Mo Xuanyu zgodnie z obietnicą Wei Wuxiana nie czekał długo. Krótko po opuszczeniu przez mistrza podziemia w asyście strażników przybył do niego Jin Guangyao. Znowu nosił na sobie tę potworną maskę w postaci niewinnego uśmiechu, za którą krył swoje prawdziwe oblicze. Mo Xuanyu ufał słowom Wei Wuxiana, ale nie czynom Jin Guangyao.
Dlatego ostrożnie zbliżył się do wyjścia z wnęki, za którą czekała na niego wolność. Nie przekroczył granicy od razu. Zatrzymał się, badając sytuację i prawdziwe zamiary Jin Guangyao. Jeśli chodzi o dalsze upokorzenie, nie podda się tak łatwo. Zmarnował całe życie. Gardzono nim, nazywano szaleńcem, pluto i znieważano. Wolał zostać w tej wnęce niż jeszcze raz przeżyć podobne okropności.
— Kuzynie, wiem, że nie darzysz mnie zaufaniem — odezwał się Jin Guangyao ciepłym tonem.
Mo Xuanyu zmarszczył czoło.
— Nie chcę zostać oszukany — wyjawił swoje obawy. — Nie mam gwarancji, że dotrzymasz obietnicy.
— Źle zrozumiałeś mistrza Wei. To nie obietnica, a zapewnienie bezpieczeństwa. Czy tego chcę czy nie, muszę zaprowadzić cię przed oblicze Wen Wu — zapewnił Jin Guangyao.
Mo Xuanyu zwrócił uwagę, że jego kuzyn jako jedyny zwraca się do boga podziemia po imieniu. Jeszcze za życia słyszał opowieści o ludziach, którym zostały odebrane lata życia, bo odważyli się wypowiedź imię Wen Wu na głos. Wątpił, żeby w podziemiu obowiązywały inne zasady. Dlatego postawa Jin Guangyao zmieszała go.
— Wyjdź proszę. Mamy wieczność, ale czeka praca, którą zresztą zgodziłeś się wykonywać — pogonił go.
— Dobrze.
Podjął decyzję. Niepewnie wyszedł poza swoją wnękę, pierwszy raz od kilkunastu albo kilkudziesięciu lat. Czas tu nie grał roli, nie płynął tak samo jak za życia, ale przybywający tu nowi zmarli dali mu obraz na sytuację w świecie żywych. Stąd wiedział, jak dużo czasu spędził w zamknięciu.
Rozprostował odważnie nogi. Ciało miał zwiotczałe, poruszał się wolno, a kończy nie słuchały go jeszcze w pełni. Jeden ze strażników wspomógł go ręką i zaczął prowadzić za Jin Guangyao.
— Jeśli się boisz, zamknij oczy — ostrzegł go ten sam strażnik, kiedy mieli udać się na wyższy poziom podziemia. Nie widział jego twarzy. Kryła się za szarą chustą owijającą jego oblicze.
Niewielu opowiadało o tym, co napotkali w przejściu między pałacem Wen Wu, a ostatnim poziomem podziemia. Niewielu też pewnie tego dożyło. Słyszało się o torturach. Byli też i tacy, którzy twierdzili, że los nieszczęśników jest tak potworny, że słowa nie oddadzą tego, co przeżywają tam dusze. Jednak Mo Xuanyu wątpił w każdą z tych historii. Przecież nikt, kto został na którymkolwiek z poziomów, go nie opuścił. Tajemnice pozostały w czterech ścianach i tylko sami bogowie znali całą prawdę.
Mo Xuanyu nie chciał jej poznać.
Zacisnął mocno powieki i złapał strażnika za dłoń, całkowicie mu się powierzając.
— Dobra decyzja — pochwalił go Jin Guangyao. — Nie jesteś delikatny, kuzynie, ale za to masz swoją wrażliwą stronę.
Nie odpowiedział. Jin Guangyao tylko się z nim drażnił, choć nie umiał też zaprzeczyć tym słowom i to go zmartwiło.
Niepokoje odeszły, gdy dotarli do kolejnego poziomu. Czuł na sobie zapach śmierci, brudu i zgnilizny. Oplatały go swoimi więzami. Próbowały zatrzymać, ale on kroczył dalej, nie zamierzając pozwolić im siebie zabrać. Doszły do nich i jęki. Straszliwe jęki, jakby bestii, dziwnych istot, bo nie ludzi.
Przysunął się jeszcze bliżej strażnika, który mu towarzyszył od samego początku.
— Nie bój się — pocieszył go.
— Strażniku, masz inną rolę do spełnienia. Pamiętaj, o tym — ostrzeżenie padło z ust Jin Guangyao.
— Mam obowiązek przyprowadzić tego chłopca do komnaty boga. Nie chcę, aby dotarł przerażony i zapłakany — wyjaśnił. W przeciwieństwie do pozostałych odważył się przeciwstawić Jin Guangyao.
