Demoniczna energia przedostała się
przez lodową tarczę. Nic jej nie zatrzymało. Wdarła się na pierwszy rząd
widowni i trąciła o przypadkowych widzów. Twarz zmarłej kurtyzany obrosła
zmarszczkami, jej piękna twarz stała się sina, stara, pozbawiona energii i
wychudzona. Jej krzyk stawał się coraz słabszy. Bóg stojący obok niej, chwycił
piękność, zanim całkowicie demoniczna energia wyssała z niej energię. Jednak
wtedy ta zaczepiła się na bogu. Złapała za jego miecz. Pękł na kilka fragmentów
i rozsypał się w pochwie, pozostawiając drobinki po dawnej chwale. Pozostali jego
towarzysze ryknęli śmiechem. Duchy zaczęły uciekać, ale energia pochwyciła je,
zanim zdążyły opuścić trybuny. Ich blade oblicza stały się niemal
przezroczyste. Opuszczała je energia. Zostawało po niej liche, zapomniane
oblicze.
Przedstawienie się skończyło.
Dotarło to do wszystkich, którzy
znaleźli się zbyt blisko Jin Guangyao.
Nastał chaos. Na raz wszyscy zaczęli
opuszczać swoje miejsca. Biegli w kierunku wyjścia, depcząc pod sobą tych,
którzy niefortunnie się przewrócili. Piękne kobiety błagały mężczyzn o ratunek,
ale ci popchnęli je, próbując wydostać się stąd pierwsi.
— Nie wstyd wam?! — ryknął dobrze znany
głos, stając między pięknymi kobietami a uciekającymi mężczyznami.
Ci i tak uciekli, nie zamierzając
odpowiadać.
Nie Ren fuknął gniewnie i nazwał ich
przeklętymi tchórzami. Mimo ran zadanych wcześniej przez Wei Wuxiana, a potem
przez Jiang Chenga wziął pierwszą kobietę w swoje ramiona, potem pochwycił
przeklętą, lisią demonicę, kładąc ją na swoim barku, inną damę zabrał na drugą
rękę, a ostatniej panience pomógł wstać, choć z jej twarzy zaczęły odpadać
płaty skóry, a mięśnie gnić pod wpływem demonicznej energii.
— Obronię was — obiecał i zabrał
wszystkie kobiety ze sobą, prowadząc o wyjścia.
— Nie Ren — odezwał się do boga Wei
Wuxian. — Zablokuj przejście, jak już wszyscy wyjdą — poprosił go.
— Dla pięknych dam zrobię wszystko —
oznajmił, a potem zniknął razem z tłumem.
Energia nie miała kogo pochłaniać.
Wkurzyła się, zaczęła drżeć, wydobywać z Jin Guangyao jeszcze więcej gniewnej
mocy, która próbowała uderzać w Wei Wuxian. Mogła robić co tylko zechce, on
niewzruszenie stał w miejscu, czekając na to, co jeszcze miała w zanadrzu. Bo
sam wiedział, że to dopiero początek.
Nie pomylił się.
Jin Guangyao ruszył gwałtownie. Cisnął
pięść w Wei Wuxiana, ten uderzył delikatnie w jego łokieć, zmieniając kierunek
ataku. Okręcił się i sam wyprowadził cios, celując w szyję Jin Guangyao. Chciał
go unieszkodliwić. Jednak coś wyłoniło się z ziemi. Nie przypominało dzikiego
trupa, znane mu zaklęcie, a coś w rodzaju czarnych kolców stworzonych z
demonicznej energii. Nie zawahał się, uciekł prędko, zanim do niego dotarły.
Lan Xichen przeciął je swoim mieczem.
Zniszczył na końcach, te odrosły w nieprawdopodobnym tempie. Zmieniły swój
kształt i pognały na boga, wijąc się jak stado węży. Wszystkie były tego
samego, krwistego koloru. Nie było wątpliwości, że powstały z mocy amuletu.
— Bracie, opamiętaj się — błagał
dawnego przyjaciela, przywoływał jego duszę, ale ta dawno się zamknęła w
tajemniczej mocy obezwładniającej i ciało, i duszę.
— Nie opamięta się. Czy ktoś go
kontroluje czy nie! — uzmysłowił go Wei Wuxian. — To Jin Guangyao, dobrze
wiesz, jak dużo ma za uszami.
— Wiem, ale...
