[Huskerdust] I Ain't Got Nobody Część IX

                   

Na twarzy Valentino znów zagościł ten potworny uśmiech. Sięgnął on do kieszeni i wyciągnął zwinięty kawałek papieru. Rozwinął go, ukazując wszystkim zebranym cyrograf podpisany imieniem Anthony. Przerażone spojrzenie Angela padło na Huska. Pokręcił głową, jakby przepraszał go za wszystko, a potem odwrócił wzrok.

— To twój… — powiedział pod nosem Husk.

— Czy tego chcecie, czy nie, dusza Angela należy do mnie — ogłosił Valentino. — To moja zabawka. Ma grać, jak jej rozkażę. Ma śpiewać, jak jej powiem. Ma się pieprzyć, gdy go zawołam. A nie pamiętam, bym pozwolił ci na ucieczkę.

— Nie, nie pozwoliłeś — wymamrotał.

— Hm… Może głośniej? — rozkazał.

— Nie…

— Zamilcz! — ryknął Husk.

Zadrżał.

Gniew ściskał go od środka. Zebrał w sobie wszystkie siły, aby tylko nie rzucić się bezmyślnie na Valentino, ale… tracił cierpliwość. Iskry dawnej mocy wyłaniały się na jego futrze. Przemykały między palcami w postaci łaskotek, które prędzej drażniły niż cieszyły. A najgorsze okazało się to nostalgiczne uczucie. Wspomnienie z czasów, gdy był władcą. Valentino miałby prawo co najwyżej czyścić mu wtedy  buty.

Gdyby tylko jego moce powróciły…

— Ciekawe — wysyczał Valentino. — Słyszałem o jakimś starym pijaku walającym się po holu tego przeklętego hotelu Hazin.

— Hazbin — poprawiła go demonica.

— Bez znaczenia. Bardziej mnie ciekawi, jak to coś zamierza mi zagrozić? Albo co zamierza mi zaoferować w zamian za mojego Angela?

— Kocham zakłady — stwierdził Husk.

— Ale nie twoją duszę. Nawet najgorsze demony nie miałyby na ciebie ochoty. Zaoferuj mi coś ciekawego. Coś, czego jeszcze nie mam. Może duszę księżniczki piekła? — zasugerował, zerkając za siebie na stojącą przy barze Charlie.

— Nigdy! — oświadczyli jednocześnie Angel i Husk.

Ich dusze nic nie znaczyły, ale co innego Charlie. Gdyby dostała się w niewolę Valentino, Husk nigdy by sobie tego nie wybaczył.

Drrr!

Rozległ się skrzekot starego, rozregulowanego radia, które ktoś próbował nastawić. Trzeszczało potwornie, nie łapało właściwej częstotliwości. Naprzemiennie pojawiały się trzaski wraz ze skoczną muzyką jazową, która zdecydowanie wpasowywała się w gusta Huska. Brzmiała o wiele lepiej od tej trzepaniny w klubie. A jak już wspomniał o dudnieniu, to zanikło, a raczej zostało zastąpione dźwiękami wydobywającymi się z radia.

Valentino rzucił wściekłe spojrzenie w kierunku barmana, który nerwowo pokręcił głową, zaprzeczając zarzutom. To nie on postawił tam to radio, to nie on za tym stał. Więc kto?

Radio należało do jednych z tych starszych. Husk pamiętał takie z czasów młodości, kiedy puszczał w takim Armstronga. Potem nadeszła wojna, która zmieniła technologię.

— Husk, mój stary przyjacielu — rozbrzmiał z głośników znany demonom głos.

Alastor! Husk go rozpoznał.

Futro zjeżyło mu się na plecach. Odruchowo skulił się, jak posłuszne, wystraszone szczenię, które usłyszało głos swojego pana. Nie umiał mu się przeciwstawić i skomlał tak samo, jak Angel na widok Valentino. A Alastor wcale nie był lepszy od tego potwora.

— Czego chcesz? — oburzył się Husk.

— Oj, nie bądź zły, mój drogi przyjacielu. Przychodzę z pomocą. I z propozycją — dodał ciszej.

— Na jaki pomysł znowu wpadłeś?

— Oj, to nic takiego. Po prostu mam ochotę wesprzeć przyjaciół w potrzebie i zaproponować własną duszę do tego zakładu.

