Hua Cheng wyszedł, życząc Wei Wuxianowi dużo zdrowia, choć ten tracił przytomność na samą myśl, co go czeka po powrocie do jaskini. Wyobrażał sobie stosy zwojów i ten chaos... Nieskończony chaos, który go przytłoczy i nie pozwoli pójść się napić. A może będzie musiał pójść się napić, by zapomnieć o problemach? To też nie był zły pomysł, jak tak o tym pomyślał.
Ubrania czekały na skraju łóżka. Leniwie po nie sięgnął i narzucił bez większych starań, by jakoś wyglądać. Przywiązał pas luźno, do tego narzucił jeszcze wierzchnią szatę i wstał. Nogi miał słabe, zachwiał się już po pierwszym kroku i obawiał się, że nie uda mu się zrobić kolejnego. Na szczęście rozruszał ciało, zanim wyszedł z odbudowanej rezydencji.
Niewiele się zmieniła po pożarze. Jeśli ktoś by go zapytał, to nie widział żadnej różnicy. Podobnie się stało z Miastem Duchów. Wróciło do normalnego, chaotycznego rytmu, zapraszając przechodniów na potrawy z ludzi, niektórzy dalej podejmowali próby okradzenia Demonicznego Patriarchy, a kobiety z domu rozkoszy witały go z daleka i zapraszały do siebie. Musiał przyznać, wyglądały zjawiskowo — pełne energii, z jaśniejszą i zdrowszą skórą, a do tego wydobywał się z nich swego rodzaju blask, który przykuwał uwagę każdego przechodzącego obok mężczyzny.
Wei Wuxian podziękował. Zamiast tego, zabrał ze sobą odrobinę alkoholu, który nadpoczął już w połowie drogi. Niech mówią co chcą, ale nikt nie przekona, że dobry trunek nie ma właściwości leczniczych. Od razu lepiej się poczuł.
Głowa go przestała boleć, a nawet spokojniejszy się zrobił. Więc kiedy dotarł pod swoją pieczarę, potrzebował tylko jednego wdechu, by wkroczyć do środka. Wewnątrz unosił się charakterystyczny zapach zgnilizny. Zdążył do niego przywyknąć przez lata, ale po kilku tygodniach nieobecności na nowo go czuł. Drażnił go w nozdrza nieprzyjemnie i do końca zniechęcił przed wejściem do groty, gdzie stał tron.
— Mistrzu? — usłyszał na korytarzu cienki głos jednej z Panien Młodych. — Mistrzu! — wykrzyczała i rzuciła się w jego ramiona.
Złapał ją w powietrzu i przytulił siebie. Oplotła swoje nogi wokół jego torsu, piszcząc jak małe dziecko, które dostało wymarzoną zabawkę.
— Tak, tak, wróciłem — zapewnił, gładząc kobietę po włosach.
— Tak się baliśmy, że cię stracimy.
— Nie straciłyście, nie straciłyście — mówił czule, jakby zwracał się do dziecka. — Przepraszam, że was wystraszyłem. Nie chciałem.
— Panie, mój mistrzu! — płakała nadal. — Nie możesz więcej tego zrobić. My nie mamy nikogo więcej.
— Wiem, moja droga. Przepraszam, nigdy więcej tak nie postąpię.
— Jesteś kłamcą, mistrzu. Ostatnio ciągle to nam robisz!
Wei Wuxian wsunął dłoń pod welon kobiety i otarł jej bladą twarz z łez. Nie mógł pozwolić, by ta piękna niewiasta przelewała przez niego łzy. To uderzało w jego honor i dumę! Wstyd. Hańba.
Uśmiechnął się czule. Pochylił nad kobietą, po czym cmoknął ją czule w czoło. Odsunęła się gwałtownie. Nie żyła od wielu lat, jej ciało nie miało prawa reagować, a mimo to wydawało się, że policzki zapłonęły ze wstydu, zalewając się rumieńcami. Dawna uczucie, znane jeszcze za życia, powróciło. Okręciła się na paluszkach i rzekła wstydliwie:
— Jaki z ciebie zboczeniec, mistrzu.
— Zboczeniec? — zdziwił się. — To tylko drobny całusek w czoło — przyjął postawę obronną. — Muszę dbać o swoje Panny Młode, jeszcze ktoś mi was zabierze.
