[Drunken Dreams of the Past] Rozdział 11.2

                 

Wei Wuxian otworzył gwałtownie oczy. Padł na kolana i zdusił w sobie krzyk, zanim ten zawładnął całymi niebiosami. Twarze bogów zwracały się ku niemu. Przepełniał je niepokój i niepewność. Nikt nie zdołał przewidzieć, co wydarzy się dalej, nawet sam Wei Wuxian.

Podniósł się na jedno kolano i podparł się o podłogę, pomagając sobie wstać. Nawet jeśli przywrócił swoją moc, ta osłabiła wystarczająco jego ciało, by zaniemógł.

— W takim momencie… — narzekał.

— To twoja moc, przyda ci się, gdy zmierzysz się z Lan Wangji.

— Ty… — wysyczał. — Ty wiedziałeś.

— Tak, wiedziałem — przyznał Hua Cheng. — Czy coś to zmienia? Skoro sam podjąłeś decyzję, by zostać sędzią.

— Nie. Chciałem trafić do podziemia.

— A więc czekałby cię gorszy los — mówił dalej spokojnym tonem. Hua Cheng oddalił się od swojego księcia i stanął naprzeciw Wei Wuxian; w miejscu, gdzie jeszcze niedawno znajdowała się jego moc.

— Ty nic nie rozumiesz — twierdził Wei Wuxian. — Chciałem odpokutować za swoje grzechy. Cierpieć, by zaznać bólu, którego doznali moi bliscy.

— Dalej tego pragniesz?

— Nie — wyszeptał. — Chcę… — urwał. Wargi mu zadrżały, nie zdołał wypowiedzieć na głos słów, o których właśnie pomyślał. Nie przyzna się do błędu i nie przyzna im racji.

— Chcesz uratować tego młodzieńca i być z nim, prawda? — dokończył za niego Hua Cheng. Przyklęknął. — Przyjacielu, prawda niczego by nie zmieniła. Decyzje podjąłeś z własnej woli. Bóg podziemia dał ci tylko szansę, abyś spojrzał na swój los z zupełnie innej perspektywy. Dał sobie szansę na odrodzenie.

— Dlaczego?! — krzyknął. — Jestem nic nie wart. Bawiłem się w jakiegoś Demonicznego Patriarchę, zabiłem, niszczyłem, sprowadzałem wojnę, chorobę, nieszczęście i zagładę, wyparłem się wszystkiego, co mi drogie i…

—… żałujesz tego — Hua Cheng dokończył za niego. — Nie będę oceniał kogoś, kto walczył o dobro innych, ale swoimi decyzjami sprowadził siebie na złą drogę. Nie chcesz przebaczenia, bo przede wszystkim nie jesteś gotowy wybaczyć sobie, ale ta jedna, wyjątkowa osoba sprawiła, że zawahałeś się i raz pozwoliłeś sobie, by zostawić przeszłość za sobą.

Może się mylił, ale ujrzał w oczach Władcy Miasta, Króla Demonów, nieśmiertelnego i budzącego strach Krwawego deszczu poszukującego kwiatu proste, ludzkie łzy. Aż ścisnęło mu coś serce na ten widok. Nieśmiało odwrócił wzrok i skinął kilkukrotnie głową, przyznając przyjacielowi niemą rację.

— Muszę… wyruszyć na poszukiwania Lan Wangji — odparł przy wszystkich i wstał.

Moc przepłynęła przez całe jego ciało. Już dawno nie czuł się tak potężny i niezniszczalny. Jako sędzia posiadał tylko cząstkę tej energii, która nic nie znaczyła względem prawdziwej mocy. Pozwolił jej wydostać się przez palce i przybrać kształt fletu. Opadł on w dłonie Wei Wuxiana. Był wyjątkowo lekki, jakby nic nie ważył, i różnił się od drogiego Chenqinga. Ale nic innego na szybko nie wymyśli.

Okręcił flet i złapał go w silnym uścisku, co rozproszyło falę energii po całych niebiosach. Te zadrżały. Nie pozostawił bogom złudzeń co to tego, z kim mają do czynienia i co jest w stanie nim uczynić.

Nikt nie odważył się stanąć mu na drodze.

— Mistrzu Wei, musimy już iść — poganiał go Lan Xichen. — Książę koronny, błagam, jaka jest inna droga do przedostania się do świata śmiertelników.

— No tak, miałem powiedzieć — przypomniał sobie w końcu.

Podszedł na skraj drogi prowadzącej przez całe niebiosa, za którą rozciągały się piękne chmury, a pod nimi świat śmiertelników. Xie Lian niewinnie wskazał palcem w dół i odparł:

— Ta droga zawsze otwarta.

— Przepraszam, ale że co? — zapytał z lekka zdezorientowany Wei Wuxian. Bo jeśli dobrze zrozumiał Xie Liana, to zaproponowana przez niego droga wyglądała… co najmniej boleśnie.

— Wystarczy skoczyć! — wyjaśnił radosnym tonem, jakby mówił o zwykłej zabawie z przyjaciółmi. — Nie jest może najprzyjemniejsza i rzeczywiście trzeba uważać, kiedy zbliżamy ciało do ziemi, ale poza tym jest bardzo spokojna.

— Spo… Spokojna, że przepraszam, ale co? — Wei Wuxian aż potrząsnął głową z wrażenia. — Książę koronny, z czego ty jesteś z budowany?

