojnie. Jak mam się spotkać z Demonicznym Patriarchą, to pozdrowię go od ciebie.

— My to za uczciwi, żeby spotkać takiego demona.

— A to na pewno, skoro wciąż walczymy z długami.

I jednocześnie zaśmiali się gromko. Lan Wangji udał, że czyta pismo, ale w rzeczywistości uważnie wsłuchiwał się w wywody dwóch mężczyzn. Zaciekawiły go, na dodatek na tyle, że na moment sam zapomniał o herbacie, którą przyniósł mu gospodarz. Po rozmowie mężczyzn zamyślił się jeszcze na chwilę. Wstał. Zabrał ze sobą suche ciasteczka i zostawił na stole kilka monet.

Oddalił się w kierunku lasu. Zboczył z głównej drogi i przeszedł kawałek, gdzie las stawał się coraz gęstszy. Światło coraz słabiej do niego docierało, aż stało się na tyle ciemno, że przywołał błękitną kulę energii jednym zaklęciem. Zatrzymał się dopiero na skrzyżowaniu, gdzie cztery stare drzewa splatały się ze sobą koronami, a na ziemi widniał znak śmierci utkany z leśnego mchu.

Lan Wangji usiadł pośrodku. Zdjął z pleców guqin i położył go na swoich kolanach. Długimi palcami musnął struny, z których wydobył się delikatny dźwięk. Wiatr przybrał na sile. Podmuch nastąpił chwilę potem, jak Lan Wangji dotknął instrumentu. Jednak sam młodzieniec nie przejął się tym zjawiskiem.

Znowu pociągnął za strunę, tym razem wydobywając z niej powolną, kojącą ducha melodię. Rozbrzmiała w całym lesie. Poruszyła gałęziami, przywołała wiatr, oddaliła zwierzęta. Jedna wiewiórka jako ostatnia zbiegła z drzewa i rzuciła się do ucieczki zanim coś zaczęło zmierzać w stronę Lan Wangji. A tym czymś była zagubiona dusza mężczyzny, który umarł w tych lasach i który pozostał na tych drogach, nie umiejąc znaleźć drogi do koła życia.

— Odpowiesz mi na kilka pytań — Lan Wangji wydał rozkaz.

Dusza posłusznie skinęła głową.

— Czy Wei Wuxian jest sędzią podziemia?

Dusza sięgnęła w kierunku struny i zagrała na niej na „tak“. Wyraz twarzy Lan Zhana praktycznie się nie zmienił.

— Czy odbywa on karę za swoje zbrodnie?

Znów rozbrzmiało „tak“.

— Dlaczego…? — pytanie zadał raczej do siebie, nie do przywołanej duszy.

Ta zmieszała się, nie tylko przez to, że nie znała odpowiedzi. Nawet jeżeli pragnęła cokolwiek przekazać, nie umiała. Lan Wangji zauważył to i odparł:

— Wybacz mi, proszę.

Dusza pokręciła głową i rękoma, dając znak, by się nie przejmował.

— Dziękuję za twoją pomoc. Możesz odejść.

Lan Wangji zatrzymał melodię, przykładając dłoń do strun. Dźwięk milczał, w około nastała dziwna cisza. Młodzieniec zmrużył powieki, odchylił głowę do tyłu i pozwolił ciemności siebie pochłonąć.

— Lan Zhan, o czym teraz myślisz? — zapytał Wei Wuxian, przyklękając przed Lan Wangji.

Mrugnął i obraz znowu uległ zmianie. Rozpoznał rozległe tereny Zacisza Obłoków, które unosiło się wśród chmur. Grupa młodych trenowała na placu ćwiczebnym z mieczami, dokonując wymiany uderzeń w parach. Mieli giętkie nadgarstki i niewłaściwe postawy. Każdy mistrz wytrąciłby im broń z rąk po zadaniu pierwszego ciosu. Wyglądali na uczniów, który raczej kończyli pobieranie nauk w Zaciszy Obłoków. Pamiętał jak on z Lan Wangji wyglądali, jakimi dzieciakami byli, gdy wyrzucili Wei Wuxiana, więc sądził, że ci chłopcy byli w trakcie ostatniego roku. Jeśli tak, to przynosili wstyd swoim mistrzom tymi atakami.

Pod wielką ścianą trzech tysięcy zasad sekty Lan stał Lan Wangji z innym mężczyzną, zdecydowanie młodszym od niego, choć nie wyglądali na ucznia i na nauczyciela, a raczej przypominali… syna i ojca.

— Hanguang—jun — młodzieniec zwrócił się do swojego mistrza.

— Tak, Shizhui? — Lan Wangji zabrzmiał oschle, wręcz niepodobnie do siebie. Zawsze cechowała go oziębłość, ale nigdy tak krzywdząca.

