Otworzył przejście. Uderzył w niego stary, zatęchły zapach, jakby od wieków nikt nie zaglądał do środka. Po kątach walały się zniszczone, wyżarte przez robactwo zwoje. Stosy zwiniętych tkanin pięły się aż po sam sufit. Mo Xuanyu wyciągnął jeden z materiałów, uważając, by nie zaburzyć równowagi stosu. Tkanina nie należała na najtańszych. W podobne ubierały się panienki z dobrych domów. Również bogaci młodzieńcy nie żałowali pieniędzy na taki ubiór. Mo Xuanyu niejednokrotnie widział w nich swoich kuzynów. Samemu nigdy się nie udało zaznać delikatnego dotyku materiału. Było to zupełnie odmienne uczucie od tego, którego na co dzień doznawał, chodząc w drapiących łachmanach. Jak miło byłoby raz coś takiego nałożyć…
Zamarzył się.
Odłożył szybko trzymany przez siebie fragment tkaniny, przepraszając tysiąckrotnie boga podziemia za ruszanie jego rzeczy. Nie powinien. Na za dużo już sobie pozwolił. Miał przecież znaleźć coś, z czego wykona legowisko dla Gou.
— Mo Xuanyu? — usłyszał znany głos dobiegający z korytarza.
Odwrócił się powoli.
— Jin Guangyao — wyszeptał imię kuzyna. Niósł przy sobie pięć zwojów, przygotowanych dla Wei Wuxiana na sąd.
— Mogę wiedzieć, co tu robisz? — zapytał go podejrzliwie.
— Ja… — zawahał się. Przecież nic złego nie zrobił. — Bóg podziemia zlecił mi zająć się Gou. — Pogładził głowę pieska. — Chcę zrobić dla niego legowisko.
— Dlaczego pomyślałeś, że masz prawo tu wchodzić?
— Gou mi pozwolił — odparł zdecydowanym, mniej zlęknionym tonem. Obecność zwierzęcia naprawdę dodawała mu odwagi.
— Ten pies nie wydaje tu rozkazów — przypomniał mu. — Ale skoro już znalazłeś ten składzik, to go wysprzątaj. Zwoje wrzuć do przepaści, tkaniny możesz przebrać i odnieść niezniszczone do komnaty Wen Wu.
— D… Dobrze — powiedział. Głos mu drżał. Nie miał jednak odwagi odmówić kuzynowi. Tchórz na zawsze pozostaje tchórzem.
— Pracuj ciężko to może Wen Wu cię doceni. Skoro masz zająć się psem, to sprawdź, czego tak naprawdę potrzebuje. To zwierze strzeże wejścia do podziemia. Nie jest pupilkiem, z którym można się bawić. To dobra rada z mojej strony.
— Tak… — mruknął niewyraźnie Mo Xuanyu.
Jin Guangyao przymknął za sobą drzwi.
Mo Xuanyu opadł ze zmęczenie na podłogę. Przysunął kolana bliżej piersi i załkał. Ciągle był za słaby, by komukolwiek się przeciwstawić. Jednak tchórze pozostają tchórzami na całe życie. Przynajmniej Jin Guangyao zlecił mu zwyczajnie sprzątanie, a nie… inne aktywności.
Otarł twarz z łez i zabrał się do pracy.
— Przepraszam, ale twoje legowisko poczeka — ogłosił Gou, wprowadzając psa w zły nastrój.
Zasmucone zwierzę opuściło pysk. Schował się za tkaninami, jakby zamierzał poczekać na Mo Xuanyu, aż skończy sprzątanie.
Jednak tak się nie stało przez najbliższe dni. Zwoje rozwalały się pod wpływem najmniejszego dotyku, część z nich wymagała zbierania do koszy i przenoszenia ich nad przepaść, gdzie potem trafiały. A niełatwo było przedostać się przez strażników i kolejki zmarłych, którzy zaczepiali go za każdym razem, gdy przechodził obok.
Dostał niełatwą pracę, ale też nie narzekał. Nikt go nie bił, nie wyzywał, nie zmuszał do czegoś, czego nie chciał robić. Jin Guangyao nieświadomie udostępnił mu też własny kąt, w którym zbudował sobie z tkanin siedzenie i legowisko. Gou również zaaklimatyzował się w tym miejscu i wybrał codzienny odpoczynek u boku Mo Xuanyu.
— Kochany Gou.
