Płatki śniegu wyłoniły się przed twarzą
Wei Wuxiana, zanim dotarł do Jin Guangyao. Nie wydał ostatniego rozkazu.
Zaatakował go mróz, jakby nagła zamieć śnieżna stanęła mu na drodze.
Zaatakowała swoim chłodem, ale nie skrzywdziła. Jedynie wycofała na drugą
stronę areny, gdzie bezpiecznie zatrzymał się przed samym jej końcem. Nie
pozwoliła mu upaść.
Zamieć jednak nadal trwała w jednym
miejscu, pomiędzy Wei Wuxianem a Jin Guangyao. Przybrała postać przepięknego
mężczyzny o łagodnym, dojrzałym spojrzeniu. O włosach białych jak najczystszy,
poranny śnieg, iskrzący się w wyłaniających promieniach słońca. Trzymał blisko
przy sobie miecz, wykuty z lodu, o gładkiej, nieskazitelnej powierzchni,
przypominający narzędzie należące do bogów, niegodne dotyku dłoni człowieka.
— Przepraszam, mistrzu Wei — powiedział
Lan Xichen. — Podejrzewałem od początku, kto może stać za organizacją tego
niefortunnego turnieju.
— Bez znaczenia — odparł, wybaczając to
drobne przewinienie. — Dlaczego nie dasz mi dokończyć? — zapytał, co go w sumie
zdziwiło. Zazwyczaj rwał się do dobijania przeciwników i niszczenia tych,
którzy stali mu na drodze. Lan Xichena miał ochotę wysłuchać.
— Dziękuję za szansę i naprawdę
szczerze przepraszam za swoje zachowanie. Rzecz w tym, że targają mną wyrzuty
sumienia. Tak silne i bezlitosne, że sam nie wiem, dlaczego doznałem zaszczytu
i stałem się bogiem. Mistrzu Wei, to ja zabiłem Jin Guangyao, to ten akt
pozwolił mi zostać bogiem! — jako jedyny z uczestników jawnie ogłosił, że
należy do niebios. Dokonał tego w obecności duchów i demonów, gotowych zabić
go, gdy tylko nastanie taka sposobność.
— Przestań. — Westchnął. Nie miał
ochoty patrzeć na cierpienie Lan Xichena. — Polubiłem cię. Bogowie, ludzie,
demony czy duchy, nie ma to znaczenia. Liczy się dla mnie charakter, więc
gwarantuję ci bezpieczny powrót do niebios.
— Ja... dziękuję... — Wycofał zamieć. —
Przepraszam, mogłem zapytać.
— Do sedna. I tak za dużo czasu tu zmarnowaliśmy.
— Już tłumaczę. Czuję się
odpowiedzialny za śmierć Jin Guangyao.
— I chcesz tym razem go uratować?
— Nie. — Pokręcił powoli głową. —
Mistrzu Wei, pragnę wyrwać mu z piersi amulet. Zniszczyć go. A potem pozwolić
Jin Guangyao odejść.
— Nie trafi on do reinkarnacji.
Lan Xichen zawahał się. Odpowiedź sama
cisnęła mu się na usta, ale w momencie, kiedy miał zdecydowanym tonem ją
wygłosić, stchórzył. Nie była dla niego oczywista. Przynosiła wiele bólu, który
dusił pod maską piękna. Jednak jego oblicze, tak nieskazitelne, jak tafla lodu,
chowało wiele cierpienia. Wei Wuxian dostrzegał to w jego oczach — konflikt
między sprawiedliwą duszą, pragnącą naprawić wszystko, co złe, a zwykłym,
ludzkim sercem, stęsknionym za dawnymi, dobrymi czasami. Wybór przyniesie mu
tylko więcej wyrzutów sumienia, więc Wei Wuxian postanowił mu ulżyć.
— Trafi do podziemia, gdzie odbędzie
karę. Mogę skazać go na wieki, ale prawo podziemia zależy od jego bogów.
Czasami niektórzy zasługują na drugą szansę, choć wydaje się to niemożliwe.