Lan Shizhui zmieszał się. Nie wiedział, jak odpowiedź swojemu mistrzowi i w jaki sposób poprawnie się do niego zwracać. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka oblicze Lan Wangji wyglądało na niezmienne, to tak naprawdę wewnątrz kipiał ze złości. Wei Wuxian nie rozumiał. Lan Zhan nigdy się tak nie zachowywał. Gdzie się podział jego stoicki spokój? Kiedy zniknęło opanowanie?

Myśli Lan Wangji coś zaprzątało, ale Wei Wuxian w postaci obserwatora, który tylko przygląda się wspomnieniom zapisanym w demonicznej energii, nie mógł nic uczynić. Pozostało mu tylko patrzenie.

— Shizhui, muszę opuścić Zacisze Obłoków — ogłosił swoje postanowienie.

— Tak jest, mistrzu, przygotuję ci prowiant na podróż — powiedział Lan Shizhui, błędnie interpretując swojego mistrza.

Smutek pojawił się na twarzy Lan Wangji, pierwszy raz tak widoczny i oczywisty, co zaskoczyło i jego ucznia.

— Hanguang—jun, czy coś się stało? — zaniepokoił się.

— Mój drogi chłopcze, muszę opuścić Zacisze Obłoków na zawsze — wyjaśnił.

— Hanguang—jun, proszę przemyśl to. Kto zostanie kolejnym mistrzem?

Lan Wangji pokłonił się przed młodzieńcem. Tak nisko, jak uczeń oddawał szacunek swojemu mistrzowi. Chłopcy ćwiczący na placu zamarli, każda walka ustała bez rozstrzygnięcia, kto zostanie zwycięzcą. Nauczyciele wyszli przed swoich uczniów, wręcz przepchnęli się przez nich, gdy ci nie chcieli ich przepuścić. To całe zbiegowisko doprowadziło do tego, że Lan Shizhui sięgnął w kierunku Lan Wangji i próbował go podnieść. Mruknął:

— Mistrzu, to nie tak powinno wyglądać.

Jego słowa jednak i tak dotarły do pozostałych uczniów. Wszyscy się zmartwili. „Co to ma znaczyć?“ — pytali między sobą, choć trudno było ustalić, z czyich ust padają te słowa. Dla Lan Shizuia nie miało to większego znaczenia. Zarumienił się, w oczach stanęły mu łzy. Odsunął się od swojego mistrza i przyklęknął, a potem uderzył czołem o podłoże, oddając Hanguang—junowi większy szacunek niż ten jemu.

Jednak oni wszyscy nie wiedzieli, że decyzja, którą Lan Wangji podjął, już się dokonała.

Lan Wangji wyprostował się. Wieczorny wiatr uniósł jego gładkie włosy, niosące znamiona siwizny. Odsłoniły fragment szyi mężczyzny, na której widniała dawna blizna. Sięgnął w jej stronę i dotknął.

— Odchodzę — rzekł. — Ogłaszam, że wyznaczam Lan Shizhuia, swojego syna, na nowego mistrza Zacisza Obłoków.

Wyciągnął z rękawa pieczęć sekty i oddał ją w ręce młodzieńca. Nie chciał jej przyjąć. Pokręcił głową, z trudem utrzymując łzy w oczach. Spróbował oddać przedmiot mistrzowi, ale ten odszedł za drewniany podest i wyciągnął zza niego pakunek owinięty cienkim, aksamitnym materiałem. Zarzucił go na plecy, po czym oddalił się w kierunku wyjścia z Zacisza Obłoków.

Uczniowie odsunęli się, robiąc drogę dla swojego drogiego Hanguang—jun. Nikt nie pożegnał go choćby jednym słowem. Wszyscy milczeli, pogrążając się w smutku, który nadszedł zbyt niespodziewanie.

— Mistrzu, dlaczego?

Lan Shizhui przycisnął do siebie pieczęć i rozpłakał się, nie umiejąc pogodzić się z odejściem mistrza

Wei Wuxian podążył śladem Lan Wangji. Wyprzedził go o krok, by móc przyjrzeć się obojętnemu spojrzeniu, które ani razu nie zwróciło się w stronę dawnego domu. Jakby obawiał się, że przez to jedno spojrzenie zapragnie wrócić, zrezygnuje ze wszystkich planów i już nigdy więcej nie podejmie samolubnej decyzji. Żył dla sekty od lat i w końcu postanowił, że nadszedł czas na zmiany.

— Oj, Lan Zhan, mój kochany braciszek Lan, co w ciebie wstąpiło?




v

Prześlij komentarz

0 Komentarze