[Drunken Dreams of the Past] Rozdział 11.1

                 

Lan Xichen chuchnął chłodem, sprawiając, że cała droga prowadząca do głównego pałacu niebios pokryła się lodem. Mężczyzna nie zwrócił na to uwagi. Odwrócił się i zerknął w kierunku chmur znajdujących się poniżej ścieżki. To za nimi ukrywał się świat śmiertelników i to właśnie tam udał się Lan Wangji.

— Mistrzu Wei, proszę, zatrzymajmy mojego brata — powiedział przy wszystkich bogach, których zmroziło, gdy padły te słowa.

Chaos rozprzestrzeniał się w zatrważającym tempie. Dla bogów, dla których czas nie miał dotąd znaczenia, nawarstwianie się chaosu trwało tyle, co mrugnięcie. Dlatego wszyscy jednomyślnie zgodzili się, że nie należy nikogo zatrzymywać. Należy zniszczyć tego, kto doprowadził do takiego stanu chaos i przywrócić moc na właściwe miejsce.

Lan Xichen i Wei Wuxian popatrzyli się na siebie. Naprawdę musieli się pospieszyć.

— Jak dostać się do świata śmiertelników? — zapytał Demoniczny Patriarcha.

Przeszukał wszystkie znane mu drogi, lecz każda z nich wyglądała zamkniętą i niedostępną, jakby ktoś specjalnie uniemożliwił bogom przejście.

— Nie wiem — potwierdził jego obawy Lan Xichen.

— Ja znam jedną — powiedział radośnie Xie Lan, wskazując między mężczyzn. Pozdrowił im ciepłym uśmiechem, który wyglądał nienaturalnie.

— I nikt jej nie zablokował? — zdziwił się Wei Wuxian.

— Zablokował? Szczerze w to wątpię. — Podrapał się niewinnie po nosie. — Nie pamiętał, by ktokolwiek inny skorzystał z tej drogi. Może dlatego nie pomyśleli, by ją zablokować?

— Jak? — zapytał błagalnym tonem Wei Wuxian. — Książę koronny, błagam, powiedz mi, jak możemy się tam dostać?

— To bardzo proste, wystarczy… — w tym momencie urwał. Zerknął za Wei Wuxiana i pomachał, pozdrawiając kogoś, kto znajdował się za nimi.

Wei Wuxiana aż zalała krew. Kto okazał się ważniejszy od nich i ich misji. Odwrócił się i rzucił wściekłe spojrzenie na mężczyznę. Szybko zrezygnował z gniewnego oblicza, gdy natrafił na twarz Hua Chenga. Potulnie zacisnął wargi, odsunął się dwa kroki w bok, robiąc miejsce dla Xie Liana, który podbiegł do swojego demona.

— Gege, widzisz, minęła tylko chwila, ale już się za tobą stęskniłem — padł z ust Władcy Miasta tani, żałosny podryw, przez który Wei Wuxianowi aż zrobiło się niedobrze. A co ciekawsze, ten podryw zadziałał!

Xie Lian zaśmiał się, mówiąc:

— Też było mi bez ciebie smutno.

Wei Wuxian doszedł do wniosku, że naprawdę są siebie warci.

— Krwawy deszcz poszukujący kwiat… — wyszeptał La Xichen, wypowiadając znany wszystkim przydomek Hua Chenga.

Nastała cisza. Głosy umilkły. Bogowie zamarli. Wzrok wszystkich padł w jednym kierunku, na boga i demona, luźno rozmawiających o kolejnej lekcji kaligrafii i poemacie, który zamierzają wspólnie napisać. Cały świat wokół w nich stanął w miejscu, ale oni dla siebie byli całym światem. Jednak świat Wei Wuxiana właśnie czekał na ratunek, dlatego wszedł między mężczyzn, przerywając im rozmowę.

— Błagam, musimy…

— Przyniosłem prezent. Ode mnie i Mo Xuanyu — obwieścił Hua Cheng, podając Wei Wuxianowi mieszek. Był solidnie zawiązany, niewielkich rozmiarów i na pewno nie przechowywał nic cennego.

Wei Wuxian sięgnął do niego. Coś uderzyło o miękką ściankę materiału. Wei Wuxian poruszył się gwałtownie, uciekając od Hua Chenga. Nie wypuścił jednak mieszka z rąk. Zamiast tego przycisnął go jeszcze mocniej do siebie.

— Uważaj — odezwał się jeszcze raz Hua Cheng. — Jeśli otworzysz, nie będzie już odwrotu.

— Co to jest? — zapytał niepewnie Wei Wuxian.

— Przyjacielu, znasz odpowiedź na to pytanie.

Znał i nie znał. Kiedyś znał. A może i dalej znał?