— Bez żadnego "ale" — skarcił
boga. — Na wątpliwości jeszcze przyjdzie czas. Póki co myśl o tym, jak go
pokonać.
— Musimy dotrzeć do amuletu.
— Wiem. — Zmarszczył czoło. Obecna moc
go ograniczała. Walczył przeciwko temu samemu źródłu, które posiadał. Dwa te
same bieguny się odpychają, a moc Lan Xichena nie wystarczyła.
Wykonał w powietrzu gest nieskończoności.
Ślad spowiła czarna mgła — gęsta, złożona z grubych kul, przypominających
krople rosy o poranku. Krążyły w wyznaczonej linii, a z każdym zakończonym
wzorem na niebie pojawiała się krwawa kreska.
Jin Guangyao zacisnął gniewnie szczękę.
Wiedział, co się szykuje. W pełni nienawiści rzucił się na Wei Wuxiana. Amulet
dał mu dodatkową siłę, zacisnął ją w prawej pięści i skierował na mężczyznę.
Lan Xichen nie tracił czasu. Oparł atak, przecinając powietrze, tuż przed
znakiem wykonanym przez Wei Wuxiana. Odsunął od niego Jin Guangyao, a potem
wziął wdech i dmuchnął ziąbem. Lód, śnieg i szron ruszyły śnieżycą na
przeciwnika, blokując mu pole widzenia.
— Zasłoń. Nie patrz. Zagub się.
Jak w Japonii legendy mówili o
Yuki—onna, o śnieżnej pani, tak samo okoliczne świątynie czciły śnieżnego
księcia, Xue Wangzi, bogapięknym i opanowanym, przynoszącym wodę w postaci
śniegu i wielbionym przez całą zimę, by przygotował ziemię na przybycie wiosny,
a potem lata. By plony były bogate i obfite. Lecz opowieści mówiły także o
gniewnym Xue Wangzi. O księciu, który na nieuczciwych kupców zsyłał zamieć,
który niewiernym mężom nie pozwolił wrócić na wiosnę do domu, który zsyłał
lawiny na wioski ogarnięte rozpustą i który płakał żałośnie, gdy matki
pozostawiały swe dzieci w objęciach zimna. Xue Wangzi był tylko opowieścią
stworzoną na cześć Lan Xichena.
Gniew Lan Xichena sięgał granic. Kochał
swojego brata i przyjaciela, pragnął pojednania i spokojnego serca, ale skoro
jego brat dalej szukał zemsty i władzy, nie mógł mu na to pozwolić. Zesłał
wielką śnieżycę, jedyną, jaką widziały demony i duchy. Płatki opadały z nieba
spokojnym, kołyszącym je ruchem, który z czasem przemieniał się w szalejący
taniec. Dołączały do wielkiego wiru chłodu. Zamknął w nim Jin Guangyao.
Kawałki lodu zachowywały się pęknięte
szkło, raniły przeciwnika w skórę, przecięły mu gardło, ścięgno, dotarło do
oczu, a mimo to Jin Guangyao wciąż stał w jednym miejscu, w jednej pozycji.
Wydawał się znudzony walką, jak gdyby od samego początku ta nie stanowiła dla niego
wyzwanie.
Podniósł dłoń, kierując dwa palce w
stronę ciemnego nieba, a potem... pstryknął palcami. Wichura rozproszyła się.
Lód zamienił się w niegroźny proch i opadł na arenę. Spowinął ją białą
kołderką. Rany zasklepiły się samoistnie, w przeciągu kilku sekund, a ubrania
wróciły do dawnego wyglądu. Jin Guangyao zaklaskał trzykrotnie, szydząc z
dawnego brata.
Lan Xichen zacisnął usta w wąską
linijkę. Nawet w tych okolicznościach jego twarz nie wyrażała żadnych zbędnych
emocji.
Nie oszukał jednak Wei Wuxiana. Za tą
lodową maską krył się cały Lan Xichen, duszący w swoim sercu wszystko, co
uchował przez resztą świata. Idealny kultywator, posłuszny syn, wielki bóg... a
nikt nie znał osoby, z którą na co dzień przebywali.
— I znowu to samo — odezwał się po raz
pierwszy od pochłonięcia Jin Guangyao.
— Co... — oboje się zdziwili.