Panna Młoda wyprostowała się nagle. Zwróciła głowę w kierunku Wei Wuxiana i zapytała:
— To Mistrz o wszystkim wie?
— Zależy, co rozumiemy pod słowem "wszystko".
— Ja... Sama do końca nie wiem. Przepraszam — mruknęła wstydliwie.
— Nie, nie do miałem na myśli. — Uderzył się w głowę. Zabrzmiał tak, jakby o coś ją oskarżał, a próbował rzucić luźnym żartem. — Słyszałem, że Lan Wangji mnie zastępował. Naprawdę jestem za to ogromnie wdzięczny.
— Ojejku, jaka jestem głupia. — Postukała się w skroń. — Tak, Drugi Mistrz próbował pomóc. Było naprawdę ciężko, szczególnie biorąc pod uwagę, że dużo zmarłych przybyło w ostatnim czasie.
— Wojna — domyślił się Wei Wuxian. Wojna zawsze przynosiła wielu zmarłych w jego skromne progi.
— Tak, Mistrzu — potwierdziła. — Nie wiem, jak długo będzie trwać. Przybywający też niechętnie rozmawiają z Drugim Mistrzem, uznając, że nie jest on odpowiedni do wydawania wyroków. Dodatkowo... — urwała.
Wei Wuxian łagodnym ruchem ręki dał jej znak, by kontynuowała.
— Niektórzy rozpoznają w nim Mistrza Lan. Twierdzą, że to nieporozumienie bądź złudzenie, bo niewielu wierzy, by tak szanowany kultywator znalazł się...
—...na sądzie grzeszników — dokończył za nią Wei Wuxian. To właśnie powtarzał od samego początku i, jak widać, nie tylko on miał takie zdanie na ten temat.
Ruszył w kierunku pieczary, głównego pomieszczenia, gdzie postawił swój tron i w którym sądził zmarłych. Słyszał dobiegające z wnętrza rozmowy. Przyłożył palec wskazujący do ust, sugerując Pannie Młodej, by zachowała ciszę. Tak też postąpiła. Skinęła głową na znak, że zrozumiała.
Nie weszli do środka. Zostali przy samym wejściu, niewidocznym od strony tronu. Spoczywał nam nim Lan Wangji, ubrany w jasną, delikatną szatę, o kolorze rozkwitającego kwiatu lotosu z drobnymi, różowymi wzorami na krańcach szaty, które dodawały mu uroku. Wyglądał pięknie, dostojniej niż niejedna kobieta w podobnej tkaninie. A jednocześnie sprawiał komiczne wrażenie przez otoczenie, w którym się znalazł.
Siedział na tronie, ręce miał rozłożone po obu stronach kościanej konstrukcji, a po jego lewicy, jak i prawicy towarzyszyła mu Panna Młoda. Jedna trzymała otwarty zwój, a druga pilnowała tych nieprzeczytanych.
Na sąd przybyło pięciu zmarłych, ponownie byli to młodzi chłopcy. Skończyli co najwyżej piętnaście, może szesnaście lat, ale tacy umierali najczęściej na wojnie. Obudzili się w splamionych w krwi szatach, nie zostali nawet godnie pochowani, tylko wrzuceni do zbiorczej mogiły i zapomniani przez świat.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał się jeden z nich.
Pozostali byli równie zdezorientowani. Widok tronu wzniesionego z ludzkich zwłok nie przynosił spokoju. Obawy urosły, kiedy nie znaleźli drogi ucieczki. Zebrali się w kręgu, w jednej z formacji wykorzystywanej do walki z liczebnym wrogiem. Nie mieli jednak przy sobie żadnej broni, więc strach pogłębił się w ich oczach.
— Znaleźliście się na sądzie — oświadczył im nagle Lan Wangji. — Proszę młodych kultywatorów o chwilę cierpliwości. Zaznajomię się ze zwojami i ogłoszę wyrok. Porastam się dokonać go jak najlepiej, biorąc pod uwagę, że właściwy sędzia jest nieobecny.
— Jak to nieobecny?! — oburzył się jeden z chłopaków. — Zaczekamy na właściwego sędzię! Nie zrobiliśmy niczego złego.
