[Drunken Dreams of the Past] Rozdział 8.7

              

Wszedł do środka. Powitał go słodki zapach ciasta. Znalazł je leżące w kącie wnęki, świeżo upieczone, jakby ktoś dopiero wyjął je z pieca. Miało w sobie pojedyncze jagody, wyłożono na górze przypieczoną kruszonkę.

— To złudzenie — odezwał się obcy głos z boku.

— Tyle to wiem — mruknął Wei Wuxian. — Ale przyznam, że wygląda realistycznie.

— Nic tu nie jest prawdziwe.

— Nawet ja?

— Nie, ty jesteś prawdziwy — od razu zaprzeczył.

— Skąd ta pewność?

— Bo tutaj złudzenie odnosi się tylko do przyjemnych rzeczy, nie zsyła koszmarów.

— A ja jestem twoim koszmarem?

— Demoniczny Patriarcho… tak — odpowiedział niepewnie, po czym wyłonił się z mroków, pozwalając, by światło pochodni oświetliło jego twarz.

Był młody. Wydawało się, że nie skończył nawet szesnastu lat. Na pewno młodzieńczego uroku dodawała mu bardzo drobna, w zasadzie mizerna budowa. Jednak nie to wzbudziło w Wei Wuxianie największe zainteresowanie. Wyglądali podobnie, wręcz za podobnie. Gdyby nie drobne różnice i różnica wieku, uznałby, że patrzy na samego siebie.

— Jesteśmy do siebie tacy podobni — stwierdził to na głos chłopiec. — Trochę to straszne.

— Tak… Kim jesteś?

Chłopak odsunął się na bok i oparł plecami o chłodną ścianę. Wyciągnął daleko nogi, rozciągając się. Wnęka była na tyle wąska i niska, że uniemożliwiała mu rozprostowanie się.

— Chyba mi nie uwierzysz — odpowiedział luźno. — W zasadzie… nie wiem, czy ja chcę cokolwiek mówić. Już wcześniej się domyśliłem, że poniosłem porażkę, ale twoja obecność tutaj mi to potwierdziła. Jestem żałosny, głupi i naiwny! — wykrzyczał Demonicznemu Patriarsze prosto w twarz. — W co ja niby wierzyłem? Że mi się uda? Ha! Śmiech na sali. Szalony gej znowu w akcji.

Wei Wuxian nie przerwał mu. Pozwolił wyrzucić z siebie wszystko, co leżało mu na sercu. Nadal ciążyło na nim wiele rzeczy, ale chłopak przerwał. Zasłonił dłonią twarz i rozpłakał się. Próbował to nieudolnie ukryć, zapominając, że znajdowali się z Wei Wuxianem za blisko siebie.

— Nie wymusisz na mnie prawdy? — zapytał załamanym głosem.

— Nie. — Wei Wuxian przysiadł się obok i pogładził jego głowę. — Nie znam cię, nie widziałem twojego zwoju, ale czasami wystarczy jedno spojrzenie na kogoś, by poznać jego naturę. Nie trafiłeś tutaj z powodu swoich przewinień. Nie byłeś złym człowiekiem. Nie skrzywdziłeś nikogo. Za to bardzo dużo wycierpiałeś w życiu.

— Zamknij się. — Zacisnął w wąską linijkę i zapłakał jeszcze mocniej. — Ty nic nie wiesz.

— Nie wiem, dlatego możesz mi o wszystkim powiedzieć.

Przysunął chłopca bliżej siebie, pozwalając mu spocząć na jego piersi. Nagle wtulił się w Wei Wuxiana, zakleszczając w silnym uścisku. Co to biedne dziecko przeżyło? Czym sobie zasłużyło na taki los i wieczność w podziemiu?

— Jestem gejem, nie brzydzi cię to? — zapytał niewyraźnie, nie odsuwając się od Wei Wuxiana choćby o kawałek.

— A co to ma do rzeczy? W sumie to sam się zakochałem w mężczyźnie, więc może właśnie go z tobą zdradzam? Jak sądzisz?

Chłopiec zaśmiał się odrobinę. Wciąż słabo, ale to już jakiś początek.

— Mam na imię Mo Xuanyu — przedstawił się w końcu.