Nastała cisza. Okulary zsunęły się z twarzy Valentino i upadły na podłogę, roztrzaskując się w pół. Wszystkie kamery na raz zwróciły się na stare radio, kiwając w znaczącym „tak“.

— Kłamiesz — zasugerował Valentino, bo kto zaufałby Alastorowi i jego słowom.

Gdyby nie Angel, Husk już by opuścił scenę, udał się do tego przeklętego radia i trzepnął je kilka razy łapą, aż się opamięta. Alastor nigdy nie stawiał na szali własnej duszy. Wolał się posługiwać kimś takim jak Husk, ale z drugiej strony nie zdarzyło się, by sam zaproponował podobny układ. Jaki miał w tym cel? Dlaczego nagle pojawił się w klubie? Dlaczego zaryzykowałby istnienie własnej duszy?

Jednego był pewien. Na taki układ Alastor nie poszedłby bezmyślnie.

Husk na miejscu Valentino nie przyjąłby tego zakładu, ale liczył, że głupota tej ćmy przewyższa jakikolwiek intelekt, który chowa w tym małym móżdżku. Jeśli się uda, to może na zawsze uwolni duszę Angela?

Uśmiechnął się chytrze i zakasał rękawy.

— A więc mam się założyć o twoją duszę, Al? — zapytał go jak starego, dobrego przyjaciela. Z przyjemnością, by teraz popatrzył, jak Alastor się na niego wścieka. Skoro jednak posłużył się radiem, to raczej tutaj nie zagości.

— Husk, mój stary przyjacielu, byłbym niewdzięcznym demonem, gdybym nie wziął udziału w ratowaniu naszego drogiego Angela — rzekł elokwentnie i z wyczuciem. — Aczkolwiek rozumiem obawy Valentino. Przecież tak łatwo może z tobą przegrać.

— Przegrać? — wycedził przez zęby Valentino. — Z tym kotem?

— Nie musisz udawać. Jeśli się boisz, to powiedz to wprost. Wybaczę. — Husk przewrócił oczami. — Tylko szkoda mi w tym wszystkim Angela, który musi pracować dla takiego tchórza. Ach, zapomniałem, nikt się nie chowa tak dobrze jak ćma.

Valentino syknął. Sięgnął poprawić okulary, zapominając, że te roztrzaskały się wcześniej o podłogę. Pstryknął palcami. Z jego prawego boku wyłoniła się demonica, podając mu na tacy nową parę. Założył je, okazały się ciemniejsze od poprzednich. Miał przez nie ledwo widoczne oczy.

— Zgoda — powiedział po chwili Valentisto, wystawiając jedną z dłoni.

Husk przyjął ją bez wahania. Angel zareagował zbyt wolno, zatrzymując Huska, gdy ten zawarł juz kontrakt. Sapnął ciężko i złapał się za głowę. Nerwowo szarpnął się za futro.

— Przeze mnie Alastor straci duszę.

— Nie, nie straci — uspokoił go Husk.

W radiu rozbrzmiała głośna muzyka jazzowa. Puścili starego, dobrego Armstronga. Husk pstryknął pazurami. Zaczął kiwać się w dźwięk muzyki.

— Show must go on — powiedział.

Zielona poświata wyłoniła się z głośników. Opadła na podłogę i zaczęła wędrować w kierunku Huska. Otoczyła go, odpychając Angela na bok. Prawie by się przewrócił, gdyby nie sprawna reakcja Huska. Złapał go za dłoń, po czym przyciągnął do siebie, łapiąc w silnym objęciu. Wyszarpana z jakiejś demonicy sukienka zmieniła się w przepiękną, złotą suknię, która rozbłysła w światłe reflektorów.

Husk poprawił ulubioną, złotą muszkę, a włosy przylizał do tyłu. Odniósł wrażenie, że odmłodniał o co najmniej sto lat. Miło, gdy tak nie ciążyły mu te przeklęte łańcuchy.

Drewniana laska wyłoniła się z dymu w powietrzu. Pochwycił ją, okręcił i uderzył końcem o podłogę. Cały klub zamienił się w kasyno. Kości zostały rzucone. Ruletka tańczyła w rytm dobrej muzyki retro, aż kulka zatrzymała się na wybranym przez Huska polu. Wysunął karty zza gładkiego, brunatnego garnituru i rzucił asa w kierunku Valentino. Pochwycił ją, lecz między jego palcami znalazł się Joker, na którego widok demon się zagotował.