Pogładził psa po głowie, a potem zebrał ostatni z rozwalonych zwojów do kosza. Obwiązał go tkaninami i ułożył na swoich plecach. Nieprzyjemnie wbijał mu się w ciało, trochę drapał, ale nie narzekał. Z uśmiechem na twarzy wyruszył z pomieszczenia kolejny raz tego dnia.
— Co robisz? — odezwał się za nim znany głos. Nie należał do kuzyna.
Mo Xuanyu obejrzał się przez ramię i zamarł.
Wen Wu stał nad nim przy wejściu do swojej komnaty, ubrany w luźne szaty. W dłoni trzymał dwa paski, zupełnie nie pasujące do sukna, które wybrał tego dnia.
— Zgodnie z poleceniem Jin Guangyao sprzątam tamtą komnatę, panie — wyjaśnił krótko, wskazując na wspomniane pomieszczenie.
— No tak, zgadza się. Nie pamiętam, kto ostatnio tam zaglądał. Jeśli się nie mylę, również można w nim znaleźć różne tkaniny.
— Tak, zgadza się, panie.
— W takim razie nie rozumiem, dlaczego chodzisz w tych łachmanach.
Mo Xuanyu zerknął na swoje podarte szaty — te same, w których umarł, w których potem odbywał karę w więzieniu, a następnie udał się na spotkanie z Wen Wu.
— Panie, te szaty należą do siebie, nie do mnie. Nie miałbym prawa ich nakładać. Przepraszam, że wykorzystałem zniszczone tkaniny, by zrobić sobie łoże. Ale korzysta też z niego Gou, więc można powiedzieć, że należy do niego.
— Żartujesz sobie ze mnie? — Wen Wu spytał gniewnym tonem.
— Nie, panie, ja nigdy bym nie śmiał. Ja…
Otarł wierzch dłoni i schylił czoło jeszcze niżej. Coś zrobił. Coś złego. I nadal nie wiedział, w czym zawinił.
— Dlaczego masz korzystać tylko ze zniszczonych tkanin? — wyjaśnił mu w końcu Wen Wu.
— Panie? — Podniósł odruchowo głowę.
— Jesteś moim sługą. Pracujesz tu uczciwie Wybierz lepszą szatę, a skoro pokój ci odpowiada, to rozkażę przynieść ci łoże.
— Panie…
— Czy życzysz sobie czegoś więcej?
— Nie… — Mo Xuanyu odniósł wrażenie, że za moment się rozpłacze ze wzruszenia. — Nie zasłużyłem na żadną z tych rzeczy.
— Zasłużyłeś. Widzę, że Gou wydaje się radośniejszy. To dobry znak. Nikomu wcześniej nie udało się uszczęśliwić tej kochanej psinki.
— Naprawdę? — odparł nieśmiało. — W takim razie też się cieszę.
— Hm. A skoro już cię spotkałem, pomóż mi z założeniem szaty. Nie mogę poradzić sobie z paskami.
— Panie… jeśli mogę coś powiedzieć.
— Mów, zezwalam.
— Żaden tych pasków nie pasuje.
— Mówisz, że nie pasują? — Przyjrzał się srebrnym paskom na tle swojej bordowej szaty. — Chodź za mną. Wybierzesz coś lepszego. I zostaw za sobą ten kosz.
Mo Xuanyu postawił śmieci na schodach i prędko podążył za Wen Wu w kierunku jego komnat. Jin Guangyao wcześniej dał mu ostrzeżenie, by nigdy nie wkraczać do prywatnych pomieszczeń przynależących do bogów podziemia. Nie powinien tam postawić nogi, a z drugiej strony, kto go uratuje od rozkazu?
Nikt.
Dlatego udał się posłusznie za Wen We. Bóg podziemia nawet otworzył przed nim drzwi. Nie śmiał wejść jako pierwszy, więc czekał. Jednak Wen Wu nie należał do najcierpliwszych. Pchnął chłopaka do środka.
Mo Xuanyu potknął się o stos leżących na ziemi szat i poleciał na kolejny, w który wpadł. Uderzył się jednak w nos przez jakiś metalowy przedmiot, który tkwił we wnętrzu stosu. Sięgnął ręką i wyciągną twardy, czarny pas, zakończony żelaznym ostrzem. W sumie pasował do noszonej przez Wen Wu szaty.
Podniósł się i poprawił swój ubiór. Nie wyglądał za dobrze w obecności boga, szczególnie z tymi wytartymi dziurami w materiale.
Mo Xuanyu się zarumienił.
— Panie, ten pasek pasuje — powiedział, podając Wen Wu przedmiot.