Nie znał nikogo o takim imieniu, a nawet jeśli zapomniał, to nie wywołało u niego żadnej reakcji.

— Poznaliśmy się kiedyś, Mo Xuanyu?

— Oczywiście, że nie — mruknął. — To… To skomplikowane.

— Wyjaśnij, a ja cię wysłucham — obiecał.

Mo Xuanyu pociągnął nosem. Odsunął się od Wei Wuxiana, ale nie uciekł. Usiadł przy nim, przyciągając kolana do piersi. Zerknął jeszcze nerwowo na niego, zanim zaczął:

— Nie miałem za dobrego życia. Nazywali mnie odmieńcem, bo walałem mężczyzn. Wyrzucono mnie ze szkoły, bo ktoś rozsiał plotkę, że się zakochałem w moim przyrodnim bracie. Przyjęło mnie kuzynostwo. Bili mnie, kazali spać z osłami, poniżali na każdym kroku. Jednej nocy wysłali mnie, bym „służył“ jednemu z przyjaciół rodziny.

— Zrobili z ciebie męską prostytutkę — fuknął gniewnie Wei Wuxian. — Nazywaj rzeczy po imieniu.

— Prawie zrobili. — Przysunął kolana aż do piersi. — Zacząłem udawać szaleńca, aby mnie nie dotknął. I oczywiście od razu przeszła mu ochota. Kiedy odszedł, nie przestałem udawać. O wiele częściej obrywałem z bata, ale za to dawali mi więcej spokoju. Ale… jednego dnia mój kuzyn wpadł na pomysł. Skoro to i tak szaleniec, to róbmy z nim, co tylko chcemy… Ja miałem dosyć. Tak bardzo chciałem, żeby przestali. Płakałem. Błagałem o czyjąś pomoc. A oni znaleźli innych chętnych, którzy nie pogardzą nawet szaleńcem. Coś… we mnie pękło.

Ciasto zniknęło z jaskini.

Wei Wuxian przymrużył oczy i gdy podniósł powieki, cała sceneria uległa zmianie. Zniknął z podziemia i pojawił się w starej stodole, w której trzymano zwierzęta. W powietrzu unosił się potworny zapach gnoju, który uderzył nawet w Wei Wuxiana, choć ten wiedział, że fizycznie nie miał prawa znajdować się w innym miejscu.

— Ej, nie sądzicie, że jesteśmy łaskawi? — odezwał się młody głos.

— Tak, tak, paniczu, zdecydowanie.

— No właśnie. Znamy łaskę i przynosimy tego szaleńca z powrotem. Tam, gdzie jego miejsce.

Drewniane drzwi otworzyły się gwałtownie. Stanęło w nich sześciu młodzieńców. Skręciło ich przez unoszący się odór w powietrzu. Odsunęli się od wejścia, szczególnie chłopa wyglądający na młodego panicza. Wysunął sługi przed siebie. Nie byli sami. We czwórkę trzymali kogoś w powietrzu. Wei Wuxian nie widział stąd jego twarzy.

— Co mamy z nim zrobić? — zapytał jeden z nich.

— A wywal go w gnój! — rozkazał panicz. — To i tak śmieć. Cuchnie gorzej od zwierząt.

Zakołysali nieprzytomnym chłopakiem. Na trzy wrzucili go do środka i pospiesznie zamknęli drzwi przez drażniący ich zapach.

Wei Wuxian stanął nad dzieciakiem. Gówniarze nie oszczędzili go. Zaczęli od twarzy, którą rozcięli w kilku miejscach tępym narzędziem. Zostawił nierówne, wyszarpnięte cięcia, pod którymi ukryły się sińce. Najpierw wykorzystali go jako worek treningowy, a potem ukryli swoją zbrodnię za krwią. Albo uznali, że nie wystarczy im samo pobicie. W co Wei Wuxian bardziej uwierzył, kiedy zobaczył plecy chłopca.

Kawałkiem rozgrzanego metalu wypalono mu znak „obłąkany“. Wokół niego przecięto płytko skórę. Nie zagrażało to jego życiu, ale musiało potwornie boleć. Mo Xuanyu pozostał nieprzytomny. Nie poruszył się, odkąd ci gówniarze wrzucili go do środka.

