Nie wierzył, że podobne słowa padły z ust Wen Wu.
— Zaczekaj, zanim wysnujesz wnioski — dodał, nie pozwalając Wei Wuxianowi się odezwać. — Wiesz dobrze, że obecnie w świecie żywych rozpoczęła się kolejna wojna między poszczególnymi sektami. Z drugiej strony najpewniej nie wiesz, że tę wojnę rozpoczęła sekta Lan.
Nie pomylił się. Faktycznie o tym nie wiedział.
— Problemy w sekcie Lan rozpoczęły się niedługo po twojej śmierci. Najpierw umarł Lan Qiren, mistrz sekty, którą przejął po swoim bracie. Oddał ją w ręce swojego bratanka, Lan Xichena. Na wiele lat zapanował pokój. Lan Xichen aktywnie działał z Jin Guangyao, aby przywrócić harmonię w świecie kultywatorów. Wszystko uległo zmianie, kiedy wyszła na jaw prawda o Jin Guangyao. W trakcie jednego ze spotkań, na które przybyli wszyscy mistrzowie sekt, rozpętało się piekło.
— To wtedy pasożyt przejął kontrolę nad Jin Guangyao — wspomniał o wydarzeniu Wei Wuxian.
— Tak… — Wen Wu zamyślił się na chwilę. — Tak się mogło stać. Jin Guangyao wpadł w szał. Walka między nim a mistrzami sekt trwała wiele dni, aż Lan Xichen zadał ostateczny cios. Jego waleczny czyn został zauważony przez niebiosa. Złamał miecz w pół, chłodnym uśmiechem powitał cały tłum, a jego łzy stały się płatkiem, opadającym z zimowego nieba. Odszedł, stając się kolejnym bogiem.
— Lan Wangji stał się mistrzem sekty.
— Dokładnie tak. Co bardziej zaskakujące, pełnił tę rolę wiele dłużej niż jego poprzednicy, bo ponad dwadzieścia lat. Był uczciwym i dobrym mistrzem, dzięki któremu w końcu nastał pokój, ale pewnego dnia odszedł.
— Po prostu odszedł? — Nie ukrył zaskoczenia.
— Nie wiem, czy “tak po prostu” odszedł — powiedział to tak, jakby znał prawdę, ale nie zamierzał jej wyjawić Wei Wuxianowi. — Na krótko sektę przejął jego adoptowany syn, Lan Shizhui.
Kojarzył to imię. Zapomniał tylko skąd.
— Niestety miała miejsce kolejna tragedia.
— Jakby tego brakowało sekcie i jej uczniom — fuknął Wei Wuxian.
— Zgadzam się, że niektórzy zasługują na karę zesłaną z niebios, ale nie sekta Lan. Bogowie zadecydowali za nich inaczej. Ostatni słudzy Jin Guangyao, którzy uniknęli egzekucji, zastawili pułapkę. Nie obawiali się nowego mistrza. Był dobrym, uczciwym człowiekiem, ale brakowało mu potęgi i sławy, którą mógł się pochwalić którykolwiek z poprzednich mistrzów. Pułapka się udała. Lan Shizhui musiał poświęcić swoje zdolności kultywacyjne, by uratować swoich uczniów i braci. Został wygnany z sekty. Wszyscy uznali, że to on zawinił w czasie nocnych łowów.
— Łatwiej im było zrzucić winę na jednego człowieka niż szukać winnych wśród ludzi, którzy i tak ukrywali się w cieniu — skomentował. Dopiero po chwili dotarło do niego, że te słowa określały i jego dawny los. Natura ludzka jak widać nie ulega zmianie.
— Wiesz, dlaczego ci o tym mówię?
Nie wiedział. Opowieść Wen Wu nie przybliżyła go do prawdy o Lan Wangji. Niektóre wydarzenia z życia sekty Lan wydawały się ze sobą powiązane, ale nic nie sugerowało, że całość stanowiła fragment jakiegoś większego planu. Jednak Wen Wu nie marnowałby czasu na bezsensowną historyjkę, skoro jego kielich napełnił się na nowo winem.
— Nie — odpowiedział po chwili.