Odwrócił od swojego pana wzrok. Nie śmiał mu teraz patrzeć w oczy, nie odważył się również zlustrować pozostałej części pokoju.
— Mo Xuanyu — Wen Wu zwrócił się bezpośrednio do niego.
— Słucham — zadrżał mu głos. — Jeśli postąpiłem jakoś niewłaściwie…
Wen Wu ujął twarz Mo Xuanyu i to w obie dłonie. Skierował twarz chłopca prosto na siebie, tak aby spojrzał mu w oczy i znowu nie uciekł. Policzki Mo Xuanyu tym razem się rozpaliły. Serce zaczęło bić mu szybciej, jakby życie do niego powróciło. Wen Wu był przystojny, piękny, urodziwy… Wiele określeń na raz pojawiło się w myślach Mo Xuanyu i żadne z nich nie potrafiło oddać pełni tego, jak naprawdę wygląda bóg.
Wstydził się tych myśli. Nie powinien ich w ogóle mieć, szczególnie że miał przed sobą samego boga podziemia. Ale nie umiał się ich wyzbyć. Jeśli zaprowadzą go z powrotem do więzienia, to niech tak się stanie, ale nie potrafił ich od siebie odwieźć.
— Od początku świata trafiają do mnie same gnidy, szczury ludzkości, szuje i demony. Jesteś pierwszą dobrą duszą, która postawiła nogę w moim królestwie. Pragnę dbać o ciebie, szanować, bo wiem, że ktoś taki jak ty nigdy więcej się tu nie pojawi.
— Panie, ale ja…
— Umiem czytać w myślach.
Mo Xuanyu zamarł.
— A teraz, skoro ta kwestia się już wyjaśniła, to pomóż mi się ubrać.
Wen Wu odsunął się od Mo Xuanyu i stanął bliżej wiszącego w powietrzu zwierciadła. Pojawiające się w nim odbicie wyglądało niewyraźnie. Od lat nikt nie przetarł lustra. Mo Xuanyu podciągnął rękaw własnej szaty, zbliżył się i wytarł gładką powierzchnię, oczyszczając ją, na ile to było możliwe. Dzięki temu w końcu zobaczył przystojne oblicze Wen Wu.
— Panie… Pomogę ci — poinformował boga.
Nieśmiało zbliżył się do Wen Wu. Przyłożył pas do jego ciała. Wydawał się odpowiedni, dlatego przywiązał go do talii Wen Wu, okręcając go wokół niej dwukrotnie. Poprawił również szatę w rękawach, które były za długie. Wziął dwie bransolety, które również leżały gdzieś na ziemi, i o nie zahaczył wystający ubiór. Podsunął je aż pod łokcie.
— Jeszcze włosy — dał mu do zrozumienia Wen Wu.
Wybrał spinkę wykonaną z przepięknej kości słoniowej. Pod palcami czuł jak delikatny materiał znalazł się w jego dłoni. Nikt nigdy wcześniej nie pozwolił mu trzymać tak drogocennego przedmiotu.
Wen Wu przysiadł na drewnianym siedzisku. Przełożył włosy do tyłu. Mo Xuanyu ujął gładkie, piękne kosmyki i zgarnął je w wysokim kucu. Spinkę przebił przez swój ubiór i tam ją zostawił, gdy ściągnął część włosów Wen Wu i uformował z nich kok. Spinką przytrzymał nową fryzurę, upewniając się, że nie puści w trakcie wykonywania codziennych czynności.
— Dziękuję — odparł Wen Wu.
— Panie, to dla mnie przyjemność.
— To na pewno zaszczyt — potwierdził. — Wiesz, że jesteś pierwszą istotą, która dotknęła moich włosów.
Dreszcze przeszły po całym ciele Mo Xuanyu. Odsunął się gwałtownie i uderzył w znajdujące się za nim lustro. Nerwowo zaczął sprawdzać, czy nie zniszczył własności Wen Wu. Całe szczęście, że nie uczynił nic złego.
Odetchnął z ulgą, po czym odwrócił się w kierunku swojego pana. Nie odważył się spojrzeć mu w oczy. Popełnił kolejny błąd, przekroczył granicę, co najpewniej zechciał mu wytknąć Wen Wu. Bo dlaczego niby miałby wspominać o włosach, jeśli nie chodziło o obrazę?
— Znowu się mylisz — mruknął Wen Wu, oglądając odmienione oblicze. — Nie obraziłeś mnie, wręcz przeciwnie. Dawno nie cieszyłem się z czyjeś obecności u mojego boku.
