Ominął młodzieńca w obawie, że słudzy bogów odbiorą mu ukochanego, jak tylko przekroczy próg podziemia. Wyszedł im na powitanie.
Zastał pustkę.
Nie ukrył zdziwienia. Nawet rozejrzał się nerwowo w obawie przed pułapką, ale nic podobnego nie wychwycił. Nikt nie przyszedł ich powitać. Z jednej strony spadł z jego serca ciężar, zniknęła obawa, że zabiorą mu Lan Zhana. Z drugiej, tym bardziej stały się dla niego niejasne intencje podziemia.
— Jest tu… czysto?
Lan Wangji dołączył do niego chwilę później. Opuścił szatę na zaskakująco czystą ścieżkę.
Podziemie zaczynało się przy żelaznych drzwiach, skąd prowadziła jedna droga wyłożona kamieniem. Dookoła niej rozciągała się pusta, nieskończona przestrzeń, skalana mgłą i szeptami tych, którzy głupio odważyli się zboczyć z wyznaczonej trasy
Droga od samego początku wzbudzała niepokój. Wyścielała ją krew, organy zmarłych zwisały nad przepaścią, często przybite gwoździami, by nie zaginęły w odmętach, jeśli któraś z dusz w końcu odważy się po nie wrócić. Podziemna roślinność, często kolczasta i trująca, czyhała na spragnionych i głodnych, aby zatruli się i odbyli pierwszą karę, zanim ktoś zabierze ich do wiecznego więzienia.
A przynajmniej tak Wei Wuxian zapamiętał tę drogę.
Zastał coś zupełnie innego. Ścieżka została wysprzątana, każdy kamień z osobna wyskrobano z nieczystości i wymyto, zanim położono go z powrotem na drogę. Pozbyto się również zwisających organów. Żadna dusza nie błąkała się, nie mogąc znaleźć pałacu bogów podziemia.
Coś się wydarzyło w międzyczasie — kiedy Wei Wuxian spędzał lata z dala od podziemia, kiedy wysyłał tu skazane dusze. Nie… To nie uległo zmianie wieki temu, a niedawno, odkąd pojawił się tamten tajemniczy sługa.
— Czy coś się stało? — zapytał zaniepokojony Lan Wangji.
— Nie i tak. Trudno powiedzieć w sumie. To chodzi o coś innego. Nie zrozumiesz — mówił chaotycznie. Myśli szalały w jego głowie. Tworzył zbyt dużo teorii odnośnie obecnego stanu podziemia. Niepotrzebnie. I tak wkrótce pozna prawdę. — Dobra, idziemy.
Rozległo się szczekanie.
Wei Wuxian zamarł. To na pewno mu się przewidziało. Pies nigdy by do niego nie przybył, więc odgłos był niefortunnym wytworem wyobraźni.
Skinął dwa razy głową, dumny ze swojej dedukcji.
Znowu usłyszał szczekanie.
Rozejrzał się nerwowo. Z oddali coś biegło w ich stronę, wielkości rocznego dziecka, ale za to z prędkością godną najszybszego stworzenia na ziemi. Miało cztery łapy, długi, czarny pysk, z którego wystawały dwa, ostre kły. Długi, owłosiony ogon machał nerwowo to w prawo, to w lewo. A do tego dochodził wysunięty język.
— Lan Zhan… — Chwycił młodzieńca za szatę.
— Hm? — zdziwił się.
Wei Wuxian zamarł ze strachu. Ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Zdołał złapać w porę Lan Zhana, ale na tym się skończyło. Został uwięziony w pułapce własnego lęku. A potwór zbliżał się. Biegł po otchłani, unosząc na mgle. Sunął się po jej powierzchni i nie zatrzymał ani na moment.
— Ra… — urwał. Głos ugrzązł mu w gardle. Przełknął ślinę. Może to odblokuje mu struny głosowe. — Ratuj mnie — wysyczał przez zaciśnięte zęby.
— Wei Ying?
Bestia zeskoczyła na kamienny plac, rzucając się z otwartym pyskiem na Wei Wuxiana.
Skoczył. Instynkt samozachowawczy zadziałał. W porę złapał się Lan Zhana i wskoczył prosto w jego ramiona, zanim potwór zaczął biegać wokół niego. Szczekał głośno, radośnie wyczekując momentu, kiedy Lan Zhan go wypuści. Niedoczekanie! To nigdy się nie wydarzy!
— Wei Ying… — zaczął niepewnie Lan Wangji. — To pies.
