[Drunken Dreams of the Past] Rozdział 6.3

       

Demoniczna energia przedostała się przez lodową tarczę. Nic jej nie zatrzymało. Wdarła się na pierwszy rząd widowni i trąciła o przypadkowych widzów. Twarz zmarłej kurtyzany obrosła zmarszczkami, jej piękna twarz stała się sina, stara, pozbawiona energii i wychudzona. Jej krzyk stawał się coraz słabszy. Bóg stojący obok niej, chwycił piękność, zanim całkowicie demoniczna energia wyssała z niej energię. Jednak wtedy ta zaczepiła się na bogu. Złapała za jego miecz. Pękł na kilka fragmentów i rozsypał się w pochwie, pozostawiając drobinki po dawnej chwale. Pozostali jego towarzysze ryknęli śmiechem. Duchy zaczęły uciekać, ale energia pochwyciła je, zanim zdążyły opuścić trybuny. Ich blade oblicza stały się niemal przezroczyste. Opuszczała je energia. Zostawało po niej liche, zapomniane oblicze.

Przedstawienie się skończyło.

Dotarło to do wszystkich, którzy znaleźli się zbyt blisko Jin Guangyao.

Nastał chaos. Na raz wszyscy zaczęli opuszczać swoje miejsca. Biegli w kierunku wyjścia, depcząc pod sobą tych, którzy niefortunnie się przewrócili. Piękne kobiety błagały mężczyzn o ratunek, ale ci popchnęli je, próbując wydostać się stąd pierwsi.

— Nie wstyd wam?! — ryknął dobrze znany głos, stając między pięknymi kobietami a uciekającymi mężczyznami.

Ci i tak uciekli, nie zamierzając odpowiadać.

Nie Ren fuknął gniewnie i nazwał ich przeklętymi tchórzami. Mimo ran zadanych wcześniej przez Wei Wuxiana, a potem przez Jiang Chenga wziął pierwszą kobietę w swoje ramiona, potem pochwycił przeklętą, lisią demonicę, kładąc ją na swoim barku, inną damę zabrał na drugą rękę, a ostatniej panience pomógł wstać, choć z jej twarzy zaczęły odpadać płaty skóry, a mięśnie gnić pod wpływem demonicznej energii.

— Obronię was — obiecał i zabrał wszystkie kobiety ze sobą, prowadząc o wyjścia.

— Nie Ren — odezwał się do boga Wei Wuxian. — Zablokuj przejście, jak już wszyscy wyjdą — poprosił go.

— Dla pięknych dam zrobię wszystko — oznajmił, a potem zniknął razem z tłumem.

Energia nie miała kogo pochłaniać. Wkurzyła się, zaczęła drżeć, wydobywać z Jin Guangyao jeszcze więcej gniewnej mocy, która próbowała uderzać w Wei Wuxian. Mogła robić co tylko zechce, on niewzruszenie stał w miejscu, czekając na to, co jeszcze miała w zanadrzu. Bo sam wiedział, że to dopiero początek.

Nie pomylił się.

Jin Guangyao ruszył gwałtownie. Cisnął pięść w Wei Wuxiana, ten uderzył delikatnie w jego łokieć, zmieniając kierunek ataku. Okręcił się i sam wyprowadził cios, celując w szyję Jin Guangyao. Chciał go unieszkodliwić. Jednak coś wyłoniło się z ziemi. Nie przypominało dzikiego trupa, znane mu zaklęcie, a coś w rodzaju czarnych kolców stworzonych z demonicznej energii. Nie zawahał się, uciekł prędko, zanim do niego dotarły.

Lan Xichen przeciął je swoim mieczem. Zniszczył na końcach, te odrosły w nieprawdopodobnym tempie. Zmieniły swój kształt i pognały na boga, wijąc się jak stado węży. Wszystkie były tego samego, krwistego koloru. Nie było wątpliwości, że powstały z mocy amuletu.

— Bracie, opamiętaj się — błagał dawnego przyjaciela, przywoływał jego duszę, ale ta dawno się zamknęła w tajemniczej mocy obezwładniającej i ciało, i duszę.

— Nie opamięta się. Czy ktoś go kontroluje czy nie! — uzmysłowił go Wei Wuxian. — To Jin Guangyao, dobrze wiesz, jak dużo ma za uszami.

