[Drunken Dreams of the Past] Rozdział 9.2

              

Za złe uczynki czekała kara, za dobre słowo i czyny, szansa na odrodzenie w lepszym dla duszy miejscu. Wei Wuxian naprawdę przez długi czas wierzył, że przez podjęte przez niego decyzje za życia stał się teraz więźniem w tej pieczarze i że zasłużył na taką wieczność. Jednak widząc ostatnich umarłych, których sprowadzała do niego wojna, zaczynał wątpić.

Dlaczego tu się znalazł?

Dlaczego otrzymał tak surową karę?

Czy naprawdę na nią zasłużył?

Nigdy wcześniej nic podobnego się nie wydarzyło. Wątpliwości nie przychodziły tak łatwo. Akceptował swój los, wiedział, jakich czynów dokonał, ale dopiero teraz poznał jak okrutną naturę ukrywają zwyczajni ludzie.

Powieki opadły mu ze zmęczenia.

Położył się na tronie i oddalił wszystkie Panny Młode, potrzebując chwili dla siebie. Spokoju i ciszy. Kolejne dusze doprowadziłyby go tylko do szaleństwa i gorszych wyroków, na które nie mógł sobie pozwolić. Szczególnie biorąc pod uwagę ostatnie spotkanie z Wen Wu i jego ostrzeżenie.

Wei Wuxian wziął głębszy wdech. Otworzył oczy i się wpatrzył w wilgotny sufit, który zamiast wodą pokrył się krwią. Dodatkowy, całkiem skuteczny efekt specjalny, który przerażał niewierzących w życie pośmiertne i tych, którzy jeszcze próbowali się mu przeciwstawić. Podobała mu się ta krew. Sprawiała, że jaskinia stawała mu się bliższa, przyjaźniejsza…

Gdyby tylko sam wiedział, co to znaczy?

Wydał z siebie głębokie westchnięcie. Podniósł do pozycji siedzącej i postukał trzykrotnie palcem o tron. Nie był to dźwięk wzywający służbę, raczej prosił, by dali mu jeszcze chwilę spokoju.

Niestety, jego prośby nie zostały spełnione. Ktoś się do niego zbliżał. Panna Młoda stawiała kroki ostrożnie, nie wydając przy tym większego dźwięku. Zachowywała się  niepodobnie do siebie, o ile myślał o właściwej z nich.

Już i tak się poddał, więc pozwolił jej wejść na tron.

— Odniosłem wrażenie, że straciłem cały autorytet — narzekał, w sumie bardziej do siebie, ale chciał, by i do służącej dotarły żale.

— Jesteś zmęczony.

Ku jego zdziwieniu, usłyszał męski głos.

Wyprostował się gwałtownie i zerknął w lewo, gdzie zastał klęczącego Lan Zhana.

— Co tu robisz? — zapytał.

Lan Wangji podniósł tacę z herbatę i odpowiedział niewinnie:

— Przyniosłem coś do picia.

Wei Wuxian przetarł obolałe skronie. A rozbolało go jeszcze bardziej, kiedy zobaczył młodzieńca.

— Nie mam sił. Rób, co chcesz — burknął, pozwalając mu rozłożyć naczynia.

— Jesteś zmęczony — zauważył Lan Wangji.

— Nic nowego. Wszystko po staremu.

— To niedobrze dla zdrowia.

— Jestem martwy.

— Zdrowie ducha też ważne — podkreślił, przelewając zaparzoną herbatę do czary. — Martwimy się.

— Też nic nowego. Dziękuję za troskę, ale nikt nie wypełni za mnie tego zadania.

— Mogę pomóc — zaproponował Lan Wangji, sięgając po zwoje.

— Stój! — zatrzymał go. — To moja kara, nie twoja.

Młodzieniec rozejrzał się niewinnie. Ostatecznie cofnął rękę.

— Nic tutaj nie robię — uświadomił Wei Wuxiana.

— I dobrze. Odpoczywaj, ciesz się zaświatami. Nic dobrego nie przyjdzie z tego, że będziesz mi pomagał. To moje zasrane zadanie i będę jego wykonywał, aż nie pojawi się mój następca.

— A jeśli się nie pojawi?

— To będę tu tkwił, aż do skończenia świata — zażartował, choć po zastanowieniu jego słowa nie brzmiały już tak śmiesznie. — Dobra, wystarczy! 