— Wydaje mi się, że z takiego samego ciała jak wszyscy.

— Nie — wyszeptał. — To niemożliwe.

— Możliwe czy nie, to jedyna droga — wtrącił się Hua Cheng. — Co wybierasz?

Wei Wuxian zmarszczył czoło i przygotował się na ból. Zbliżył się do krawędzi wraz z Lan Xichenem, którzy także zdecydował się na tak drastyczny krok. Wszystko dla Lan Wangji.

— Mogę cię zepchnąć? — zaproponował Hua Cheng.

Pokręcił energicznie głową. Zdecydowanie woli sam zeskoczyć.

— Mistrzu Wei, to chyba dla mnie za wiele — wyjawił swoje niepokoje Lan Xichen.

I jemu już nie dał wyboru. Chwycił Lan Xichena za szatę i pociągnął go za sobą w kierunku przepaści. Wskoczyli w chmury. Objął ich mokry chłód, oblepiający każdy skrawek ich ciała. Pędzili ku ziemi z ogromną prędkością, przemierzając przez całe niebiosa, aż w końcu przebili się przez chmury i znaleźli w świecie śmiertelników.

Powitał ich widok zalanych krwią pół. Domy płonęły, krzyki dzieci były słyszalne nawet z góry. Dwie strony wojsk mierzyły się ze sobą, napierając na siebie nawzajem, a pomiędzy znalazła się niewinna wioska, która przypadkiem stała się miejscem bitwy.

Tam dwaj bogowie zmierzali.

Lan Xichen chuchnął chłodem, zamrażając kropelki wody pochodzące z porannej mżawki. Powstała platforma, na którą zeskoczył i po której zaczął się sunąć w kierunku ziemi. Wei Wuxian nie miał takich możliwości i, jak na złość, dopiero przyzwyczajał się do swojej dawnej mocy. Przyłożył do ust flet mający imitować Chenqinga. Wydobył z niego agresywną melodię, która zaczęła wzywać upadłe na polu walki dusze.

Powstały na rozkaz swojego pana. Jęczały potwornie, skrzywdzone bolesną i samotną śmiercią, której doznali, nie mogąc pożegnać się z najbliższymi. Układali się jeden na drugim, tworząc powoli wieżę, sięgającą nawet samych niebios. Dusze wyciągnęły ręce swojego pana, łapiąc go w swoje objęcia. Przemieszczał się przez nich wszystkich, a każda para rąk hamowała go przed upadkiem, aż ostatni pochwycili go w swojego ramiona, zatrzymując.

— Dziękuję, jesteście wolni — rzekł, pozwalając im odejść.

Dusze zniknęły, a Wei Wuxian postawił swoją stopę na splamionej krwią ziemią. Wojownicy zadrżeli na jego widok. Wydobyła się z Wei Wuxiana niespotkana im dotąd demoniczna energia, która pochłaniała moc z każdego ciała upadłego kultywatora. Na moment zapomnieli o waśniach, o wzajemnej nienawiści, o tym, dlaczego toczyli tę wojnę. Ich ostrza upadły na ziemię, w kałuże krwi. Cofnęli się w tym samym kierunku, bo gdzie indziej mieli uciekać?

Lan Xichen objawił się obok Demonicznego Patriarchy chwilę później. Ogień wojny zgasł, stłumiony przez chłód otaczający boga. Jego piękne oblicze zaskoczyło wojowników. Zmieszali się. Sądzili, że przybyła do nich zmora w postaci Wei Wuxiana, która przyszłą po ich dusze, by zabrać je do wiecznego cierpienia. Osoba Lan Xichena zmieniła wyraz ich twarzy, lęk odszedł, a w oczach pojawiły się łzy.

Padli na twarze, składając pokłony.

— O bogowie, dziękujemy za ratunek — wykrzyczeli równocześnie, zwracając uwagę pozostałych członków swoich sekt.

Zaprzestali rzezi.

Zwrócili swe spojrzenia ku dwóm postaciom stojącym pośrodku pożogi. Nie pasowali do tego obrazu, jakby znaleźli się w nim przypadkiem. A jednak nic w tym świecie nie było dziełem przypadku.

Do wojowników powróciła dawno utracona nadzieja. Jej okruszki wydobyły się ze zmęczonych, zakrwawionych twarzy młodych mężczyzn, którzy nigdy nie chwili być częścią tej krwawej masakry. Zacisnęli mocno wargi, tłumiąc w sobie rozpacz, lecz ta zawładnęła nimi, gdy ktoś wykrzyczał:

— To koniec!

Radosne okrzyki rozległy się przez cały plac bitewny. Ci, którzy jeszcze chwilę temu próbowali nawzajem się zarżnąć, teraz przytulali się do siebie, płacząc i dziękując bogom za ratunek.

Wei Wuxian sądził wielu złych, z których wojna wydobyła wszystko, co najgorsze. Te dzieci nie zasługiwały na spotkanie z nim. Byli dobrzy i niewinni, ale wojna próbowała odebrać im to wszystko.

— To koniec — ogłosił wszystkim Wei Wuxian.

Jego głos dodał tym dzieciom otuchy. Wszyscy pokłonili się przed bogami, dziękując za pomoc. Nikt nie chciał dłużej walczyć.

— Dobrze, a teraz kto zaprowadzi nas do jaskini Tygrysa Stygijskiego — zmienił szybko temat, bo czas go gonił.



0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!