— Wiem, ale...

— Bez żadnego "ale" — skarcił boga. — Na wątpliwości jeszcze przyjdzie czas. Póki co myśl o tym, jak go pokonać.

— Musimy dotrzeć do amuletu.

— Wiem. — Zmarszczył czoło. Obecna moc go ograniczała. Walczył przeciwko temu samemu źródłu, które posiadał. Dwa te same bieguny się odpychają, a moc Lan Xichena nie wystarczyła.

Wykonał w powietrzu gest nieskończoności. Ślad spowiła czarna mgła — gęsta, złożona z grubych kul, przypominających krople rosy o poranku. Krążyły w wyznaczonej linii, a z każdym zakończonym wzorem na niebie pojawiała się krwawa kreska.

Jin Guangyao zacisnął gniewnie szczękę. Wiedział, co się szykuje. W pełni nienawiści rzucił się na Wei Wuxiana. Amulet dał mu dodatkową siłę, zacisnął ją w prawej pięści i skierował na mężczyznę. Lan Xichen nie tracił czasu. Oparł atak, przecinając powietrze, tuż przed znakiem wykonanym przez Wei Wuxiana. Odsunął od niego Jin Guangyao, a potem wziął wdech i dmuchnął ziąbem. Lód, śnieg i szron ruszyły śnieżycą na przeciwnika, blokując mu pole widzenia.

— Zasłoń. Nie patrz. Zagub się.

Jak w Japonii legendy mówili o Yuki—onna, o śnieżnej pani, tak samo okoliczne świątynie czciły śnieżnego księcia, Xue Wangzi, bogapięknym i opanowanym, przynoszącym wodę w postaci śniegu i wielbionym przez całą zimę, by przygotował ziemię na przybycie wiosny, a potem lata. By plony były bogate i obfite. Lecz opowieści mówiły także o gniewnym Xue Wangzi. O księciu, który na nieuczciwych kupców zsyłał zamieć, który niewiernym mężom nie pozwolił wrócić na wiosnę do domu, który zsyłał lawiny na wioski ogarnięte rozpustą i który płakał żałośnie, gdy matki pozostawiały swe dzieci w objęciach zimna. Xue Wangzi był tylko opowieścią stworzoną na cześć Lan Xichena.

Gniew Lan Xichena sięgał granic. Kochał swojego brata i przyjaciela, pragnął pojednania i spokojnego serca, ale skoro jego brat dalej szukał zemsty i władzy, nie mógł mu na to pozwolić. Zesłał wielką śnieżycę, jedyną, jaką widziały demony i duchy. Płatki opadały z nieba spokojnym, kołyszącym je ruchem, który z czasem przemieniał się w szalejący taniec. Dołączały do wielkiego wiru chłodu. Zamknął w nim Jin Guangyao.

Kawałki lodu zachowywały się pęknięte szkło, raniły przeciwnika w skórę, przecięły mu gardło, ścięgno, dotarło do oczu, a mimo to Jin Guangyao wciąż stał w jednym miejscu, w jednej pozycji. Wydawał się znudzony walką, jak gdyby od samego początku ta nie stanowiła dla niego wyzwanie.

Podniósł dłoń, kierując dwa palce w stronę ciemnego nieba, a potem... pstryknął palcami. Wichura rozproszyła się. Lód zamienił się w niegroźny proch i opadł na arenę. Spowinął ją białą kołderką. Rany zasklepiły się samoistnie, w przeciągu kilku sekund, a ubrania wróciły do dawnego wyglądu. Jin Guangyao zaklaskał trzykrotnie, szydząc z dawnego brata.

Lan Xichen zacisnął usta w wąską linijkę. Nawet w tych okolicznościach jego twarz nie wyrażała żadnych zbędnych emocji.

Nie oszukał jednak Wei Wuxiana. Za tą lodową maską krył się cały Lan Xichen, duszący w swoim sercu wszystko, co uchował przez resztą świata. Idealny kultywator, posłuszny syn, wielki bóg... a nikt nie znał osoby, z którą na co dzień przebywali.

— I znowu to samo — odezwał się po raz pierwszy od pochłonięcia Jin Guangyao.

— Co... — oboje się zdziwili.