Pojawiło się tyle sprzecznych myśli, które równocześnie na siebie wchodziły, nie dając mu wytchnienia. Spychały się na siebie nawzajem i Wei Wuxian czuł, że każda dalsza chwila spędzona w niepewności doprowadzi go do obłędu.

Rozwiązał supełek. Czarna materia wyskoczyła z wnętrza mieszka, sprowadzając do niebios chaos w postaci czystej, demonicznej energii. Na ustach bogów zamarł krzyk. Niektórzy nawet się poruszyli, próbując uciekać, póki energia nie dotarła do nich, ale znaleźli się i tacy, którzy po prostu stali. Wpatrzeni w materię nieśmiertelni popadli się w zachwyt, zaspokajając swoją nieskończoną ciekawość. Bo prawda też była taka, że niewielu w swoim życiu widziało coś podobnego.

Materia rozciągnęła się przez całą posadzkę, zmuszając Xie Liana i Hua Chenga do cofnięcia się. Lan Xichen wskoczył na lodową płytę i uniósł się na niej, uciekając czym prędzej w górę, zanim materia dopadła i jego. Jeden z nieznanych bogów złudnie uwierzył, że ta moc nie jest w stanie wyrządzić mu żadnej krzywdy. Wyciągnął ku niej swoją dłoń, przyjmując, jakby zawsze należała do jego samego. Załaskotała go w palce. Zaśmiał się, udowadniając pozostałym, że nic mu nie grozi.

— Głupiec — syknął Wei Wuxian.

Bóg zignorował komentarz Demonicznego Patriarchy. Przez jego twarz przemknął cień niepokoju. Łaskotanie przerodziło się w ból. Jeszcze nieznaczący, bo nie odsunął się od razu materii, tylko czekał, przyglądając się językom, które przechodziły na dalsze partie jego ciała. Zajęły ręce, ramię, szyję i przemieściły się na głowę.

— Wystarczy — jęknął. — Wystarczy! — krzyknął znowu.

Za późno. Moc pochłonęła go. Zabrała całą energię boga i opadła, pozostawiając suchy wór człowieka, składający się z samych kości i skóry.

Hua Cheng postawił jeden krok do przodu, a kiedy jego stopa dotknęła podłoża, rozproszył energię. Zatrzymała się. Ten moment wykorzystał Wei Wuxian. Sięgnął tu czarnej materii i zawołał do niej, wzywając do siebie. Nie zareagowała od razu. Była oporna. Zawahała się. Jednak Wei Wuxian wiedział, że przybędzie na jego rozkaz, bo należała do niego.

Kawałek po kawałku sunęła się przez podłoże i każdy jej fragment zanikał pod stopami Wei Wuxiana. Czuł narastającą w nim moc; nie obcą, bo odniósł wrażenie, że już kiedyś dzierżył w swoich rękach tę materię. Jakby zamiast władać nad nią, ta wracała do opuszczonego domu. Powitana niczym syn marnotrawny.

Pojedyncza łza spłynęła po policzku Wei Wuxiana. Rozmazał ją. Serce biło mu coraz szybciej. Krew zaczęła znów płynąć w jego żyłach. Ożył. Wrócił go życia. Nie umiał nazwać tego stanu, ale znalazł się bliżej życia niż kiedykolwiek wcześniej. Coś w nim się obudziło.

Otworzył szeroko oczy. Ostatnie drobinki materii zawędrowały do jego ciała i kiedy tę jedną kroplę w końcu wchłonął, szarpnęło jego ciałem.

Wygiął plecy to tyłu. Ścisnęło go wewnątrz. Cała energia zaczęła wędrować jak opętana, nie znajdowała ujścia, nie wiedziała, gdzie się podziać. Wypełniała wszystkiego jego komórki, a jednocześnie wciąż było jej za dużo.

— Dlaczego? — wyszeptał Wei Wuxian, zwracając się bezpośrednio do materii.

Ta odpowiedziała mu dźwiękiem.

Kapaniem…

Drobne, usypiające kapanie rozległo się w myślach Demonicznego Patriarchy, zmuszając, by przymknął oczy. Bronił się, ale ten dźwięk przywodził na myśl poranek w Przystani Lotosu, kiedy krople rosy zaczęły opadać z liście lotosu.

Zamknął powieki i oddalił się do obcego, a jednocześnie znajomego miejsca.

Klęczał, mając nisko pochylone czoło przed wielką postacią, która siedziała na tronie przed nim. Oboje milczeli, a tle nadal trwało kapanie. Tym razem słyszał je wyraźniej, jakby z bliska. Pochylił głowę niżej i zobaczył rozorany brzuch, z którego wypływała mu krew. Zachłysnął się i wypluł zawartość ust przed tron boga, przed Wen Wu.