Usiadł na siedzisku stworzonym ze stosu tkanin, które walały się po całym pomieszczeniu. Mo Xuanyu nie wątpił, że przez stulecia nikt nie pokusił się o posprzątanie tego bałaganu. A skoro nikt nie miał wstępu do osobistych komnat Wen Wu, to sam bóg zaniedbał całe to pomieszczenie.
— Panie — zaczął nieśmiało Mo Xuanyu.
— Mów — wyraził zgodę.
— Jeśli zechcesz, mógłbyś posprzątać i twoje komnaty.
Wen Wu się zaśmiał.
— A więc twierdzisz, że panuje tu nieporządek? — zapytał złośliwie.
— Panie, ja…
Mo Xuanyu prawie upadł na kolana. Powstrzymał się w ostatniej chwili, widząc zawiedzione spojrzenie Wen Wu. Wyprostował plecy i odchrząknął. Wytrzepał nawet swoją zniszczoną szatę i odparł:
— Trochę tak.
Tym razem w ciemnych, pięknych oczach Wen Wu pojawiła się iskierka nadziei. Jego blada twarz odrobinę rozpromieniała, nabrała nadziei, czego Mo Xuanyu nie spodziewał się po samotnym obliczu boga podziemia. Sam nawet uśmiechnął się ze szczęścia, bo przecież to za jego sprawą coś zmieniło się w tym pięknym mężczyźnie.
— Nie przepracowuj się — przypomniał mu Wen Wu.
— Panie, lubię ciężko pracować. I nie mam tu nic innego do roboty — dokończył mniej wyraźnie, kiedy dotarło do niego, że chyba tego zwierzenia nie powinien kierować do boga.
— Nie masz? — zdziwił się. — No tak, zgadza się, faktycznie. A czym byś chciał się zająć poza pracą?
— Ja… — urwał. Nie znał odpowiedzi na to pytanie, dlatego pokręcił głową.
— Czytanie? Pisanie? Gotowanie?
— Za życia czasem szyłem. Lubiłem przebywać ze zwierzętami, więc towarzystwo Gou jest dla mnie wystarczającą nagrodą.
— Myślałem… — tym razem to Wen Wu się zawahał. — Myślałem, że podaruję ci jakiś prezent? Odwdzięczę za pomoc.
— Jeszcze zbyt wiele nie pomogłem. — Zachichotał słodko pod nosem. — Nie pracuję ciężko, nikt mnie nie bije i widzę, że zostałem doceniony. Okazało się, że musiałem umrzeć, żeby zaznać szczęścia.
— Nie mów tak, może ono na ciebie czekało.
— Wątpię. Każdy kolejny dzień przybliżał mnie do śmierci. Miałem ochotę odebrać sobie życie. Nic mnie nie trzymało na tym świecie, więc nie wierzę, że to miałoby ulec zmianie.
— Rozumiem — Wen Wu w końcu się z nim zgodził.
Mo Xuanyu drgnął. Czy właśnie zakwestionował zdanie swojego pana? Pokłócił się z nim?
Zaczął się trząść jeszcze mocniej. Usta zacisnął mocno w wąską linijkę. Na szczęście wyglądało na to, że Wen Wu nie odebrał w ten sposób ich rozmowy.
Mo Xuanyu odetchnął potajemnie z ulgą, a następnie cofnął się w kierunku wyjścia. Przeprosił Wen Wu głębokim skinięciem, tłumacząc się tym, że czekało go wiele pracy Co zresztą też wcale aż tak bardzo nie mijało się z prawdą.
— Spokojnej pracy — pożegnał go tymi słowami Wen Wu.
— D… Dziękuję — zająknął się.
Wyszedł, zatrzaskując za sobą wejście. Osunął się po drzwiach aż na samą podłogę i przyciągnął do piersi kolana. Jego twarz płonęła. Nie powinna. Przecież nie żył! A mimo to czuł rozprzestrzeniające się gorąco, które tylko przybierało na sile, zamiast zelżeć.
— Durniu — powiedział do siebie, gdy znowu pojawiły się te same myśli co wcześniej.
Wen Wu jest przystojny.
Wen Wu jest taki dobry.
Wen Wu mógłby…
Urwał, zawstydzony myślami, które górowały nad zdrowym rozsądkiem. Miał prawo woleć mężczyzn, zresztą zaakceptował to dawno temu, aczkolwiek kochanie boga podziemia wykraczało poza jakiekolwiek granice.
0 Comments:
Prześlij komentarz