— Jakie co? — Łzy spłynęły po jego policzkach. — Znowu to robisz. Dlaczego się nie złościć? Dlaczego się poddajesz?

Wei Wuxian oniemiał. Poprzednim razem pasożyt zaatakował umysł, obezwładniając swoją ofiarę i pozbawiając ją dosłownie życia, przez co zachowywała się i funkcjonowała jak dziki twór. Zasugerował się ich wcześniejszymi wypowiedziami, że Jin Guangyao też dawniej spotkał podobny los. Coś uległo zmianie. Zachował trzeźwość umysłu, nawet jeśli trwało to tylko chwilę.

Amulet Tygrysa Stygijskiego wydobył z siebie jeszcze więcej energii. Jin Guangyao skrzywił się z bólu, wygiął plecy w łuk i ryknął przeraźliwie, jakby ktoś łamał go w pół. Demoniczna energia zawędrowała ku jego uszom. Wkroczyła przez otwór i wdarła do umysłu, przejmując go. Lan Xichen nie zorientował się od razu, było już za późno, a mimo to rzucił się bezmyślnie w kierunku Jin Guangyao. Wei Wuxian zatrzymał go jedną ręką. Pociągnął go do tyłu i rzucił o lodową barykadę, którą sam bóg stworzył.

Oczy Jin Guangyao zapłonęły z nienawiści. Amulet przejął nam nim kontrolę. Nie pasożyt, bo tamten dawno przegrał walkę, sądząc, że ma szanse zdobyć władzę nad kultywatorem. Amulet wdarł się głębiej, pochłaniając wszystko, co znane, wyniszczył wspomnienia, sprowadził ból. W ten sposób nauczył go postępować Wei Wuxian. Był posłusznym dzieckiem, które przyjęło lekcję od rodzica i stworzyciela. Byłby dumny z amuletu, gdyby ten nie próbował go zabić.

— Szanowny mistrzu Wei — powiedział słabym, zawiedzionym głosem Lan Xichen. — Błagam o asystę.

— Powiedziałem już, dla przyjaciół, Wei Wuxian.

Stał i patrzył dotąd z boku, ale nie była to walka, którą należało odbyć już. Wymagano od niej odpowiedniej strategii, siły i... rozwagi.

Wei Wuxian ruszył wolnym, niepospiesznym krokiem. Uderzenia fali demonicznej energii docierały do niego coraz silniejsze, każdy krok przybliżał go do niezrównanej mocy, która na którymś etapie ewoluowała. Odpychał ją swobodnym, nieznoszącym wysiłku ruchem. Jin Guangyao zwiększał siłę ataku.

Cofnął się. W obu dłoniach skumulował energię, a potem wypuścił ją za jednym podejściem, celując w twarz Wei Wuxiana. Kultywator dmuchnął, jakby oddalał od siebie pyłek kurzu. Moc zniknęła, prysła jak bańka.

— Od początku miałeś taką moc — podziwiał go Lan Xichen. — To dlaczego nie...

— Pierwszy raz zwróciłeś się do mnie jak do przyjaciela — zauważył i posłał ciepły uśmiech w kierunku boga.

Wcześniej czy później, bez znaczenia. Wyglądał, jakby bez żadnych trudności radził sobie z atakami Jin Guangyao, ale doświadczenie podpowiadało mu, że to nie koniec.

— Ujawnij się — wydał rozkaz.

Jin Guangyao i Lan Xichen oniemieli. Do kogo się właśnie zwrócił?

Druga połowa twarzy Jin Guangyao zaśmiała się. Powstał przerażający grymas, przez który część jego skóry pękła. Polała się krew, zlizał ją językiem, czerpiąc i z niej dodatkową moc.

— Ujawnię — odezwał się Jin Guangyao, głos nie należał do niego.

Zaklęciem przywołał pięć postaci. Wyłoniły się z cienia, nosiły na sobie oblicza pełne bólu i cierpienia. Ich ciała tworzyła nieznana materia, prawdopodobnie demoniczna energia, ale nie umiał podać pełnej odpowiedzi. Z prawego boku krwawili, kropelki opadały wolnym strumieniem na podłoże, a kiedy zetknęły się z areną, wyżerały ją jak toksyna.

— Pamiętasz ich? — zapytał Jin Guangyao.