Oczy Lan Xichena rozbłysły nowym
blaskiem. Właśnie takiego wparcia potrzebował. Nie spodziewał się, że
ktokolwiek go nim obdaruje, szczególnie w zaświatach.
— A teraz... — zaczął, uznając, że
koniec tego marnowania czasu —...Jin Guangyao zakończy... — urwał.
Lan Xichen również się odwrócił.
Krwawa, potężna poświata roztrzaskała
zaklęcie Wei Wuxiana na drobne kawałeczki. Moc rozpłynęła się po całej arenie
silnym, niekontrolowanym strumieniem, które odrzuciło Wei Wuxiana do tyłu. Lan
Xichem zamachnął się mieczem, odcinając siłę przepływu, zanim ta dotarła do
widowni.
— Ktoś tu chyba nie chce drugiej szansy
— odparł żartobliwie Wei Wuxian.
Pomylił się.
To nie była ta sama energia, co
wcześniej. Nie wydobyła się z amuletu, nie należała również do Jin Guangyao,
który przecież zajmował się w życiu zupełnie odmiennymi ścieżkami
kultywacyjnymi. Wei Wuxian tupnął, odganiając tumany kurzu, rozpraszając
wkurzającą energię. Dopiero wtedy zdołał dotrzeć do Jin Guangyao.
Nie był to ten sam duch, co wcześniej.
Nie przemienił się również w demona.
Wei Wuxian rozpoznał w nim istotę
zawieszoną pomiędzy, błąkającą się w swojej tożsamości i w tym dokąd właściwie
chce zmierzać. Chwila nieuwagi w czasie rozmowy z Lan Xichenem zmieniła jego
oblicze. Jin Guangyao całkowicie utracił siebie, pochłonęło go niewyobrażalne
cierpienie, które nie tylko krzywdziło fizyczną postać duszy, którą Wei Wuxian
nazywał zwyczajnie ciałem. Ofiarą tej przemiany stała się również dusza
rozrywana od środka, dzielona na fragmenty i przypominająca dzikiego trupa...
Pasożyt!
Tylko jeden raz i to niedawno Wei
Wuxian zetknął się z podobnym zdarzeniem. Stało się to z przewodnikiem, to
właśnie wtedy demoniczna energia pochłonęła go, nie zabijając, a jednocześnie
nie do końca pozostawiając przy życiu. Jin Guangyao należał do martwych, więc
sam wyczyn pochłonięcia jego duszy wydawał się niezwykły. Wei Wuxian nie
wiedział, kto za tym stoi, ale podziwiał osobę, która stworzyła ten mechanizm.
Czy to demoniczny kultywator?
Jin Guangyao ryknął przeraźliwie. Tłum
przestał wiwatować. Demony szeptały między sobą, dziwiąc się, że ostatnia walk
nie przebiega w sposób, w jaki sobie wyobrazili. Duchy również stały się
niespokojne, pochłonęły je złe przeczucia, którym nie zaprzeczali o bogowie.
Zła, demoniczna energia wydobywała się z ziemi wokół Jin Guangyao. Nie należała
do Wei Wuxian, do wszystkich to dotarło, niepokojąc ich jeszcze bardziej. Gdyby
to była część pokazu obiecanego przez ich pana, to przynajmniej bawiliby się
dalej. A tak, niewiadoma przytłaczała.
Wei Wuxian zerknął na Lan Xichena —
przerażonego boga. Chłodne łzy opadały po jego policzkach i zamieniały się w
kryształki lodu, gdy tylko opuszczały skórę. Nie dziwił się reakcji. Jin
Guangyao emanował okrutną energię, pochodzącą najpewniej i od amuletu Tygrysa Stygijskiego.
W innych okolicznościach nie wytworzyłby czegoś podobnego, nie z własnej woli,
a nawet i z pomocą pasożyty, który najpewniej był źródłem jego przemiany.
— Mistrzu Wei, co robimy? — zastanawiał
się Lan Xichen. — Co się dzieje? Dlaczego Jin Guangyao....