Obejrzał się po swoich przyjaciołach, którzy zgodzili się z nim kiwnięciem.
— Przykro mi, ale to niemożliwe — odpowiedział spokojnie Lan Wangji. — Mogę zapewnić, że podejdę sprawiedliwie do sądu.
— Niemożliwy, ty...
Lan Wangji uderzył w oparcie tronu. Dźwięk rozniósł się echem po całej jaskini. Młodzieńcy zamilkli.
— Uwierzcie mi, że jeśli obrazilibyście w ten sposób sędzię, to zostałyby z szacownym kultywatorów tylko marne wspomnienia uchowane w pamięci żywych.
Serce Wei Wuxiana ktoś przestrzelił strzałą. Zakochał się kolejny raz w cudownym młodzieńcu, drugi raz tego samego wieczoru. Zaczął sobie wyobrażać, jak oboje w przyszłych stuleciach pełnią rolę sędziów, jeden u boku drugiego. Zanurzył się na chwilę w tej wizji, zapominając, że niewiele brakuje, by stracił tego młodzieńca na zawsze. Lan Zhan nie kochał go, nie darzył najmniejszą sympatią, a rolę sędziego przejął tylko ze względu na okoliczności.
Aż poczuł nieprzyjemne ukłucie w piersi.
Zabici młodzieńcy zamilkli. Nie odważyli się wypowiedzieć ani jednego słowa więcej. Dzięki temu Lan Wangji w ciszy zaczął przeglądać zwoje z informacjami na temat ich życia. Były krótkie, zawierały tylko drobne informacje, głównie z czasów nauk i dorastania. Wei Wuxian widział dłuższe teksty, i u starych, i u młodych. Ci nie wydawali się źli. Przynajmniej z pozoru, plus strach przysłaniał wszystko inne. Nie potrafił ich osądzić uczciwie.
Lan Wangji skończył. Podziękował Pannom Młodym za ich wsparcie i oświadczył:
— Szanowni Kultywatorzy, zapraszam do podziemia.
Wskazał na przejście, przez które mają się udać. Nikt nie ruszył. Wszyscy zamarli w przerażeniu, patrząc się między sobą, czy aby na pewno dobrze zrozumieli wyrok. Aczkolwiek słowo Lan Wangji padło, nie było co do tego pomyłki.
— Dlaczego? — zaczęli szeptać między sobą.
— Nie zrobiliśmy niczego złego! — oburzył się najstarszy z chłopaków. Wyszedł przed przyjaciół i odważnie stanął przeciwko Lan Wangji.
— Według życiorysów, które otrzymałem, wygląda to inaczej — bronił się.
— Niby co takiego uczyniliśmy?!
— Spaliliście całą wioskę, zabijając dzieci, kobiety i starszych. Torturowaliście małe dziewczynki poprzez wyzwanie, w którym to miały uciec przed dzikimi trupami.
— No i co z tego?! — ryknął ten sam chłopak. — To wojna. Ta wioska chroniła uciekinierów z wrogiej armii. Nie chcieli ich wydać, więc musieliśmy ich do tego zmusić.
— Zmusiliście? — zapytał niewzruszony Lan Wangji.
— Słu... Słucham? — zająknął się. — Co to znaczy, czy "zmusiliśmy"?
— Czy osiągnęliście swój cel i znaleźliście wrogą armię ukrytą przez wieśniaków?
— Tak — włączył się do rozmowy inny z wojowników. — Byli ukryci w jednej z piwnic. Prawie ich byśmy nie znaleźli, gdyby...
— I na pewno ukryli ich wieśniacy? — pytał dalej.
— Tak, ale nie zdradzili nam tego pomimo... tego wszystkiego — dokończył ciszej.
— Wiedzieli czy nie, wasze czyny były okrutne. Zachowaliście się niczym bestia uwolniona z klatki. Nie znaliście litości. Obce wam było miłosierdzie — pouczał ich dalej.
— To wojna!
— Wojna nie usprawiedliwia waszych czynów.
— A co ty możesz o tym wiedzieć? — ryknął, nie bacząc na swoje słowa.