— To dobrze — mruknął, oglądając się w kierunku nieskończonego królestwa i ogarniającej jej pustki.
Wen Wu pogrążył się w zamyśleniu, ignorując obecność Wei Wuxiana. Oznaczało to, że nadszedł na niego czas. Wbrew wszelkim przewidywaniom, nie spotkała go żadna kara, co więcej napił się odrobiny wina i zaznał łaski swojego pana, który przekazał mu trochę informacji.
Wstał. Pozdrowił Wen Wu znaczącym skinięciem, nawet jeżeli pan podziemia nie zwracał już na niego uwagi. Może to i lepiej.
Wei Wuxian oddalił się w kierunku wyjścia. Jednak w niefortunnym momencie, kiedy zamierzał otworzyć drzwi, zatrzymał go Wen Wu tymi słowami:
— Nadal nie zmieniłeś zdania?
Wei Wuxian zawahał się zdezorientowany. Nie rozumiał, o czym bóg podziemia wspomniał.
— O co pytasz, panie? — próbował upewnić się, w jakiej kwestii nie zmienił zdania.
— Skoro tak jest twoja odpowiedź, to nic nie uległo zmianie. — Wydawał się zawiedziony. Wypił do końca wino duszkiem i dodał ciszej: — Zaprawdę jesteś swoim największym wrogiem. Odejść — wydał rozkaz.
Wei Wuxian usłuchał się, nie drążąc tematu.
Otworzył drzwi. Do pomieszczenia wkroczyła słodka, ciepła melodia wydobywająca się ze strun guqinu. Znana Wei Wuxianowi pieśń brzmiała w całym pałacu, po raz pierwszy w jego historii wypełniając go tak ludzkim, czystym pięknem. Każdy dźwięk podskakiwał echem wśród ścian, zaprowadzając melodię w najdalsze zakątki podziemia. Niósł w sobie nadzieję, drobną iskierkę światła, która rozbłysła w ciemnościach podziemia. Jednak w sercu Wei Wuxiana pojawiło się inne uczucie. Łaskotało go pieszczotliwie w środku, a jednocześnie przynosiło ból, wynikający z tęsknoty i wyczekiwania. Nigdy po śmierci go nie zaznał. Był mu taki obcy, a jednocześnie bliski, jakby wyłaniał się z dawno zapomnianego przez niego Demonicznego Patraiarchy, żywego człowieka.
Łzy zebrały się w oczach Wei Wuxiana. Odruchowo cofnął się wgłąb pokoju, natrafiając przypadkiem na Wen Wu. Uderzył w swojego pana tyłem głowy i zapomniał przeprosić. Te obce łzy go zdekoncentrowały. Cały świat zniknął z jego oczu, zostawiając miejsce tylko dla niego i tej pięknej melodii.
— Czyżby sztuka zawędrowała do nas z samych niebios? — zapytał Wen Wu.
Wei Wuxian oprzytomniał. Obejrzał się przez ramię i prędko odskoczył od boga podziemia, zanim pozwolił sobie na za dużo. Na szczęście melodia poruszyła i Wen Wu. Stał jak oczarowany wsłuchując się w słodkie dźwięki, jakich nie dane mu było znać w podziemiu. Więźniowie nie znali pieśni. Skazańcom zabroniono grać. Jin Guangyao zapewne stał podstawowe dźwięki, ale nigdy nie nauczył się w pełni grać. Więc kto?
— Lan Zhan — dotarło do Wei Wuxiana.
Póki nie było za późno, rzucił się biegiem w kierunku głównego wejścia, przy którym pozostawił Lan Zhana. Nie miał czasu na dodatkowe, niepotrzebne przemyślenia. Życie Lan Wangji wisiało na włosku, a w zasadzie los jego duszy. Wen Wu w najgorszym momencie dowiedział się o obecności tego młodzieńca w jego królestwie. Dosłownie minuta by mu wystarczyła, żeby zapobiec tragedii.
Wei Wuxian wyskoczył na korytarz, na którym zostawił Lan Zhana. Nie było go tam. Zaczął się nerwowo rozglądać. Muzyka wydobywająca się z guqinu wciąż grała, dochodziła z niższych partii pałacu, gdzie zaczynały się tereny zakazane. To tam odprowadzano skazane na wieczne tortury dusze. Jeśli Lan Zhan tam trafił… niech niebiosa mają go w swojej opiece.