— Co to ma być? — wysyczał gniewnie.

— Kochanie, to tylko taka gra. A co? Już się boisz przegranej?

— Przegranej? — parsknął. — Ach, mój słodki kotku. Chwila i rozpiszę specjalny numer dla ciebie, Alastora i Angelka… Nigdy po nim się nie otrząśniecie.

Zgniótł kartę i rzucił ją na bok. Rozłożył skrzydła, po czym zamachnął się nimi, jednocześnie wydobywając z siebie różowy pył.

— Husk, uważaj! — ostrzegł go Angel.

Husk wyciągnął za pleców Tommy Guna. Podrzucił go, darowując Angelowi w prezencie. Broń była przedłużeniem odnóży tego pajęczaka. Na sam dotyk spustu podniecił się, zarumienił. Szturchnął Huska w bok i zapytał:

— Skąd wiedziałeś, że to moja ulubiona zabawka?

— Bo ulubione zabawki zawsze chowasz przed innymi — mruknął w odpowiedzi.

— Oj, Husky, uważaj, bo jeszcze chwila i się w tobie zakocham.

— To jeszcze bardziej mam się starać?

Angel zamilkł z wrażenia. Na szczęście Husk miał na oku całą sytuację. Wyskoczył przed pajęczaka i uderzył w podłogę. Wyskoczył z niej stół do bilarda, który zasłonił atak Valentino. Dym uderzył w zieloną powierzchnię stołu. Valentino w porę się zatrzymał. Wzbił się w powietrze, chwytając dwa demony, które zabrał ze sobą na górę.

Rzucił nimi o Huska. Angel w porę wyszedł naprzeciw przyjaciela i zamienił demony w krwawą papkę, uruchamiając swojego ukochanego Tommy Guna. To była muzyka dla jego uszu.

— To jest lepsze niż seks! — krzyknął.

— He? — oburzył się Valentino. — No jaja sobie robisz?!

— Nie! Haha! — zaśmiał się radośnie. — No chyba że Husky jeszcze mnie zaskoczy, bo w sumie jego ta przyjemność ominęła. — Puścił oczko w kierunku Huska.

— Nie umiesz się skupić na walce, co? — spytał Husk.

— Zmuś mnie. — Pokręcił kuperkiem. — Wreszcie czuję, że żyję.

— Angel… należysz do mnie — wysyczał Valentino, znowu pokazując mu kontrakt.

Husk rzucił jokerem w stronę cyrografu. Przepołowiła papier, a chwilę później stanął w płomieniach, zamieniając się w proch.

— Wybacz, ale nie mam zamiaru go oddać — ogłosił Husk. — A teraz, czas wyrwać parę skrzydełek.

Stuknął o podłoże. Z laski wyskoczyło kilka kul bilardowych. Zawisły w powietrzu. Zamachnął się w laską i uderzył w każdą z nich po kolei, posyłając w stronę Valentino. Pędziły z niewyobrażalną prędkością.

Valentino wzbił się w powietrze jeszcze wyżej, sądząc, że uniknie ataku. Jednak kule zmieniły nagle trajektorie lotu. Zaczęły za nim podążać. Syknął i uniknął ataku, przelatując nad pozostałymi demonami w barze. Na początku omijał ich, lecz w końcu złapał jednego ze strażników, o skórze twardej jak u słonia. Wystawił go przed swoją twarz, zmuszając do przyjęcia ataku.

Zaśmiał się okrutnie, ale… ten uśmiech zgasł, gdy kula mimo to przebiła się przez czaszkę demona. Sprawnie uniknął uderzenia. Mimo to kolejne dalej na niego gnały. Rozejrzał się za miejscem do ukrycia. Znalazł Angela, odseparowanego od Huska.

Pognał w jego kierunku; widocznie dumny ze swojego złowieszczego planu.

Husk tylko przewrócił oczami. Złapał Angela za ramię i przyciągnął do siebie dokładnie w momencie, kiedy Valentino na nich natarł. Przeleciał tuż obok nich i uderzył w stojącą na drodze kolumnę.