Machnął ręką, odganiając od siebie złe myśli. Chwycił czarkę z herbatą i wypił wszystko na raz. Smakowała paskudnie, alkohol w tych okolicznościach wydawał się bardziej odpowiedzi. Po co mu herbata? Nie był mnichem, nawet za życia uciekał przed naparami, ale dla jego dobra Lan Wangji zaparzył mu herbatę.

Poprosił o dolewkę. I tak się stało.

— Nie smakuje ci — zwrócił uwagę Lan Wangji.

— Nie… — przyznał się Wei Wuxian. — Smakuje jak trawa.

— To zielona herbata.

— Niewiele się pomyliłem.

— To… zielona herbata — podkreślił. — Zaparzyłem ją według rytuału.

— To nie zmienia faktu, że smakuje jak trawa. — upierał się dalej.

— Demoniczny Patriarcho, chyba nigdy nie próbowałeś naparu z trawy.

— Właśnie go piję. — Podniósł w ramach demonstracji naczynie. — I nie zmienię zdania.

— Nie będę się upierał dalej.

Wyraz twarzy Lan Zhana nie zmienił się, ale… był wściekły. Był potwornie wściekły, co Wei Wuxian z łatwością dostrzegł. Z trudem powstrzymał śmiech. Lan Wangji nawet przymknął oczy i z rozkoszą zaczerpnął odrobiny napoju ze swojej czarki. Zatrzymał się nad jej smakiem.

— Znakomita — oświadczył zdecydowanym tonem.

Tym razem Wei Wuxian nie wytrzymał. Wybuchnął gromkim śmiechem. Przetoczył się na drogi bok i wbił twarz w jedną z poduszek. Gdyby nie ona, głos rozniósłby się po całej jaskini, a i może dotarłby na łąkę.

— Mistrzu Wei, odrobinę kultury — zwrócił mu uwagę Lan Zhan.

— Kultury? Nie ma szans! — wykrzyczał. — Złapałeś mnie w sidła śmiechu, teraz się męcz!

Wbił mu palec w czoło, przesuwając opaskę sekty Lan w bok.

— Chciałem tylko pomóc — mruknął. — Zielona herbata to nie trawa — oświadczył stanowczym tonem, nieznoszczącym sprzeciwu.

— Tak, tak. — Tym razem pogładził go po głowie. — Przepraszam, to ja się nie znam. I patrz, od razu wrócił mi humor — w tym go nie okłamał. Faktycznie poczuł się lepiej po tej rozmowie. Nie zmieniła nic w ich relacjach, ale ukoiła zszargane nerwy i zabrała odrobinę zmęczenia.

— Nic nie pomogłem — uparł się Lan Zhan.

— Oczywiście, że pomogłeś.

— Nie.

Westchnął. Dorosły mężczyzna, a czasem zachowywał się gorzej od dziecka. Ale skoro tak, to Wei Wuxian wykorzysta tę sytuację na swoją korzyść.

— W takim razie może mi pomożesz? — zasugerował niepewnie.

— Co mam uczynić?  — zainteresował się, chwytając przynętę.

Wei Wuxian wskazał na stojący pod tronem przedmiot. Był nim stary guqin, ten sam, na którym Lan Zhan zagrał krótko po przybyciu do jego jaskini. Panny Młode dbały o każdy instrument. Niewiele z nich natomiast umiało grać, a  nawet jeśli tak to nie miały prawa porównywać się z mistrzami instrumentów.

— Mam zagrać? — upewnił się, czy dobrze rozumuje.

— A nie chcesz? Zagrałeś dla więźniów, a nie dla mnie?

— Nie zagrałem dla nich — zaprzeczył szybko.

— Jasne. — Uśmiechnął się słabo. — A teraz? Zagrasz dla mnie? Tę samą melodię, co wtedy?

Zawahał się. Lan Zhanem targały wątpliwości, na co Wei Wuxian od razu zwrócił uwagę. Przez moment nawet był gotowy zrezygnować z pomysłu, by do niczego nie zmuszać młodzieńca. Jednak ten wstał. Udał się po instrument i wrócił na górę.

Nie rozpoczął gry od razu. Sprawdził struny. Były zadbane, ale nikt nie nastroił guqinu przez ten cały okres od czasu, kiedy ostatni raz zagrał.

— Połóż się — zarządził Lan Wangji.