— Sam nie do końca jestem zaznajomiony
z prawdą — przerwał bogu. — Coś podobnego wydarzyło się nie tak dawno temu.
Zapewne ostatnie chwile Jin Guangyao przypominały jego obecne zachowanie —
mówiąc to, wskazał na przemienionego demona.
— Tak, dokładnie tak.
— To sprawka pasożytów. Więcej nie
umiem powiedzieć. Wygląda na to, że to rodzaj zaklęcia i to zresztą
niesamowitego, przemyślanego i skutecznego, które najprościej mówiąc, zamienia
człowieka w dzikiego trupa.
— Jin Guangyao nie jest człowiek — przypomniał
mu.
— Wiem. Dlatego moja teoria po części
się nie sprawdziła. Możliwe, że ten pasożyt uderza w duszę. Nie... To teraz
najmniejsze zmartwienie.
— Jin Guangyao ma w sobie amulet
Tygrysa Stygijskiego — domyślił się na Lan Xichen.
Cień śmignął przed ich oczami. Pusty,
sługa Wei Wuxiana, wyskoczył z widowni i pognał w kierunku Jin Guangyao,
dzierżąc miecz, który trzymał od swoich narodzin, po całe życie, śmierć, a
nawet i zaświaty. Przylegał do jego dłoni idealnie, nie było mowy o pomyłce.
Rzucił się na przeciwnika i zadał cios prosto w jego serce.
Uśmiech wydobył się na jednej połowie
twarzy Jin Guangyao, druga pozostała niewzruszona. Amulet Tygrysa Stygijskiego
wzmocnił swoją moc, otoczył ją niezrównaną aurą, która przeszła na miecz
Pustego. Zaatakowała wojownika. W porę uciekł, ale jego szata została rozdarta.
Nawet jego wnętrze ucierpiało, ale skoro nic w nim nie miał, to nie wyrządziło
mu żadnej krzywdy.
— Uciekaj — padł rozkaz z ust Wei
Wuxiana.
Pusty odwrócił się gwałtownie.
Przyklęknął przed swoim panem w błaganiu, by ten zezwolił mu pozostać przy
swoim władcy. Wei Wuxian położył mu dłoń na ramieniu i poklepał znacząco. Był
wdzięczny za to oddanie, nie oczekiwał nawet tego po zagubionej istocie, którą
po prostu jednego dnia przygarnął do siebie.
— Dziękuję — oparł, a potem zerknął w
kierunku czekającego na nich Jin Guangyao. Wyglądało na to, że amulet zachował
nieznaczną, ale wystarczającą część świadomości. Nie spodziewał się łatwej
walki. — Mam dla ciebie ważniejsze zadanie. Wyprowadź stąd panny młode i Lan
Zhana.
— Lan Zhana — zainteresował się Lan
Xichen.
Zignorował boga i mówił dalej:
— Obroń ich — rozkazał.
Pusty zniknął. Znalazł się przy pannach
młodych. Wziął je za ręce i pociągnął w kierunku wyjścia. Lan Wangji podążył za
nimi posłusznie, a przynajmniej wyglądało to tak, że opuszcza arenę. Wei Wuxian
miał złe przeczucia, jakoś nie wierzył, że ten młodzieniec z własnej woli
zachowa się tak posłusznie. Może powinien obdarzyć go większym zaufaniem, ale
ostatnie zdarzenia pokazały, że raczej nie odejdzie.
— Poradzę sobie, jeśli bóg na
wątpliwości — próbował się pozbyć i Lan Xichena.
— Mistrzu Wei, może przekroczę granice,
ale proszę pozwolić mi walczyć u mistrza boku.
Sam poradzi sobie lepiej. Jego
zdolności wykraczały poza znane bogom limity, a mimo to coś go powstrzymało
przed odrzuceniem propozycji boga. Zaufał mu? Nie... To nie to... Chyba
zwyczajnie rozumiał ból Lan Xichena, wyrzuty sumienia targały bogiem nawet po
wstąpieniu na niebiosa. Jin Guangyao był jednego dnia jego bratem, drugiego wbił
mu nóż w serce. Nic nie znaczyły okoliczności, w jakich się znalazł, ani
dlaczego tak postąpił. Liczył się tylko dokonany akt na człowieku, którego
kiedyś szanował i w jakiś sposób kochał. Lan Xichen zasługiwał na wolność.