— Jakie co? — Łzy spłynęły po jego
policzkach. — Znowu to robisz. Dlaczego się nie złościć? Dlaczego się
poddajesz?
Wei Wuxian oniemiał. Poprzednim razem
pasożyt zaatakował umysł, obezwładniając swoją ofiarę i pozbawiając ją
dosłownie życia, przez co zachowywała się i funkcjonowała jak dziki twór.
Zasugerował się ich wcześniejszymi wypowiedziami, że Jin Guangyao też dawniej
spotkał podobny los. Coś uległo zmianie. Zachował trzeźwość umysłu, nawet jeśli
trwało to tylko chwilę.
Amulet Tygrysa Stygijskiego wydobył z
siebie jeszcze więcej energii. Jin Guangyao skrzywił się z bólu, wygiął plecy w
łuk i ryknął przeraźliwie, jakby ktoś łamał go w pół. Demoniczna energia
zawędrowała ku jego uszom. Wkroczyła przez otwór i wdarła do umysłu, przejmując
go. Lan Xichen nie zorientował się od razu, było już za późno, a mimo to rzucił
się bezmyślnie w kierunku Jin Guangyao. Wei Wuxian zatrzymał go jedną ręką.
Pociągnął go do tyłu i rzucił o lodową barykadę, którą sam bóg stworzył.
Oczy Jin Guangyao zapłonęły z
nienawiści. Amulet przejął nam nim kontrolę. Nie pasożyt, bo tamten dawno
przegrał walkę, sądząc, że ma szanse zdobyć władzę nad kultywatorem. Amulet wdarł
się głębiej, pochłaniając wszystko, co znane, wyniszczył wspomnienia,
sprowadził ból. W ten sposób nauczył go postępować Wei Wuxian. Był posłusznym
dzieckiem, które przyjęło lekcję od rodzica i stworzyciela. Byłby dumny z
amuletu, gdyby ten nie próbował go zabić.
— Szanowny mistrzu Wei — powiedział
słabym, zawiedzionym głosem Lan Xichen. — Błagam o asystę.
— Powiedziałem już, dla przyjaciół, Wei
Wuxian.
Stał i patrzył dotąd z boku, ale nie
była to walka, którą należało odbyć już. Wymagano od niej odpowiedniej strategii,
siły i... rozwagi.
Wei Wuxian ruszył wolnym,
niepospiesznym krokiem. Uderzenia fali demonicznej energii docierały do niego
coraz silniejsze, każdy krok przybliżał go do niezrównanej mocy, która na
którymś etapie ewoluowała. Odpychał ją swobodnym, nieznoszącym wysiłku ruchem.
Jin Guangyao zwiększał siłę ataku.
Cofnął się. W obu dłoniach skumulował
energię, a potem wypuścił ją za jednym podejściem, celując w twarz Wei Wuxiana.
Kultywator dmuchnął, jakby oddalał od siebie pyłek kurzu. Moc zniknęła, prysła
jak bańka.
— Od początku miałeś taką moc —
podziwiał go Lan Xichen. — To dlaczego nie...
— Pierwszy raz zwróciłeś się do mnie
jak do przyjaciela — zauważył i posłał ciepły uśmiech w kierunku boga.
Wcześniej czy później, bez znaczenia.
Wyglądał, jakby bez żadnych trudności radził sobie z atakami Jin Guangyao, ale
doświadczenie podpowiadało mu, że to nie koniec.
— Ujawnij się — wydał rozkaz.
Jin Guangyao i Lan Xichen oniemieli. Do
kogo się właśnie zwrócił?
Druga połowa twarzy Jin Guangyao
zaśmiała się. Powstał przerażający grymas, przez który część jego skóry pękła.
Polała się krew, zlizał ją językiem, czerpiąc i z niej dodatkową moc.
— Ujawnię — odezwał się Jin Guangyao,
głos nie należał do niego.
Zaklęciem przywołał pięć postaci.
Wyłoniły się z cienia, nosiły na sobie oblicza pełne bólu i cierpienia. Ich
ciała tworzyła nieznana materia, prawdopodobnie demoniczna energia, ale nie
umiał podać pełnej odpowiedzi. Z prawego boku krwawili, kropelki opadały wolnym
strumieniem na podłoże, a kiedy zetknęły się z areną, wyżerały ją jak toksyna.
— Pamiętasz ich? — zapytał Jin
Guangyao.