Jeden z osłów podszedł do Mo Xuanyu. Trącił chłopaka swoim nosem i wydał żałosny dźwięk, jakby próbował go ocucić. To się udało, bo Mo Xuanyu poruszył ręką. Oparł się o podłoże i pchnął w górę. Niestety, ciało było słabe, więc opadł w gnój chwilę później. Przewrócił głowę na bok. W jego oczach pojawiły się teraz i łzy.

Wei Wuxian pojawił się w tej wizji jako nieproszony gość, nie miał prawa niczego zmieniać. To smutne wspomnienie wyryło się w pamięci Mo Xuanyu najmocniej ze wszystkich, a skoro ujawniło się Wei Wuxianowi, to i dla niego coś znaczyło.

Mo Xuanyu przyklęknął. Sięgnął nieporadnie w kierunku półki, na której znajdował się stos papierów. Nie zdołał ich porządnie chwycić, większość wysypała się po podłodze, ale chłopak tym się zbytnio nie przejął. Kontynuował, co zamierzał, nawet z tym jednym fragmentem.

Otworzył usta, chciał coś powiedzieć, ale w gardle tak bardzo zaschło, że wydobył z siebie chrypnięcie. Zanurzył dłoń w beczce z wodą — tej samej, z której piły i zwierzęta. Zaczerpnął trochę płynu i zwilżył nim usta. Wziął po tym głębszy wdech.

Ciało chłopca drżało. Widać, że gorączkował. Pot mieszał się z krwią i łzami, szczypał go coraz mocniej w rany. Jednak ten rodzaj bólu był niczym w porównaniu do pieczenia wydobywającego się z pleców.

Mo Xuanyu usiadł pośrodku pomieszczenia dla zwierząt. Odsunął trawę na bok, ukazując już wcześniej przegotowany krąg z zakazanymi znakami demonicznej sztuki.

Wei Wuxian zadrżał.

Rozpoznał ten krąg. Wykonał podobny tylko raz w swoim życiu i tylko w ramach eksperymentu. Nigdy faktycznie go nie użył. Nie miał żadnej pewności, że zadziała. Co więcej, będąc sędzią odkrył, że nie może zadziałać. Jego sztuka opierała się na zasadzie ying i yan, równowagi i wzajemnego poświęcenia, więc wymagała spełnienia wielu warunków. Jednego z nich Mo Xuanyu już nie przestrzegał: zaklęcie wymagało silnego organizmu.

Mo Xuanyu nie myślał o tym. Nieprzytomnie podążał za planem, który wcześniej ułożył sobie w głowie. Nic go już dłużej nie zatrzyma.

Sięgnął w kierunku twarzy, z której wytarł krwawy ślad. Rozmazał go na podłodze.

— Wei Wuxianie, przybądź… — wyszeptał słabym głosem.

Wei Wuxian zamknął oczy. Dłużej nie miał odwagi przyglądać się temu chłopcu. Zaklęcie przywołania duszy nie zadziała. Wiedział to od samego początku. Nikogo nie przywoła. Za to, istniała szansa, że dusza Mo Xuanyu zostanie stracona. I tak się stało. Dlatego zamknięto go w podziemiu, na ostatnim poziomie, wśród najpotworniejszych istot, traktując go na równi z nimi. Przynajmniej nie cierpiał tak bardzo, jak pozostali.

Wei Wuxian rozchylił powieki. Znalazłam się z powrotem we wnęce, wraz z zapłakanym Mo Xuanyu, który wciąż się do niego tulił.

— Nie zemściłeś się — zauważył. — Nie przybyłeś. Chyba moja dusza również nie była nic warta.

— Przepraszam. Mogę cię tylko zapewnić, że ludzie, którzy cię skrzywdzili, trafią bądź już trafili do mnie na sąd.

— Tyle dobrego — mruknął.

— Wiem, ale i rozumiem, że na mnie czekałeś. Że poświęciłeś swoją duszę, bo miałeś dosyć cierpienia. Przez mój znak trafiłeś prosto do podziemia, choć twoja dusza na to nie zasługiwała.

— Chciałem, żeby przestało boleć.

— I co? Nie boli?

Mo Xuanyu uśmiechnął się słabo.

— Nie boli — potwierdził. —Wolę to miejsce od życia.