Jak o tym myślał, tak potwornie i jego
serce bolało...
— Dobrze — zgodził się. — Postaram się
zakończyć to szybko, ale pozwolę ci na ostatni cios.
— Mistrzu...
— Wystarczy — przerwał mu. — Dla
przyjaciół, Wei Wuxian.
Lan Xichen uśmiechnął się ciepło.
— Dziękuję i przepraszam...
— Za co niby?
— Za przeszłość — odpowiedział
łagodnym, kojącym tonem, który poruszył także oglądającą ich widownię. —
Niesłusznie cię raz oceniłem.
Wystawił przed siebie lodowy miecz,
ostrze skierował ku Jin Guangyao i obiecał, że tym razem zakończy to raz i na zawsze.
Nie poczekał na Wei Wuxiana. Zniknął nagle, bez ostrzeżenia, zamieniając się w
płatki śniegu, które równie szybko znalazły się przy Jin Guangyao. Celował w
jego serce. Pusty nie pomylił się, to amulet Tygrysa Stygijskiego stanowił
źródło mocy.
Demoniczna energia odepchnęła Lan
Xichena od siebie. Wbił miecz w ziemi, spowalniając pęd, z jakim go odrzuciło,
i zatrzymał się niedaleko przed miejscem, gdzie zaczynała się widownia. Ci
zaskandowali na widok coraz bardziej ekscytującej walki.
Głupcy.
Wei Wuxian nie mógł uwierzyć, że ci
durnie wciąż sądzą, że festiwal trwa. Nie, rozpoczęła się walka o przetrwanie.
Zabawa się skończyła.
— Utwórz jakąś tarczę! — rozkazał Wei
Wuxian.
Lan Xichen zerknął przez ramię. Tłum
nie ruszał się z miejsca, widownia się cieszyła i dopiero w tym momencie ten
fakt dotarł i do boga. Zacisnął gniewnie szczękę. Bogowie, demony, duchy czy
ludzie... Bez znaczenia. Wszyscy oznaczali się nieskończoną głupotą w tej
chwili.
Odwrócił się i zamachnął mieczem,
wznosząc ku niebiosom przeogromną taflę lodu. Grubą i solidną, ochraniającą
znajdujące się za nim istoty. Zlękli się. W końcu zwątpili w obecnie panującą
sytuację, zastanawiając się, dlaczego jeden z uczestników wzniósł tarczę
ochroną. Lan Xichen na tym nie poprzestał. Okręcił się. Jego piękno było
niezrównane, majestatyczne, przywodziło na myśl boginię gór, tańczącą w zimowy,
senny poranek, w zamrożonej tafli jeziora. Wraz z jego tańcem rozrosła się i
tarcza. Okrążyła całą arenę wysokim kręgiem, przez który nic się miało prawa
wydostać.
Jin Guangyao postukał niewinnie w lód i
się zaśmiał. Łypnął w kierunku Lan Xichena, wydawał się go rozpoznawać, a
jednocześnie nie dostrzegał w nim brata i przyjaciela z dawnych lat.
Amulet Tygrysa Stygijskiego poruszył
się. Krwawa poświata otoczyła kultywacyjny przedmiot, a ten jakby zabił w
piersi Jin Guangyao.
Sam Wei Wuxian nie wierzył własnym
oczom. Doświadczył dotąd nieznanej potęgi, zmierzył sie z bogami podziemia,
władał nad sądem umarłych, a mimo to dotarło do niego coś, co zaprzeczało tak
wielu prawom tego świata. Poświata zaczęła uderzać w jednostajnym rytmie, jakby
zaczęła bić w rytm serca.
— Co to ma znaczyć?
— Moja piękna twarz!
— Jestem bogiem, nie demonem!
— Pomocy!!!
0 Comments:
Prześlij komentarz