— Ci, którzy troszczą się bardziej o innych, pierwsi doznają cierpienia. Strażników zawsze można wymienić, pamiętaj.
— Pamiętam — odparł niewzruszonym tonem.
— Kuzynie, wybacz mu — Mo Xuanyu stanął w obronie strażnika. — To moja wina i tego miejsca. Boję się, że jeśli opuszczę strażnika, zostanę tu na zawsze.
— Tak, zgadza się, a tego byśmy nie chcieli — odparł Jin Guangyao.
Mo Xuanyu nie wątpił, że z przyjemnością, by go tutaj zostawił.
Na szczęście szybko ominęli poziom i udali się do kolejnego. Wrzało w nim od krzyków, wiwatów i uderzeń, jakby trafili na jedną z aren, na których wystawiano niewolników do walk. Raz był świadkiem takiego zdarzenia, drugi raz nie zamierzał go doświadczyć. Strażnik nie odsunął go od siebie, więc pozwolił mu się dalej prowadzić.
— Skoro i tak dzieli nas kawałek od pałacu, to może wyjaśnię ci parę szczegółów. Kuzynie — dodał, ciągle przypominając Mo Xuanyu o spokrewnieniu. — Będziesz służył Wen Wu osobiście. Jako że nie skończyłeś nauk, a przez ostatnie lata życia nie wykorzystywałeś nabytych przez siebie umiejętności, to będziesz wykonywał proste prace. Głównie sprzątanie. Nie oczekuje nikt od ciebie niczego wielkiego. Zresztą, podejrzewam, że mistrzowi Wei chodziło o wyciągnięcie cię z zamknięcia i nic więcej.
Oczywiście, że Mo Xuanyu o tym wiedział. Mimo to wciąż był wdzięczny Wei Wuxianowi, że spełnił swoją obietnicę i dał mu szansę na lepsze życie po śmierci. Może nawet jeśli odbędzie właściwą służbę u boga podziemia to łaskawie pozwoli mu narodzić się podobnie. Na razie zamierzał wykonać swoje zadanie uczciwie — czy to chodziło o sprzątanie czy o inne prace.
— Nie skomentujesz przydziału obowiązków? — zapytał Jin Guangyao.
Pozostali strażnicy zachichotali pod nosem, oprócz tego jednego, który go prowadził.
— Nie znam się na niczym, więc to zaszczyt móc sprzątać komnatę boga podziemia — odpowiedział zgodnie z tym, co myślał na ten temat.
— Z taką twarzą to może i nasz pan zechce, żebyś posprzątał nie tylko jego komnatę — zadrwił jeden ze strażników.
Mo Xuanyu przemilczał jego słowa. Nie było sensu kontynuować rozmowy. Zawsze z niego drwili i szydzili, taki jego los.
— Wystarczy — Jin Guangyao złudnie powstrzymał ich przed dalszymi żartami. — Pamiętaj, żeby nie obrazić Wen Wu. Możesz zwracać się do niego po imieniu i nie musisz klękać, ale to nadal bóg podziemia, któremu należy się szacunek. Nie przeszkadzaj mu, kiedy pracuje. Możesz swobodnie przemieszczać się po głównej komnacie, ale nigdy nie przekraczaj progu osobistej części Wen Wu. I na pewno powstrzymaj się od jakichkolwiek komentarzy na temat wyglądu Wen Wu. Nie zakochuj się w nim, jak we mnie.
Mo Xuanyu zacisnął szczękę, tak mocno, że aż zęby mu zazgrzytały. Kłamstwa i oszczerstwa. Jedna plotka zniszczyła mu życie. Darzył swojego kuzyna głębokim szacunkiem, pragnął podążyć jego śladami, a informacja, że woli mężczyzn, przemieniła się plotkę o rzekomym zakochaniu się we własnym kuzynie.
— Spokojnie — wtrącił się jeszcze raz Jin Guangyao. — Wybaczam ci przeszłość. Nie stresuj się tak.
Nastała cisza. Wyszli do głównej części pałacu. Mo Xuyanyu odważnie otworzył oczy. Zastał pustkę. Korytarz okazał się wyczyszczony ze zmarłych. Kiedy tu po raz pierwszy trafił, w kolejce czekał przez kilka kolejnych dni, chowając się nerwowo między dwoma osiłkami, którzy kłócili się przez cały czas oczekiwania. Zignorowali wtedy Mo Xuanyu, aż strażnik przeszedł po kolejną grupę więźniów do przydzielenia po poziomach podziemia.
Trwający spokój był obcy Mo Xuanyu, ale to nie oznaczało, że na niego narzekał. Wręcz przeciwnie. Wolał zdecydowanie tę ciszę od tej, która trwała w jego wnęce.