— Nie mów tak — skarcił go Wei Wuxian.

— Co niby dobrego czekałoby mnie w życiu? Starałem się, byłem dobrym uczniem, uczciwym człowiekiem. Skreślono mnie, bo wolałem mężczyzn.

— Wiem, rozumiem, ale umarłeś tak młodo.

— Demoniczny Patriarcha również nie żył zbyt długo.

Nie pomylił się. Wei Wuxian prawił mu morały, a sam przeżył niewiele dłużej i w najtrudniejszym momencie wybrał śmierć. Chyba nie miał prawa pouczać Mo Xuanyu. Zamiast tego, miał szansę mu pomóc.

— Chcesz się stąd wydostać?

— Ja… nigdy o tym nie myślałem — odpowiedział szczerze.

— A o czym myślałeś? Wolisz tu zostać?

— Boję się reinkarnacji. Nie wiem też, co mnie czeka w innych częściach podziemia. Tu jest bezpiecznie.

— Tak, bardzo rozsądne argumenty. A co powiesz na lepsze warunki albo pracę…? — dokończył niepewnie. Wpadł na pewien pomysł, choć nie wiedział jeszcze, jak w pełni go zrealizować.

— Pracę? — zainteresował się.

— Tak, wiesz, bo… bóg podziemia to bardzo zapracowana istota. Potrzebuje wsparcia, a dusza która mu obecnie pomaga… Powiedzmy, że nie jest godna zaufania.

— A ja jestem?

— Zdecydowanie tak, poza tym nie stanowisz zagrożenia. Mógłbyś pomagać jednocześnie bogowi podziemia i mi.

— Mam przekazywać informacje? — załapał szybko.

— Mądry z ciebie chłopak — pochwalił go Wei Wuxian. — Umiesz czytać i pisać?

— Tak.

— To dobrze, to bardzo dobrze. Dzisiaj jeszcze załatwię ci lepszy żywot, a w zasadzie życie pośmiertne. To w zamian za tamto przywołanie. Może gdyby się udało, to historia potoczyłaby się inaczej.

Wyobraził to sobie. Obudziłby się w ciele Mo Xuanyu i zemścił w jego imieniu na ludziach, którzy go skrzywdzili, a potem przemierzył kontynent, przeżywając coraz to nowsze przygody. Może odpokutowałby swoje winy w ten sposób. Może tez by napotkał na Lan Wangji i zakochaliby się w sobie przypadkiem. Na pewno nie odpuściłby takiemu przystojniakowi.

— To na pewno byłoby ciekawe — dodał ciszej, zanim wyszedł z wnęki Mo Xuanyu.

Nie znalazł przed nią Jin Guangyao. Strażnicy poinformowali go, że udał się wyżej i tam się spotka z Wei Wuxianem przed opuszczeniem podziemia. Wei Wuxian nie wiedział, co o tym sądzić. Brzmiało to co najmniej podejrzanie, ale póki nie uczynił mu nic złego, nie miał prawa go atakować.

— Mam dla was zadanie — zwrócił się do Strażnica.

— Tak, mistrzu Wei.

— Ten więzień, Mo Xuanyu, zaprowadźcie go do boga podziemia w moim imieniu.

Strażnik się wyraźnie zmieszał. Popatrzył po swoich przyjaciołach, szukając w nich wsparcia, ale żaden z nich mu go nie udzielił.

— Przepraszam, mistrzu Wei, ale czy dobrze usłyszałem?

— Tak, zaprowadźcie Mo Xuanyu do boga podziemia, do jego komnaty z moją rekomendacją.

— To dusza z najniższego poziomu podziemia — przypomniał mu strażnik.

— Zgadza się, ale znalazł się tu z winy nieudolnie przeprowadzonego zaklęcia. Nie zasługuje na karę.

— To rozumiem — zapewnił. —Tylko że… bogowie podziemia nigdy nas nie wysłuchają. Mamy zakaz zbliżania się komnat bogów.

— Wyrażam na to zgodę.

— To nie wystarczy.

— A więc załatwcie to przez Jin Guangyao. Jeśli usłyszę, że Mo Xuanyu nie odbędzie rozmowy z bogiem podziemia, wrócę tu i osobiście się wami zajmę. Na pewno znajdą się chętni na wasze miejsca.