— No właśnie! — krzyknął, znajdując w sobie nagle dodatkowe pokłady energii. — Krwiożerczy, demoniczny pies, który tylko czeka, by mnie zjeść w całości. Nie widzisz tego?
— Merda ogonkiem.
— Bo trawi poprzednią ofiarę!
— Uśmiecha się.
— A ma wyglądać na smutnego, jak złapał kolejną ofiarę?
Pies zaskomlał.
— Chyba chce, żeby go pogłaskać? — sugerował dalej Lan Wangji.
— Tak, daj palca, a odgryzie ci rękę!
— Wydaje się, że…
— Wydaje się, wydaje się — zaczął go przedrzeźniać. — To bestia, demon, potwór. Co innego niby miałbyś spotkać w podziemiu?!
Zacieśnił uścisk na szyi Lan Zhana i położył głowę na jego ramieniu. Zamknął oczy. Nie miał ochoty choćby przez sekundę znowu oglądać tego czegoś. Ostatnim razem przez kilka godzin czekał przed jednym ze skrzydeł drzwi, aż demonowi się znudzi i pójdzie polować na jakieś zagubione dusze w podziemiach. Tym razem zamieszanie związane z porządkiem panującym na ścieżce zdezorientowało Wei Wuxiana. Zapomniał o tym stworzeniu i skończył w tak upokarzającej pozycji.
— Zanieś mnie — mruknął Lan Zhanowi do ucha.
— Hm.
Lan Wangji udał się ścieżkę, pozostawiając demona przy wejściu do podziemia. Nie podążył za nimi na szczęście, więc Wei Wuxian odetchnął z ulgą. Jednak nie puścił młodzieńca. Na zaś pozostał w tej pozycji przez całą drogę, aż dotarli pod pałac. Jego szczyt zmierzał ku niebiosom.
Budowla zachwycała go każdorazowo. Wzniesiono ją według legend jeszcze na początku tego świata, kiedy życie i śmierć kształtowały się na Ziemi, a nowe prawa dopiero tworzyły. Wraz z życiem przybyła i śmierć, a śmierć związała się z życiem. Ten niekończący się cykl wyłonił prawdę o ludzkiej, okrutnej naturze, która każdorazowo wracała wraz z reinkarnacją. Bogowie podziemia zdecydowali, że dla dobra równowagi los tych istot nie może pozostać w obecnym stanie. Dlatego zaczęli zsyłać do swoich więzień tych, którzy nie zasługiwali na drugie życie. Ale ich pojawiało się coraz więcej.
Szczyt pałacu stykał się z niebiosami, ale pod ziemią rozciągał się jeszcze głębiej. Niektórzy mówili, że i w nieskończoność. Zbudowany z popiołów pierwszych ludzi, sklejony przelaną w wojnach krwią, dlatego ten kamień był koloru bordowego.
— Gdzie jest wejście? — zainteresował się Lan Wangji.
Opuścił Wei Wuxiana na podłoże. Czuł się już bezpieczniej, tu ta bestia nigdy nie zajdzie. Pałac znajdował się daleko od drzwi, których miał w obowiązku strzec.
Zbliżył się do okrągłej budowli i dotknął jej ścian. Dłoń weszła w kamień, przechodząc na drugą stronę, do wnętrza pałacu. Odwrócił się z wymalowanym na twarzy chytrym uśmieszkiem. Twarz Lan Wangji nic nie wyraziła — ani zaskoczenia, ani zawodu. Poddał się. Nie widział sensu, by dalej się z nim droczyć.
Podał mu swoją dłoń i rzekł:
— Zapraszam, kochanie.
Lan Wangji przyjął go. Razem przeszli przez ścianę, która wyraziła zgodę na przyjęcie ich oboje. Potem przejście się zamknęło, z powrotem zamieniając w twardą powierzchnię. Lan Wangji nawet zapukał w nią, by sprawdzić, czy tak się stało. Dźwięk odbił się echem w pałacu.
Znaleźli się na pustym korytarzu. Wokoło trwała niecodzienna cisza. Nie usłyszał ani jednego krzyku torturowanych w więzieniach, a ten dźwięk nigdy nie milkł przez ostatnie tysiące lat, co nie raz podkreślali bogowie podziemia.
— To mi się nie podoba — powiedział na głos.
— Cisza?
— Odwiedź niebiosa. Nie zaznasz tam ciszy i spokoju. Przyjść z wizytą do podziemia, zapragniesz powrócić do niebios. To miejsce tortur, wiecznego cierpienia. Przybywające tu dusze trafią do więzienia i tam odbywają karę. Nie zdarzyło się jeszcze, by w tym miejscu zastał pustkę i ciszę.