Nie pamiętał. Nie kojarzył. Ich sylwetki nie wywarły na nim żadnego wrażenia. Należały do wojowników, kultywatorów i mędrców, zabitych w okrutny sposób, a ich dusze nie zaznały do tej pory spokoju.

Pierwszy z nich zniknął. Pojawił się nagle za Wei Wuxianem. Zamachnął się dłonią i zaatakował. Obrócił się w porę, ale wyłonił się kolejny. Zacisnął pięść. Cisnął nią w głowę kultywatora. Bał się zablokować nagą skórą, więc uciekł. Zarzucił płaszczem. Przeszedł on przez ciała cieni. Materiał wyżarły, zostały po nim strzępy. Wei Wuxian pospiesznie zrzucił ubiór z siebie, nie wyrykując, że materia przejdzie dalej.

Jin Guangyao złapał go od tyłu za szyję. Nie zauważył przeciwnika, odwróciły jego uwagę te cienie.

Wyrwał się szybko, uderzając Jin Guangyao łokciem w twarz.

— Głupiec — zakpił sobie z demonicznego patriarchy.

W policzku powstało wgłębienie, jakby z jednej części ciała Jin Guangyao pozostała jedynie zgnilizna. Maź rozsmarowała się na łokciu Wei Wuxiana. Skrzywił się z obrzydzenia, a potem wyrwał kawałkiem wyrwanego materiału z szaty.

— Rozkładasz się — próbował uświadomić Jin Guangyao.

— To ciało jest zbyt słabe.

— Nie mieści całej energii — dokończył myśl. — Amulet Tygrysa Stygijskiego to źródło silnej i nieposkromionej demonicznej energii.

— Wiem, czym jestem.

— Jin Guangyao jest głupcem, skoro uznał, że będziecie do siebie pasować.

— Nie on — poprawił Wei Wuxiana.

Demoniczny patriarcha zatrzymał się nad tymi dwoma słowami.

— Jeśli nie on, to kto? — zapytał zaskoczony tym, że ta tajemnica wciąż gdzieś zmierza. Założył, że skoro Jin Guangyao szukał amuletu, to właśnie go odnalazł. Nie tym się wcześniej przechwalał?

Jin Guangyao znowu nałożył tę maskę, po jednej stronie uśmiech, po drugiej smutek.

— Mój mistrzu i stworzycielu. Są rzeczy na tym świecie, które są poza twoim zasięgiem. Myślisz, że znasz ludzi, ale ich natura od wieków pozostaje niezmienna. Czy ktoś musi postawić prawdę przed twoje oczy, byś w końcu je otworzył? — zadrwił Jin Guangyao, choć jego głosem odzywał się już tylko amulet Tygrysa Stygijskiego. Mężczyzna przegrał, zostając pochłonięty przez tę moc.

Jin Guangyao rozłożył ręce. Na jego ustach zamarły niezrozumiałe, obce dla Wei Wuxiana słowa. Należały do zapomnianych cywilizacji, do zagubionych wieków, o których ludzie nie mówili. Ta magia nigdy nie była bezpieczna dla ludzkości. Wei Wuxian rzucił się w kierunku Jin Guangyao. Nie miał przy sobie żadnej broni, ale wystarczyło, że przerwie zaklęcie w odpowiednim momencie.

Jednak nie dotarł do przeciwnika. Coś go zatrzymało. Jakaś tarcza, niewidzialna dla ludzkiego oka. Uderzył w nią czołem, a potem cofnął się, nie zdejmując gniewnego spojrzenia z Jin Guangyao. Skoro tak wolał, to nie zawaha się zaryzykować więcej.

Przyjął demoniczną energię z ziemi, pozwolił jej przepłynąć po wszystkich narządach, aż znalazła drogę do prawej dłoni. Zacisnął ją silnie i w jednym momencie wypuścił całą energię, roztrzaskując tarczę.

Natarł na Jin Guangyao.

Za późno…

Skończył zaklęcie. Niebo stało się krwistoczerwone, otaczając całe Miasto Duchów i świat umarłych czerwoną poświatą. Powinna należeć tylko do Hua Chenga, nikt inni nie miał prawa stanowić, że czerwień pochłonie cały drugi świat. Jin Guangyao złamał to prawo.


0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!