Nie pamiętał. Nie kojarzył. Ich
sylwetki nie wywarły na nim żadnego wrażenia. Należały do wojowników,
kultywatorów i mędrców, zabitych w okrutny sposób, a ich dusze nie zaznały do
tej pory spokoju.
Pierwszy z nich zniknął. Pojawił się
nagle za Wei Wuxianem. Zamachnął się dłonią i zaatakował. Obrócił się w porę,
ale wyłonił się kolejny. Zacisnął pięść. Cisnął nią w głowę kultywatora. Bał
się zablokować nagą skórą, więc uciekł. Zarzucił płaszczem. Przeszedł on przez
ciała cieni. Materiał wyżarły, zostały po nim strzępy. Wei Wuxian pospiesznie
zrzucił ubiór z siebie, nie wyrykując, że materia przejdzie dalej.
Jin Guangyao złapał go od tyłu za
szyję. Nie zauważył przeciwnika, odwróciły jego uwagę te cienie.
Wyrwał się szybko, uderzając Jin
Guangyao łokciem w twarz.
— Głupiec — zakpił sobie z demonicznego
patriarchy.
W policzku powstało wgłębienie, jakby z
jednej części ciała Jin Guangyao pozostała jedynie zgnilizna. Maź rozsmarowała
się na łokciu Wei Wuxiana. Skrzywił się z obrzydzenia, a potem wyrwał kawałkiem
wyrwanego materiału z szaty.
— Rozkładasz się — próbował uświadomić
Jin Guangyao.
— To ciało jest zbyt słabe.
— Nie mieści całej energii — dokończył
myśl. — Amulet Tygrysa Stygijskiego to źródło silnej i nieposkromionej demonicznej
energii.
— Wiem, czym jestem.
— Jin Guangyao jest głupcem, skoro
uznał, że będziecie do siebie pasować.
— Nie on — poprawił Wei Wuxiana.
Demoniczny patriarcha zatrzymał się nad
tymi dwoma słowami.
— Jeśli nie on, to kto? — zapytał
zaskoczony tym, że ta tajemnica wciąż gdzieś zmierza. Założył, że skoro Jin
Guangyao szukał amuletu, to właśnie go odnalazł. Nie tym się wcześniej
przechwalał?
Jin Guangyao znowu nałożył tę maskę, po
jednej stronie uśmiech, po drugiej smutek.
— Mój mistrzu i stworzycielu. Są rzeczy
na tym świecie, które są poza twoim zasięgiem. Myślisz, że znasz ludzi, ale ich
natura od wieków pozostaje niezmienna. Czy ktoś musi postawić prawdę przed
twoje oczy, byś w końcu je otworzył? — zadrwił Jin Guangyao, choć jego głosem
odzywał się już tylko amulet Tygrysa Stygijskiego. Mężczyzna przegrał, zostając
pochłonięty przez tę moc.
Jin Guangyao rozłożył ręce. Na jego
ustach zamarły niezrozumiałe, obce dla Wei Wuxiana słowa. Należały do
zapomnianych cywilizacji, do zagubionych wieków, o których ludzie nie mówili.
Ta magia nigdy nie była bezpieczna dla ludzkości. Wei Wuxian rzucił się w
kierunku Jin Guangyao. Nie miał przy sobie żadnej broni, ale wystarczyło, że
przerwie zaklęcie w odpowiednim momencie.
Jednak nie dotarł do przeciwnika. Coś go
zatrzymało. Jakaś tarcza, niewidzialna dla ludzkiego oka. Uderzył w nią czołem,
a potem cofnął się, nie zdejmując gniewnego spojrzenia z Jin Guangyao. Skoro
tak wolał, to nie zawaha się zaryzykować więcej.
Przyjął demoniczną energię z ziemi,
pozwolił jej przepłynąć po wszystkich narządach, aż znalazła drogę do prawej
dłoni. Zacisnął ją silnie i w jednym momencie wypuścił całą energię,
roztrzaskując tarczę.
Natarł na Jin Guangyao.
Za późno…
Skończył zaklęcie. Niebo stało się
krwistoczerwone, otaczając całe Miasto Duchów i świat umarłych czerwoną
poświatą. Powinna należeć tylko do Hua Chenga, nikt inni nie miał prawa
stanowić, że czerwień pochłonie cały drugi świat. Jin Guangyao złamał to prawo.
0 Comments:
Prześlij komentarz