— Może to dobry znak? Ludzie się zmienili? — zasugerował niewinnie Lan Zhan.
Parsknął śmiechem.
— Braciszku Lan, to ja ich tutaj zsyłam. Wiem, ilu w ostatnim czasie tu przywołałem, a ich tu nie ma. Nie wiem tylko dlaczego? Zostań tu — wydał rozkaz.
— Nie mogę pójść z tobą?
— Nie — zaprzeczył stanowczo.
— A jeśli wezmą mnie za jednego ze skazańców? — zadał słuszne pytanie.
— Powołaj się na moje imię — zasugerował. — Jeśli coś się wydarzy, odnajdę cię. Nie podjąłem jeszcze decyzji odnośnie twojego losu, więc… nie uciekaj ode mnie.
— Dobrze, Wei Ying.
Pochylił przed nim czoło. Inaczej niż ktokolwiek wcześniej, nie oddając tym gestem żadnego szacunku. Wydało się, że próbuje zakryć subtelny uśmiech, który wyłonił się na jego twarzy. Wei Wuxian i tak go dostrzegł. Zrobiło mu się ciepłej, serce jakby znowu zabiło. Uśmiech kruszył jego duszę na kawałki. Nie widział nigdy wcześniej kogoś tak pięknego. Gdyby nie to miejsce, zabrałaby Lan Zhana ze sobą, upił i powtórzył tę jedną, cudowną noc, którą wspólnie spożytkowali.
Powstrzymał się.
Zasłonił swoją twarz dłonią, po czym odwrócił się i oddalił w kierunku komnat Wen Wu. Prowadziły go lampiony, każdy wykonany z ludzkiej skóry, na której uwieczniono początek życia i początek śmierci w postaci legendarnego feniksa. Ostatni z nich zawisnął nad komnatą boga podziemia, z wizerunkiem nowo narodzonego ptaka, który pokonał śmierć.
Drzwi pozostawiono dla niego uchylone. Niewielu dostąpiło tego zaszczytu, by wejść do świętych pomieszczeń i zostać przyjętym przez boga podziemia bez specjalnego pozwolenia. Wielu czekało lata na taką możliwość. Każdego dnia błagali strażników, którym może raz w życiu zezwolono klęknąć przed Wen Wu. Nikt nie śnił, by spotkać się twarzą w twarz z panem.
Wei Wuxian czuł narastające w nim napięcie. Zaczęło go dusić, blokować przed wejściem do tej przeklętej komnaty. Za każdym razem, gdy się do niej zbliżał, czarna mgła wydobywała się z przejścia i otaczała go ciężkim, ciasnym pasem, który najmocniej dusił go w szyi. Nie pochodził od Wen Wu. Była to nieznana mu moc, tak potężna, że sami bogowie podziemia od niej stronili. Dlatego nikt nie zaglądał od pół wieku do komnaty Wen Wu. Każdy bał się tej mocy, obcej bogom, bliskiej śmierci.
Zadrżał. Ta nieznana moc stałą się silniejsza. Dotarła do jego twarzy. Zapiekło go z policzku. Otworzył szeroko oczy, czując, jak próbuje przedostać się do jego wnętrza przez gałki oczne. Nie dotarła jeszcze do uszu.
Wziął głębszy wdech, a potem wydobył z siebie jeden, konkretny rozkaz:
— Odejdź!
Moc zadygotała. Mimo swojej potęgi, tego że była zdolna zgnieść Wei Wuxiana i pozostawić z niego nędzne wspomnienie, wycofała się… Wróciła na podłogę, pełznąc, jak pokorny wąż, i ukryła się w pomieszczeniu.
— Za każdym razem to samo — narzekał na głos.
Pchnął przejście.
Wewnątrz nie zastał Wen Wu, a inną, ale równie znajomą twarz istoty, którą pokonał i roztrzaskał na prochy, niezdolne do połączenia przez najbliższe tysiąc lat. A mimo to ten umarły stał przed nim, w swojej dostojnej i eleganckiej postaci, trzymając plik zwojów, które Wen Wu oddawał Wei Wuxianowi na sąd. Dlaczego je trzymał?
— Co tu robisz, Jin Guangyao? — zapytał głosem nieznoszącym sprzeciwu, ciężkim i władczym.
— Mistrz Wei, spodziewaliśmy się wizyty, witam w podziemiu — przywitał się ciepło, jakby napotkał na dawnego, dobrego przyjaciela, nie wroga, który zmiótł go z powierzchni ziemi.
0 Comments:
Prześlij komentarz