Wei Wuxian udał się do przejścia. Powitała go zamknięta brama z kości, stworzona z setek zwłok tych, którzy próbowali uciec od nieszczęśliwego losu i zostali ukarani wiecznym tworzeniem dwóch skrzydeł. Kości były ciasno zasklepione ze sobą, wchodziły między siebie, nie pozwalając, aby jakakolwiek większa szpara umożliwiła ucieczkę z podziemia.
— Rozsuńcie się! — rozkazał Wei Wuxian.
Nie usłuchały się go. Kości nadal trwały w tej samej pozycji, co wcześniej. Przyjmowały tylko tych, którzy na wieki winni przedostać się na drugą stronę, a słuchały jedynie swojego pana, Wen Wu. Wei Wuxian był dla nich nikim. Pyłkiem na wietrze, przypadkiem przywiezionym wraz z duszą, na której się zaczepił.
Głupota.
Wei Wuxian uwolnił trzymaną do tej pory demoniczną energię. Wypłynęła mu z oczu, ze skóry, zalała całe pomieszczenie krwistą czerwienią, a nawet i przeniknęła przez stos kości, do którego w końcu dotarło, że nie mają do czynienia z jakimś pyłkiem. Cała brama zaczęła drżeń, ale nadal nie odpuściła. Wei Wuxian wściekł się. Dawno nikt nie doprowadził go do takiego stanu. Ale to dobrze. Przynajmniej wyrzuci z siebie wszystkie emocje i zazna odrobiny spokoju.
Ruszył wolnym, wręcz leniwym krokiem. Demoniczna energia rosła w siłę. Zaczęła zbierać za sobą każdą drobinkę energii, która znalazła się w jej zasięgu. Łapała łapczywie nową moc i przemieniała ją w swoją, aż urosła do niewyobrażalnej wielkości. Wypełniła całą przestrzeń, aż pod zamkniętą bramę z kości.
— Zmieniłeś decyzję? — zapytał Wei Wuxiam.
Zacieśnił pięść, a w niej cząstkę swojej mocy. Złączyła się w postaci drobnej kuli, wielkości połowy paznokcia. Kości zadrżały ze śmiechu. Jeszcze chwilę temu bały się tego młodzieńca, a okazało się, że posiadał tak niewiele mocy.
Uśmiechnął się. Niesamowicie ucieszyła go reakcja kości. Dzięki niej nabrał prawa, by robić to, co mu się tylko podoba.
Wypuścił z dłoni niewielką kulę, pozwalając jej powoli zawędrować ku kościom. A te drżały ze śmiechu bez ustanku… Do momentu, w którym kulka zetknęła się z jedną z nich. Zaczęła czernieć. Nieznana substancja oblepiła ją i zarosła całą przestrzeń, pochłaniając, jak łapczywy pasożyt, który żywi się na innych. Zeżarł całą kość, a potem zaczął przechodzić na inne.
Dygotały, tym razem strachu. Próbowały otworzyć przejście, ale okazało się, że jest już za późno. Bo jednej z nich już brakowało. Zachwiała się równowaga, układ, którego przez tysiąclecia pilnowały.
Wei Wuxian uznał, że to jest śmiechu warte.
Zaczął iść w kierunku zamkniętego nadal przejścia. Nie zatrzymał się na widok bramy, choć znalazł się już wystarczająco blisko. Posłał kpiący uśmieszek w kierunku samego szczytu drzwi, gdzie jedyna czaszka sprawowała pieczę nad całym organizmem, jakimi było to wejście.
Niemal krzyczała przez zamknięte usta: wpuścimy cię, tylko daj nam spokój.
Była to niefortunna pomyłka z ich strony. Sprawiła, że Wei Wuxian zapragnął zniszczyć ją do końca. Machnął leniwie palcem wskazującym, rysując przed sobą okrąg. Słuchająca go moc podążyła za śladem, który wyznaczył, w kilka sekund pochłaniając większość drzwi. Kości opadły na podłogę Przetrwały nieliczne, do tego połamane i częściowo już zajęte demoniczną energią.