Odetchnął ciężko, nawet kilkukrotnie sapnął, nie przejmując się obecność samego boga podziemia. Przecież pragnął, by ten go ukarał.

— Wei Wuxian, Demoniczny Patriarcha… — odezwał się Wen Wu. — Dlaczego trafiłeś do mojego królestwa?

— Zabiłem… — wyszeptał. — Zabiłem ich wszystkich — wyznał.

— Ach tak, zabiłeś — odparł znudzony bóg. Leniwie rozłożył się na swoim tronie i westchnął. — Napotykałem w swoim królestwie na różne istoty, ale jeszcze nie sądziłem kogoś, kto tak bardzo pragnie znaleźć się w podziemiu.

— Zasłużyłem — przyznał. — Zabiłem ich wszystkich. To przeze mnie zginęli.

— Zabiłeś czy przez ciebie zginęli? Nie zapraszam do swojego królestwa dusz, które żałują, które swoimi czynami zaprowadzili innych na drogę nieszczęścia. Szczególnie gdy te czyny zostały dokonane w dobrej wierze.

— Nie — przerwał mu Wei Wuxian. — Nie, błagam, muszę ponieść karę. To nie kwestia dobrych czy złych intencji, ale konsekwencji i zła, jakie spadło na ten świat za moją sprawą. Jakim prawem miałbym się narodzić wśród tych, których skrzywdziłem. Jak jeszcze raz spojrzeć w oczy bliskich, którzy do końca byli gotowi poświęcić się w mojej sprawie. Błagam…

Wen Wu znów westchnął.

— Nie — odpowiedział krótko.

Wei Wuxian zadrżał. Nie tego się spodziewał.

— Błagam — spróbował kolejny razem, ale spotkał się z tym samym słowem:

— Nie.

Wen Wu zamknął zwój. Odłożył go na półkę, gdzie spoczywały inne, a następnie zapytał:

— Żałujesz?

— Słucham? — Jego głos zadrżał.

— Czy żałujesz tego, co uczyniłeś?

— Tak! — odparł bez chwili zawahania.

— Żałujesz… W podziemiu nikt nie żałuje swoich czynów. Mogą mieć do siebie pretensje, żałować, że może tak potoczył się ich los, ale nie pojawia się skrucha. Demoniczny Patriarcho, dokonałeś wielu potworności, skrzywdziłeś tysiące ludzi, dokonałeś rzezi, nie szczędziłeś ludzi sekty Wen… Tak wygląda wojna. Ciebie samego zrzucili z przepaści, pragnęli skrzywdzić twoich bliskich, zniszczyli twój dom, zabili rodzinę… Kierowałeś się zemstą, ale nigdy nie przelałeś swojego gniewu na niewinnych.

— To nie tak. — Pokręcił głową. — Dziękuję za łagodny wyrok, panie. Nie zasłużyłem na niego. Jeśli jednak wciąż sądzisz, że nie powinienem trafić do podziemia, to błagam cię, o panie. Pozwól mi tam odbyć karę. Pozwól zaznać smaku bicza, za sprawą którego odpokutuję za krzywdy, których dokonałem. Błagam cię, panie. Ja nie zaznam spokoju… Ani teraz, ani nigdy…

— I myślisz, że bliscy pragnął patrzeć na twoje cierpienie.

— Ich tu nie ma, nie zobaczą mnie.

Na twarzy Wen Wu pojawił się uśmiech.

— Nawet nie wiesz, jak bardzo złudne są te słowa. Czasem najdelikatniejszy kwiat sięga samego podziemia, a głęboko skrywane w sercach pragnienia prowadzą do zniszczenia i wiecznego cierpienia.

— Tak się nie stanie — zapewnił.

Wen Wu wstał. Założył ręce za plecami i zbliżył się do okna, z którego miał widok na swoje nieskończone, puste królestwo. Wyglądał na zawiedzionego tym widokiem. Patrzył przez to okno już nie raz, mając złudną nadzieję, że kiedyś coś się za nim zmieni. Jednak zawsze napotykał na te same pustkowia i wyrwy, z których unosiły się jęki tych, którzy zboczyli z drogi i zagubili się. Nikt nigdy nie raczył wskazać im właściwej drogi.

— Dobrze — zgodził się Wen Wu.

Wei Wuxian otworzył oczy zaskoczony odpowiedzią. Pochylił znów głowę, zamierzając podziękować, ale Wen Wu mu przerwał tymi słowami:

— Mam dla ciebie propozycję.