— Słucham? — zdziwił się Wei Wuxian. — W sensie tak do jakichś czynności czy może…

 — Dzieciak — syknął. — Połóż się, by odpocząć — dodał.

Wei Wuian usłuchał go. Wziął jedną z poduszek, podłożył ją pod głowę i ułożył ciało wzdłuż tronu. Lan Zhan przyłożył mu dłoń na oczy. Zamknął je i nie otworzył, gdy dłoń odeszła.

Moment później rozbrzmiała melodia.

Martwe serce mężczyzny podskoczyło z radości, wsłuchując się w piękne dźwięki, które napełniły całą jaskinię. Panny Młode wyszły ze swoich komnat. Nawet paru Pustych wyłoniło się z cienia. Wszyscy raczyli zaznać melodii, nie pozwalając Wei Wuxianowi pochłonąć jej w samotności. Mógł ich skarcić i nakazać wrócić do pracy. Nie uczynił tego. Oni wszyscy zasługiwali na chwilę wytchnienia po tych wszystkich ostatnich tygodniach wojny i nieskończonej ilości umarłych.

Zignorował sługi. Nie co dzień Lan Zhan decydował się dla niego zagrać. A melodia była przepiękna. Koiła duszę. Przywoływała spokój. Brzmiała jak utwór przeznaczony dla kochanków, których los rozdzielił. Tylko ta melodia miała ich znowu połączyć.

Brzmiała coraz głośniej w sercu Wei Wuxiana. Zapamiętał jej rytm i zaczął wystukiwać palcem o udo, a po chwili i nawet ją zanucił. Była mu bliska.

— Lan Zhan, kto jest autorem tego utworu? — zapytał.

Młodzieniec zatrzymał grę. Milczał przez chwilę i dopiero wtedy, gdy cisza stała się niezręczna, odpowiedział:

— Ja.

Wei Wuxian otworzył oczy z zaskoczenia. Podniósł się pozycji siedzącej i wbił spojrzenie w Lan Zhana.

— Jak go nazwałeś? — pytał dalej, choć w głębi serca znał już odpowiedź.

— To nieistotne.

— Istotne dla mnie.

— Nie. Przeszłość należy zostawić w jej ciemnościach.

— Przeszłość buduje teraźniejszość i przyszłość.

— Nie zawsze warto, by była tym budulcem.

— A teraz?

— Nie — odparł mniej zdecydowanie.

— Lan Zhan?

— Wei Ying, proszę…

— Jak ma na imię ten utwór?

— To… — Usta mu zadrżały, zanim podał odpowiedź: — Wangxian.

Wangxian... Zastanowił się na moment nad nazwą.

— Cudowna — pochwalił ukochanego Wei Wuxian.

— To nie...

Odniósł wrażenie, że łzy stanęły mu w oczach.

— Lan Zhan, powiedz mi, czy za życia się kochaliśmy? Czy byliśmy sobie bliscy? Czy rozdzieliła nas wojna i dlatego wróciłeś do mnie w zaświatach?

— Wei Ying... — powiedział, nie zmieniając wyrazu swojej twarzy. Tym razem Wei Wuxian nie umiał z niej niczego odczytać.

— Czy na pewno nie posiadasz wspomnień? — Przysunął się bliżej młodzieńca i dotknął jego gładkiej, pięknej twarzy. — Chciałbym poznać prawdę.

— Ja też — skłamał.

Wei Wuxianem wstrząsnęło. Pragnął tylko poznać prawdę, zrozumieć, dlaczego ten młodzieniec jest mu tak bliski i skąd biorą się w nim te niechciane uczucia. Prawda leżała u jego stóp, w postaci Lan Wangji, którego nie miał prawa zmusić do kochania.

— Przepraszam — mruknął. — Znowu wracamy do tej samej rozmowy co zawsze, a wszystko przez ten utwór. Cudowna nazwa dla cudownej melodii.

— Dziękuję.

— Powinieneś grać częściej. Szkoda, by taki talent się marnował, a wielu zmarłych niewątpliwie doceni sztukę.

— A mistrz Wei nigdy nie zaszczycił nikogo swoją grą? — wspomniał o flecie.

Wei Wuxian pokręcił nerwowo głową. Ostatni raz zagrał na nim wiele lat temu. Mówił o tym właściwym, ukrytym w jego pokoju wraz z pozostałymi przedmiotami z jego życia.

— Nie — odparł stanowczo. — Ja nie gram, nie dla sztuki czy przyjemności.