Rozległo się donośne łupnięcie, a chwilę później kule wżarły się w cielsko Valentino. Krew chlusnęła w ich kierunku, dlatego Husk ścisnął swoją laskę i zamienił ją w parasol. Rozłożył go dosłownie chwilę przed tym, jak uderzył w nich strumień krwi.

Husk wytrzepał parasolkę i złożył ją, by z powrotem stała się laską. Oparł się o nią i dumnie wypiął pierś na widok dzieła spoczywającego na kolumnie.

Valentino zsunął się na podłogę. Jęknął z bólu i złapał się za krwawiącą pierś. Kule przeszyły go na drugą stronę, ale jakimś cudem ominęły znaczące miejsca. Jak widać, dalej miał więcej szczęścia niż rozumu.

— Poddajesz się? — zapytał Husk, przyduszając koniec laski o dłoń Valentino.

Krew pociekła po brodzie demona.

— Kontrakt nadal obowiązuje. Prawda, Angelku? — zwrócił się do pajęczaka. Na szczęście nie zareagował na zaczepkę. — Zapomniałeś już o cudownych nocach, które spędziliśmy razem? A może wymazałeś z pamięci wszystkie „kocham cię“, które szeptałeś mi na ucho. Ty to podpisałeś! Ja cię nigdy nie zmusiłem!

— Zamknij się, po prostu się już zamknij — błagał Angel. Odwrócił wzrok od Valentino.

— A może ukryjesz przed nim fakt, że na początku czerpałeś przyjemność z każdej sceny. Podniecał cię ten widok, ten dotyk, to upokorzenie! Brałeś ode mnie coraz więcej! Wtedy nie miałeś skrupułów, co? Nie wahałeś się. Angel, powiedz prawdę, należysz do mnie, co?

— Nie — pisnął słabo.

— Należysz, prawda?

— Nie, nie, nie… — Pokręcił głową. — Proszę, nie…

— Prosisz? Kochanie, jeśli mnie przeprosisz, grzecznie przeprosisz — dodał ciszej — to może wybaczę ci wszystkie przewinienia. Trochę za długo się bawiłeś, ale ja też czasami potrzebuję chwili dla siebie. Rozumiem i…

Kula bilardowa trzasnęła Valentino w twarz, niszcząc mu połowę oblicza. Kilka zębów wyleciało z ust i przeturlało się pod stopy Angela. Valentino zachwiał się na skrzydłach. Upadł na kolana i zakaszlał.

— Zamknij się — rozkazał mu krótko i rzeczowo Husk.

Zawrócił kolejną kulę, podjął nawet swoją laskę i stanął nad Valentino. Jego cień padł na tę przeklętą ćmę. Objął go całego.

— I co zrobisz, kotku? — zapytał Valentino, a potem zakaszlał krwią. Splunął nią na podłogę. — Zamruczysz?

Husk już dawno stracił do niego cierpliwość.

Szarpnął Valentino za czułki i przyciągnął bliżej siebie. Valentino jęknął z bólu. Tak, i ten dźwięk okazał się miodem dla uszu Huska. Z przyjemnością się w go wsłuchiwał.

— Powiedz… przegrałeś?

— Nie zmusisz mnie, bym to powiedział.

Husk zagwizdał.

— Takiej odpowiedzi właśnie oczekiwałem — przyznał.

Rozłożył szeroko skrzydła, po raz pierwszy od dziesięcioleci. Zajęły całą powierzchnię wzdłuż kasyna, zasłaniając Angelowi widok na Valentino. Husk przykucnął. Położył dłoń na policzku Valentino i posłał mu ciepły, niewymuszony uśmiech, który miał być i pożegnalnym.

— Wiesz… Był taki czas, że rządziłem tą dzielnicą. Nikt nie odważył się nigdy mi przeciwstawić. Jak myślisz dlaczego?

Valentino zacisnął mocno szczękę.

Pazury wysunęły się dalej z palców Huska i wbiły w skórę Valentino. Przebiły go wskroś, wychodząc z drugiej strony policzka. Nie pozwolił mu krzyknął. Zasłonił demonowi usta, a potem rzekł:

— To dopiero początek…

Osłonił ich swoimi skrzydłami, nie pozwalając, by krzyk Valentino zaniepokoił księżniczkę czy Angela. Sam się z nim rozprawi…



v

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!