We wszystkich wezbrał się gniew. Spowodowały go nie tylko słowa Lan Wangji. Sami w jakiś sposób powoli pojęli, czego się dopuścili. Wojna nie usprawiedliwiała okrucieństwa, ona je nieszczęśliwie napędzała, a wielu wykorzystywało ją jako nędzną wymówkę. Lan Wangji słusznie postąpił, przywołując ich do porządku. Gdyby tylko jeszcze szukali wybaczenia? Nie… Od początku Wei Wuxian zobaczył w ich oczach dumne spojrzenie, jakby od razu spodziewali się znaleźć wśród bogów. Uznawali swoje czyny za coś godnego pochwały i dopiero teraz ktoś zasiał w ich przekonaniach ziarenko niepewności.
— Nie bójcie się go! — krzyknął jeden z mężczyzn do pozostałych.
Bali się. Oczywiście, że się bali, ale w tej chwili mieli więcej do stracenia siedząc bezczynnie niż działając, a przynajmniej tak to w swoich głowach nieudolnie wymyślili.
Lan Wangji nadal siedział niewzruszony na tronie, wydając sprawiedliwy, niekierowany emocjami osąd. Kto by się spodziewał czegoś podobnego po pięknym, nieskazitelnym młodzieńcu?
Zmarli zacisnęli gniewnie szczęki. Rozejrzeli się nerwowo po jaskini i w końcu ich wzrok padł na stertę starych mieczy, które Wei Wuxian trzymał właśnie na takie okazje. Gdyby ktoś był na tyle odważny i mu się przeciwstawił.
Najodważniejszy, a przynajmniej w swoim mniemaniu, chłopak ruszył biegiem i złapał kilka mieczy, które następnie rzucił w kierunku pozostałych przyjaciół. Pochwycili bronie. Wielu od razu ruszyło w kierunku tronu, nie obawiając się walki. Nie patrzyli pod swoje stopy, kiedy rozdeptywali kości nienarodzonych dzieci, kiedy bezcześcili prochy wojowników spalonych na wspólnych stosach pogrzebowych i taplali się w krwi niesłusznie skazanych. Żaden krok nie przyniósł wątpliwości. Byli zdecydowani. Nieugięci. I oczywiście głupi.
Jeden z nich zamachnął się mieczem, celując prosto w szyję Lan Zhana. Nie dało się zauważyć w jego ruchach żadnej techniki, nauki zostały zapomniane. Przypominał odrobinę wieśniaka, któremu dają broń, by obronił się w razie ataku. Wei Wuxian nie wiedział, z jakiej sekty pochodził ten młodzieniec, ale aby żaden z jego przodków i mistrzów nie dowiedział się o hańbie, jaką sprowadził tym jednym zamachem.
Lan Wangji nawet nie otworzył oczu. W dwóch palcach złapał ostrze, obrócił je i wyrwał z uścisku tego chłopaka. Kolejny zaatakował sprawniej, cięcie wyglądało na dokładniejsze, wykonane z pomyślunkiem, ale i tutaj Lan Zhan chwycił go za nadgarstek i przekręcił całego, roztrzaskując mu wewnątrz kości. Pozostali zawahali się. To zawahanie kosztowało ich wiele. Ręce wysunęły się z podłoża i chwyciły ich w silnym, zdecydowanych chwycie, z którego nie dali się wyrwać. Szarpali się. Nawet zaczęli dźgać ręce w nadziei, że te z bólu ich puszczą.
Nie puściły. Zmarli nie odczuwali bólu, a przynajmniej nie taki w rozumieniu ludzkim. To doprowadziło mężczyzn do szaleństwa. Zaczęli wrzeszczeć, błagać o ratunek. Ręce zaczęły wciągać ich do środka. Zanurzali się w obcych zwłokach, podobnych do tych, które sami pozostawili w świecie żywych.
Chwytali się wszystkiego co mogli, nawet podparli się mieczami, ale nieudolnie. Ręce wyrwały im broń i odrzuciły na ten sam stos, z którego wcześniej zabrali miecze. Szyja znalazła się na poziomie schodów. Łapali ostatnie wdechy powietrza, nawet jeśli niepotrzebny był im oddech, aż zniknęli w stosie zwłok.
0 Comments:
Prześlij komentarz