[Drunken Dreams of the Past] Rozdział 6.1

       

Wei Wuxian powrócił na arenę. Dało się słyszeć kolejne fale zachwytów, ludzie wiwatowali na cześć walczących, a na arenie obecnie znajdowali się dwaj mężczyźni w podobnym wieku. Obaj trzymali cienkie miecze, zakończone ostrzejszym trzonem. Jeden ubrany w złoto i srebrno, z pięknymi suknami i jeszcze piękniejszym mieczem. Drugi przypominał demona. Głowę miał okrytą grubym turbanem, choć i przez niego dało się dostrzec coś w rodzaju małych rogów wyrastających między włosami. Jego twarz była nienaturalnie poszarzała, wypełniona drobnymi ranami, pod oczami ścieliły się ciężkie, szarobure wory. Kiedy ruszyli, ich ostrza się zetknęły w równym rytmie, w idealnie powiązanym ze sobą dźwięku, przywodzącym na myśl śpiew kolibra.

— Pochodzą z jednej szkoły sztuk walki — wyjaśnił mu bóg, który zajmował miejsce przy Wei Wuxianie. Wyglądał na nieporuszonego wydarzeniem, otaczała go aura spokoju i błogosławieństwa, mimo że miał rozdartą szatę w pasie. Najpewniej w międzyczasie odbył walkę.

— Temu się nie da zaprzeczyć — zgodził się Wei Wuxian. — Poruszają się niemal w tym samym tempie, wykorzystują te same ciosy. Jeden bóg, drugi demon, ale... — zawahał się, czy warto wspomnieć o jeszcze jednym fakcie. — Oboje zasługują, by znaleźć się na moim sądzie.

— To ciekawe — zainteresował się szczerze bóg. — Według opowieści, które gdzieś zasłyszałem w czasie swoich podróży, oboje narodzili się z jednej matki, choć ojców mieli innych. Wychowali się w szkole walki, pod okiem mistrza, który był jak ojciec dla ich matki. Przekazał im całą swoją wiedzę i umiejętności, a kiedy nadszedł na niego czas, podjął decyzję, by pozostawić szkołę w rękach obu młodzieńców. Młodszy, a dokładnie demon w obecnej postaci, przestraszył się, że starszy zdobędzie wszystko dla siebie. Jednej nocy udał się do stawu, w którym jego brat medytował, a następnie włożył do jednej nogawek spodni węża. Brat został ukąszony, stracił nogę, ale jednocześnie zdobył siłę, której zazdrościli mu inni. Wierzono, że to bogowie obdarowali go ponadprzeciętnymi umiejętnościami. Młodszego brata wygnano, podróżował po świecie jako bandyta, starszy trenował, uczył, aż jednego dnia wstąpił między zastępy bogów.

Wei Wuxian prychnął.

— Ckliwa historia — przyznał. — Ja tylko mówię o tym, co mam przed swoimi oczami. Ani jeden, ani drugi nie jest święty. Zresztą, często bogami stają i potwory.

— Niestety, ale muszą przyznać mistrzowi rację.

Nalał bogu odrobinę wina do kielicha i podał mu, odmówił alkoholu, ale Wei Wuxian nadal namawiał. W końcu przyjął poczęstunek. Zachłysnął się pierwszym łykiem, drugi wszedł mu o wiele lepie. Wei Wuxian przemycił w alkoholu środki lecznice, stosowane głównie w zaświatach, bogowie nie uciekali się do takich środków. Jednak jego nowy przyjaciel był ranny pod rozdartą szatą. Ukrył sprytnie zranienie i nie zauważyłby niczego, gdyby nie charakterystyczny zapach. Krew demonów pachniała zgnilizną, bogów kwiatami i wolną łąką. I najlepiej, żeby nikt poza nim tego nie wychwycił.

— Nienawidzę bogów — przyznał Wei Wuxian. — W większości to hipokryci, cieszę się, że to wydarzenie pozwoliło mi poznać jednego godnego mojej uwagi.

— Nie wiem, jak zasłużyłem sobie na ten zaszczyt.

— Zwykłą rozmową — rzucił luźno. — Ale... — dodał ciszej. — Dalej nie poznałem godności szanownego boga.

Bóg odłożył kielich. Wstał, złączył ręce i pochylił czoło, pozdrawiając Wei Wuxiana z szacunkiem godnym członka rodziny. Nie potrzebował tego przedstawienia, nigdy na nie nie odpowiadał, ale tym razem stało się inaczej. Panny młode wraz z Pustymi zwróciły swe spojrzenia w kierunku balkonów i sapnęły ciężko.

Wei Wuxian wstał i pozdrowił po raz pierwszy w swoim życiu boga, oddalając mu cześć i pokazując w całym świecie umarłych, że oto ten jeden bóg zyskał jego przychylność.

— Wei Wuxian, pozdrawia boga i wita w świecie umarłych — rzekł.

— Lan Xichen, odpowiada na pozdrowienie i dziękuje za to powitanie.