Strzepał z ramienia mężczyzny kurz, a potem udał się w drogę powrotną do swojej jaskini. Znał już trasę. O wiele prościej było ją przebyć niż za pierwszym razem, choć ciemności mimo wszystko sprawiły mu trudność. Na szczęście wyszedł na poziom, na którym wcześniej zostawił Lan Zhana. Oczywiście go tutaj nie zastał. Zamiast niego napotkał na Jin Guangyao.

Stał przed jedną z cel, w której tłoczyło się pięciu mężczyzn i pięć kobiet. Wszyscy wzywali pomocy, błagali Jin Guangyao, by ich oszczędził, ale ten zignorował ich prośby. A nawet w pewnym momencie uśmiechnął się okrutnie, darując ten uśmiech jednemu z więźniów.

— Mo Xuanyu ma zostać rekomendowany bogowi podziemia — rozkazał Wei Wuxian. Nie spodziewał się sprzeciwu ze strony Jin Guangyao.

— Czyżby przypadł mistrzowi Wei do gustu?

— Tak, zdecydowanie tak.

— Mam inne zdanie na ten temat. Chciałem przedstawić mistrzowi Wei kogoś, kto upadł przez jedno z zaklęć demonicznej kultywacji. Nie szukałem pomocnika.

Wei Wuxian wyszedł przed niego, blokując widok na więźniów.

— Oj, zaszła tu pomyłka. Mo Xuanyu nie ma pełnić roli twojego pomocnika. Ma pracować bezpośrednio pod naszym panem.

— To żart — stwierdził Jin Guangyao.

— Nie. I masz wziąć to na poważnie. Jeśli dowiem się, że Mo Xuanyu stało się cokolwiek złego, ty za to odpowiesz. Nikt inny. Nie strącę cię niżej, nie zabiję, również nie mam pomysłów, jak ci bezpośrednio zagrozić. Ale wiem, że ktoś zwany Jin Guangyao miał matkę. I ta matka nie przeszła koła reinkarnacji. Nie zyskała drugiej szansy. Tylko zabawia mężczyzn w domu rozkoszy w Mieści Duchów jako Peonia. A do Peonii ja mam dostęp, nie ty.

Cień gniewu wyraźnie przemknął przez twarz Jin Guangyao. Starał się tego po sobie nie pokazywać, ukrywał swoje emocje, ale umiał ich powstrzymać, gdy chodziło o jego najdroższą matkę.

Jin Guangyao zacisnął gniewnie pięść, a potem posłusznie odpowiedział:

— Mo Xuanyu będzie miał okazję porozmawiać z Wen Wu. Rzecz jasna, to nie ja podejmę ostateczną decyzję — przypomniał również Wei Wuxianowi.

— Naturalnie.

— A teraz, mistrzu Wei, jakbyś tak łaskawie odsłonił mi widok.

Wei Wuxian usunął się na bok.

— Czyje cierpienie sprawia ci taką radość? — zapytał, kiedy odszedł w kierunku wyjścia.

— Mojego ojca. Mógłbym patrzeć na cierpienia tego człowieka codziennie.

— Dzisiaj przynosi radość, ale jutro możesz spotkać się ze znudzeniem.

— W takim razie tym się będę martwił jutro. Żegnam i proszę następnym razem przyprowadzać dusze w lepszym stanie albo przynajmniej całe.

Wei Wuxian wyszedł szukać Lan Zhana, jednak zanim zdążył opuścić pomieszczenie, zatrzymał go głos Jin Guangyao:

— Mistrzu Wei, wiesz, że przed staniem się dzikim trupem kontrolowanym przez tego pasożyta, otrzymałem zaproszenie na herbatkę z Lan Xichenem? Smakowała inaczej niż zwykle. Gdybym kosztował ją w obecności innej osoby, najpewniej podejrzewałbym zamach.

— Lan Xichen otruł cię pasożytami? — zasugerował ostrożnie Wei Wuxian.

Jin Guangyao pokręcił głową.

— Nie on, nigdy. Ale ktoś podarował mu tę herbatę. Uważaj mistrzu Wei, wrogowie są bliżej niż sądzisz.



v

Prześlij komentarz

0 Komentarze