— Panie, słucham…

— Tak, wysłuchaj mnie, a dopiero potem przerywaj. Nie wyślę cię do podziemia, nie od razu. Podziemie nie zmieniło się od tysiącleci. Tkwię w tym zamknięciu i czasami… szukam czegoś nowego, innego od tego, co znam. Nie stanę się bogiem niebios, nie zejdę ze swojego tronu, ale to moje królestwo. Ja nim rządzę. Ja stanowię tu prawo.

Zaklaskał.

Zwój, ten sam który wcześniej odłożył na półkę, przybył do jego dłoni. Rozłożył go przed oczami Wei Wuxiana, ukazując mu całą zawartość pisma. Ta dotyczyła jego życia, stanowiła całą historię, odkąd się narodził, aż po jego śmierć.

Odsunął się odruchowo na ten widok. Odwrócił wzrok. Samo patrzenie na pismo sprawiło, że żółć podeszła mu do gardła. Nie żył, ale dusza wciąż pamiętała…

— Co mam zrobić? — zapytał, aby jak najbardziej zakończyć tę rozmowę.

— Zapomnij — rozkazał Wen Wu. Rozdarł pergamin na pół i rzucił go pod swój tron, na którym ponownie usiadł. — Zapomnij i stań się sędzią dusz. Bądź sędzią sprawiedliwym, ale i bezlitosnym. Zobacz, jakich zbrodni dokonuje ludzkość. Sprawdź, kto zasługuje na wieczność w podziemiu. I kiedy pięćset lat minie, znów się spotkamy i podejmiesz decyzję, czy w podziemiu czeka na ciebie miejsce.

— Dlaczego? — Wei Wuxian rzucił krótkim pytaniem.

— Nie chcesz? — Wen Wu zmroził go ostrym spojrzeniem. — Nie… To nie wybór. Ty masz zostać sędzią. Tak postanowiłem. Czy taka odpowiedź jest dla ciebie wystarczająca?

Nie, nie była. Dręczyły go wyrzuty sumienia. Szukał ucieczki od ciągłego poczucia winy, które drążyło dziurę w jego sercu. To bolało. Każdy dotyk ostrego końca sprawiał, że krwawił wewnątrz. Czasem błagał, by ktoś mu pomógł; sprawił, że o wszystkim zapomni i na moment zazna ciszy.

Nie nadchodziła.

Zamiast tego głosy przybierały na sile. Stawały się coraz głośniejsze, przyćmiewały wszystkie zmysły. Wen Wu coś jeszcze do niego mówił, ale nie słyszał. Przymknął na moment oczy z nadzieją, że to pozwoli mu się skupić.

Uderzyły w Wei Wuxiana obrazy. Śmierć Yanli, masakra Miasta bez Nocy, ostatni uśmiech mieszkańców Kopców Pogrzebowych… Wszyscy go opuścili; zostawili z ranami, wierząc, że zazna szczęścia? Nie zasłużył na nie. Powinien wrzeszczeć w najgorszych więzieniach podziemia, aby jego głos dotarł do bliskich, którzy zaznali odrodzenia. Niech dowiedzą się, że odbywa zasłużoną karę.

— Biedny chłopcze — usłyszał silny głos Wen Wu.

Bóg podziemia stanął nad Wei Wuxianem. Ujął jego podbródek i przysunął twarz bliżej swojej. Tak, że ich spojrzenia się spotkały. Oczy Wen Wu mieniły się kolorem nocnego nieba, były wypełnione gwiazdami mieniącymi się na ciemnym tle. Czarowały, a jednocześnie przerażały, bo kierowały człowieka tylko w znanym im kierunku. Niewiele brakowało, żeby się zgubić i nigdy więcej nie odnaleźć właściwej ścieżki.

Z Wei Wuxiana schodziło napięcie. Wszystko bolało go coraz mniej, jakby ktoś w końcu zlitował się i postanowił uwolnić go od tego cierpienia. Ale… o jakim cierpieniu mówił? W umyśle pojawiła się pustka… a może nigdy wcześniej nic tam się nie znajdowało? Nie, na pewno nie. Wcześniej coś go wypełniało, zostało mu odebrane i nigdy wcześniej nie poczuł się szczęśliwszy.

Uśmiech wyłonił się na jego twarzy. Odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy, pozwalając uldze na zawładnięcie jego ciałem. Dlaczego wcześniej sobie na to nie pozwolił? Przecież dzięki temu wszystko wydawałoby się prostsze?

Wen Wu pstryknął palcami. Zza Wei Wuxiana wydobyła się czarna materia. Pognała ona w kierunku drzwi i tam stanęła na straży, zawisając nad podłogą.

— Co to? — zapytał Demoniczny Patriarcha.

— Kiedyś się dowiesz i, mam nadzieję, że wtedy pozwolisz jej wrócić.



Prześlij komentarz

0 Komentarze