Strażnicy pożegnali Jin Guangyao i udali się z powrotem na swoje posterunki. Bezpośrednio do komnaty Wen Wu zaczął go prowadzić kuzyn. Nie odezwał się już ani razu. W milczeniu zaprowadził go pod masywne drzwi, a potem odszedł, pozostawiając Mo Xuanyu na pastwę boga podziemia.
Bał się, że nikt nie ostrzegł go przed pojawieniem się nowego sługi. A co jeśli ukarze go za samo wtargnięcie do komnaty?
Wiele wątpliwości zawładnęło sercem Mo Xuanyu. Oddalił je wszystkie. Nie było już odwrotu.
Zapukał do wejścia. Początkowo odpowiedziało mu milczenie. Znowu się zawahał, czy na pewno ma wejść do środka. Dlatego spróbował jeszcze raz z pukaniem.
— Wejść — odparł ciepły, miły głos po drugiej stronie.
Mo Xuanyu pchnął drzwi. Uderzyła w niego jakaś dziwna, ciemna materia przypominająca dym. W pierwszej chwili sądził, że to dym. Pali się! Szybko wkroczył do środka i zrozumiał, że ta materia wcale nie pochodzi od ognia. Po prostu sobie wisiała w przejściu, jakby sprawdzała każdego, kto udaje się na spotkanie z Wen Wu.
Aż zarumienił się ze wstydu. Naprawdę założył, że tu się pali.
— Nie jesteś Jin Guangyao.
Mo Xuanyu drgnął. Zapomniał, że Wen Wu jest w środku.
Padł na kolana i wbił czoło w podłogę, przepraszając w myślach po tysiąckroć za pomyłkę. Powinien od razu pozdrowić boga podziemia, a nie wparować do komnaty i jeszcze stać bezmyślnie przez chwilę.
— Panie, wybacz mi — jęknął. — Ja… Pozdrawiam cię. Jestem Mo Xuanyu. Zostałem oddelegowany przez mistrza Wei, by ci służyć.
— Wei Wuxiana? — zdziwił się. — To dziecko raczej nie przejmuje się losem innych dusz. A no tak… — mruknął, jakby coś sobie przypomniał. — Mo Xuanyu. Odbywasz karę na najniższym poziomie podziemia za wykonanie rytuału przywołania duszy. Chodziło o duszę Wei Wuxiana?
— Tak, mój panie.
— Hm… Głupie stworzenie. Nie udało ci się, prawda?
— Niestety, mój panie.
— A gdyby się udało? — zapytał go niespodziewanie.
— Słucham? — Prawie podniósł głowę. Nie rozumiał, dokąd zmierzają pytania boga.
— Zapytałem, co by było, gdyby ci się udało? Czy to zmieniłoby twoją sytuację?
— N… Tak — poprawił się.
— Wstań — rozkazał.
Niepewnie wyprostował plecy. Wzrok odwrócił, bojąc się spojrzeć na Wen Wu w takich okolicznościach. Nie chodziło już tylko o to, że Mo Xuanyu przebywał sam na sam z bogiem podziemia, głos mężczyzny sugerował przyjemne, może nawet przystojne oblicze boga. Nie śmiał obudzić w sobie pragnienia, które znowu sprowadziłoby na niego zgubę.
— Wyjaśnij, co by zmieniło? — ponowił pytanie.
— Panie, gdyby rytuał się powiódł, na wieki zostałby uwięziony w tej wnęce. Nikt nie przyszedłby mi na ratunek. Porażka pozwoliła mi ponownie spotkać mistrza Wei.
— Ciekawe… — mruknął. — A teraz spójrz na mnie. Nie potrzebuję sługi, który boi się na mnie spojrzeć.
Mo Xuanyu podniósł głowę. Jego oczom ukazał się piękny mężczyzna, o długich, czarnych włosach zebranych w niski kuc, który opadał mu na plecy. Twarz miał bladą, praktycznie białą, ale za to przystojną. Był potężny, wyższy co najmniej o głowę od Wei Wuxiana. Biła z niego potęga. Nie dało się pomylić boga z jedną z przebywających tu dusz. A jednocześnie miał bardzo spokojne i łagodne oblicze, niewskazujące na okrucieństwo, jakiego można by się po nim spodziewać.
— Przystojny — powiedział nieświadomie na głos.
Zasłonił usta za późno. Słowo padło. Dreszcze przeszły mu całym ciele. Zaczął drżeć. Nerwowo zerknął na Wen Wu, ale wyglądało na to, że bóg nie zwrócił uwagi na jego komentarz. Już prawie odetchnął z ulgą, gdy usłyszał:
— Czyli twierdzisz, że jestem przystojny?
— Panie, ja… — głos ugrzązł mu w gardle. Nie wiedział, co ma powiedzieć, jak przeprosić za swój haniebny czyn.
0 Comments:
Prześlij komentarz