Wei Wuxian wykonał dłuższy krok, omijając przeszkodę, ą potem wszedł do podziemia.
Melodia stała się wyraźniejsza. Brzmiała pięknie w pustym, długim korytarzu, który sięgał aż samego więzienia. Napełniała blaskiem, choć do podziemi światło nie ma miało prawa docierać. Tu trwały wieczne ciemności, smutek i cierpienie. To wszystko zniknęło wraz z pojawieniem się tej boskiej melodii.
Prowadziła Wei Wuxiana do siebie. Każdy krok stawiał tylko dla niej, nieświadomie zmierzając tam, gdzie go wołała. Nie walczył z nią. Bo oprócz tego, co czuli inni, do niego napływało również ciepło, wraz z obcymi obrazami — dwóch zmęczonych młodzieńców, siedzących przy ognisku w jakiejś jaskini. Jeden z nich grał, drugi spoczywał przy nim, trzymając się rękawa. Był ranny, gorączkował, a do tego stracił wiele sił.
Wei Wuxian rozpoznał w jednym z młodzieńców… siebie.
Nagle obraz został zastąpiony celami, ciągnącymi się w nieskończoność pomieszczeniami. W każdym z nich spoczywał więzień, zamknięty za ciężkimi kratami, do których klucz miał tylko Wen Wu. Jęczeli potwornie, wyciągając ręce w kierunku Wei Wuxiana, kiedy obok nich przechodził. Kilku zaczęło błagać, by wydostał ich z tego padołu nieszczęścia i cierpienia.
Zignorował wszystkie prośby, idąc dalej. Przecież sam ich tu wysłał, nie miał powodu, by zabrać ich z powrotem do lepszego miejsca.
Dalej nie dotarł do miejsca, z którego melodia się wydobywała. A im głębiej się zawędrowało w podziemiu, tym ciężej o powrót. Obiecał Lan Zhanowi, ale i ten przeklęty młodzieniec mu coś obiecał. Miał się nie oddalać i wezwać pomoc, gdy napotka na kłopoty. Nie zrobił tego, tylko zaczął grać na guqinie, który wytrzasnął nie wiadomo skąd.
Melodia zmieniła się. Zaczęła brzmieć smutniej, jakby ktoś odebrał z dźwięków jej duszę.
Wei Wuxian zatrzymał się i zachwiał na nogach. Opadł na ścianę, przytrzymując się krat, by nie zsunąć się na samą podłogę.
— Lan Zhan, co ty robisz? — wyszeptał przez zaciśnięte gardło.
Pociągnięcie struny wzywało jego duszę. Jakby Lan Wangji zaczął używać tej pieśni do odnalezienia zmarłego. A tym zmarłym wydawał się Wei Wuxian.
Wyprostował się. Musiał jak najszybciej odnaleźć Lan Wangji i to przerwać, zanim będzie za późno. Wybiegł na jednej z placów, na których czasami zbierali się strażnicy. Tym razem stali w kole, otaczając kogoś. Melodia stała się wyraźniejsza. Brzmiała o wiele czyściej niż z daleka.
Wei Wuxian przepchnął się między mężczyznami, rozpychając ich na boki, i w końcu znalazł Lan Zhana. Młodzieniec na jego widok położył piękną dłoń na strunach, zatrzymując wszelkie dźwięki. Nastała cisza.
Lan Wangji poprawił włosy, zakładając jeden z wysuniętym kosmyków za ucho. Odsłonił swoją piękną, nieskazitelną twarz, na widok której i strażnicy oniemieli. Wszyscy wstrzymali wdech.
— Ej, znacie tego więźnia? — zainteresował się jeden ze strażników.
— Żartujesz? Gdybym takiego miał pod swoją pieczą, nigdy bym go nie wypuszczał z celi.
— To nie więzień. Jest taki piękny… czysty… wręcz nieskazitelny — zauważył drugi ze strażników. — Może to jakaś męska kurtyzana?
— Ja im dam kurtyzanę! — wycedził przez zęby Wei Wuxian.
0 Comments:
Prześlij komentarz