— Wangxian można zagrać na dwa instrumenty.

— Jeśli do tego dojdzie, to chyba zakończę swoją karę, przyjacielu. I ktoś musiałby go dla mnie naprawić. Jest zniszczony.

— Dlaczego?

— Dlaczego? — powtórzył i parsknął śmiechem. — Bo takie narzędzie służy tylko do czynienia zła. Nie do gry. Melodia, która wydobywała się z fletu, sprowadzała śmierć, zniszczenie i ból. Krew spływała po ulicach. Ciała budziły się wraz z wydawaniem pierwszego dźwięku. Tak potężna moc należała do Chenqinga.

— Moc należała tylko do ciebie.

— W takim razie flet był tylko przekaźnikiem. Służył do zabijania. Zniszczenia. Nie do pogrywania w upalne wieczory przy sadzawce.

— Rozumiem — Lan Wangji poddał się. Nie próbował dalej.

Młodzieniec podniósł instrument i wraz z nim zaczął schodzić z tronu. Wei Wuxian wiedział, że już dzisiaj do niego nie wróci. Tylko jak zawsze uda się w prawy bok od tronu i zniknie w którejś z komnat. Zawsze tak czynił. Jednak tym razem zatrzymał się na moment. Odwrócił głowę w kierunku Wei Wuxiana i zawahał się. O coś zamierzał zapytać, było to oczywiste, ale nie wiedział, czy powinien.

— Czy tego wieczoru będziesz wolny? — ostatecznie zadał pytanie.

Zanim odpowiedział, jak na zwołanie otworzyło się przejście do podziemia. Ze środka wyłonił się niepewnie strażnik, jeden z tych, których napotkali na różnych poziomach pałacu. Twarz miał ukrytą za chustą, ale tym razem to nie Jin Guangyao ich zaszczycił. Mężczyzna taszczył na plecach ogromny wór wypełniony po brzegi zwojami. Rzucił je na ziemię i pozdrowił Wei Wuxiana znaczącym skinięciem.

— Wybacz panie, to dopiero pierwsza część — ostrzegł grzecznie sędziego.

Wei Wuxian rozmasował obolałą skroń.

— Ilu mam się spodziewać?

Strażnik wyjrzał za drzwi i wrócił z odpowiedzią:

— Pięciu.

— Pięciu — powtórzył, a następnie ciężko westchnął. — Na górze pewnie miała miejsce jakaś potworna bitwa.

— Tak mówią, takie są plotki — potwierdził jego przypuszczenia strażnik. — Wybacz, panie, następnym razem będę milczał.

— Nie, to nie twoja wina, odejść — oddalił go, zanim przypomniał sobie o pozostałych zwojach. — A raczej wróć po resztę.

— Tak jest! — Zniknął za drzwiami.

Wei Wuxian wyprostował się na tronie. Pozwolił demonicznej energii, by zabrała z jego twarzy zmęczenie. Niewłaściwie przy duszach ukazywać swoje słabości. A potem zerknął w kierunku pozostawionej przez Lan Zhana herbaty. Wypił dodatkową czarkę. Nie alkohol, ale musiał zapić czymś cisnące się mu na usta gorzkie słowa.

— Chyba już znasz moje plany na wieczór — burknął w kierunku Lan Wangji.

— Wyrazy współczucia. Przepraszam, że zasugerowałem coś niewłaściwego.

— To nie twoja wina.

Zerknął na stosy zwojów.

— To wina bogów podziemia — zasugerował Lan Wangji, ku zaskoczeniu Demonicznego Patriarchy. — Powinni za to odpowiedzieć.

— Że co? — Z wrażenia spojrzał prosto na Lan Zhana.

Niestety ten odwrócił wzrok i oddalił się w kierunku komnaty. Przez moment Wei Wuxian się zastanawiał, czy naprawdę te słowa padły z ust Lan Zhana? Nie powinny. Bogów podziemia się nie obrażało, ale on tego dokonał. I to w obecności sędziego. Czy to właśnie z tego powodu trafił na sąd? Wypowiedział nieodpowiednie słowa w kierunku bogów?

Wei Wuxian pokręcił głową. Zbyt dużo spekulował, a prawda taka, że mógł źle usłyszeć.

Przynajmniej liczył na to, że się pomylił. W innym wypadku nawet on nie uratuje Lan Zhana przez gniewem bogów podziemia.


0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!