— Lan? — Zaśmiał się. — Chyba do końca moich dni będą mnie nawiedzać członkowie sekty Lan.

Lan Xichen wyprostował się. Z jego oczu zniknął spokój.

— Co miał mistrz na myśli? — dopytał drżącym głosem.

Wei Wuxian nie zdążył odpowiedzieć. Rozległa się potworna fala krzyków, demony i duchy zaczęły wyć z zachwytu, ich głos wydawał się docierać aż do samego podziemia. Oboje zwrócili się w kierunku areny — wygrał młodszy brat. Stał zalany łzami nad nieprzytomnym bratem, skąpanym w kałuży krwi. Opadł na kolana ze zmęczenia, jego głowa leciała na boki, z trudem utrzymywał przytomność.

Nie dotrwa do kolejnego pojedynku, a tym bardziej nie miał szans na jakiekolwiek zwycięstwo. Dla Wei Wuxiana to nie był prawdziwy turniej, przypominał raczej kolejne eliminacje, by wyłonić najsilniejszego. Jeśli Jin Guangyao uważa się za najpotężniejszego, takiego też szuka. Nie zamierza marnować swojego czasu i dumy na płotki, padające po jednym cięciu.

Bracia byli już wykluczeni z uczestnictwa, Lan Xichen i jego przeciwnik również, nie widział poprzednich walk, ale poza nimi na balkonach nie znajdował się ani jeden wojownik. Tylko Wei Wuxian stał niewzruszony, niepokonany i nadal w pełni swoich sił. Jin Guangyao pojawi się za moment i rzuci mu wyzwanie, kończąc to całe przedstawienie — taki ciąg zdarzeń przewidywał.

— Co za emocjonująca walka! — wykrzyczał komentator. — Dwaj bracia, rozdzieleni przez okrutną nić przeznaczenia, znowu się odnaleźli i to dokładnie tutaj, na tej arenie. Czy ktoś jeszcze sądził, że te walki nie mają sensu?!

Rozległo się potwierdzające buczenie. Wszyscy byli podekscytowani, napełnieni duchem walki, pragnieniem rozrywki. O ile te cechy łatwo przypisał demonom, to aż absurdalne było widzieć, jak bogowie czerpią radość z tej rozrywki.

Hipokryci...

— A teraz... — przerwał teatralnie. — Czy ktoś z zebranych czeka na naszego organizatora? Na gwiazdę tego wieczoru, istotę, która jako jedyna odważyła się przeciwstawić Królowi Duchów?!

Tym razem oklaski rozbrzmiały ciszej. Demony wyglądały na zmieszane, duchy nie zgodziły się ze stanowiskiem komentatora, tylko bogów pochłonęła błoga aura zmian. Tylko oni żyli w strachu przed Hua Chengiem i nie mogli się doczekać kogoś, kto położy kres jego rządom.

Wei Wuxian rozłożył się na siedzeniu i zdusił w sobie śmiech. Skoro celem Jin Guangyao jest odebrać Hua Chengowi władzę, to dlaczego nie wezwał na pojedynek samego Władcy Duchów, tylko zorganizował jakieś wydarzenie?

Bał się...

Ten głupiec się zwyczajnie bał.

— Powitajmy mistrza, Jin Guangyao! — ogłosił przybycie organizatora komentator. Odsunął się.

Dudniący, jednostajny krok odbił się echem między ścianami areny. Nastała cisza. Wzrok wszystkich padł na samotną postać wkraczającą na środek sceny. Nikt go wcześniej nie widział, nie słyszał, nie krążyły o tej istocie żadne opowieści, wyłonił się z cienia, w którym żył od dziesiątek lat.

Jin Guangyao był inny od wyobrażenia, które stworzył w swojej głowie Wei Wuxian.

Charakteryzowała go wysoka postawa, szedł dumnie, z uniesioną głową. Na twarzy nosił kojący uśmiech, budzący zaufanie. Każdy, kto zerknął na jego oblicze, pragnął zwierzyć mu swoje sekrety, powierzyć życie. To była twarz lidera, prowadzącego za sobą tłumy, nawet w kierunku śmierci. Z tym obrazem jednak walczyła druga połowa twarzy, która w przeciwieństwie do lewej strony nosiła znamiona demona. Skórę miał przekrwioną, poranioną, jakby większa część jego skóry została wydarta i rzucona ptakom na pożarcie. Oko miał skąpane w czerwieni, patrzyło z nienawiścią i pragnieniem zemsty. Białe włosy opadały na jego plecy, gładkie i lśniące budziły zachwyt wśród kobiet, które po śmierci walczyły o utrzymanie nieśmiertelnego piękna.

Jin Guangyao zatrzymał się. Objął powoli wnikliwym spojrzeniem całą arenę, a na samym końcu zatrzymał się naprzeciwko Wei Wuxiana.

Dopiero wtedy Demoniczny Patriarcha to wyczuł — ciężką energię wydobywającą się z jego ciała. Nie była obca. Musnęło po jego policzku znajome, wręcz bliskie uczucie, zamknięte w zamglonych wspomnieniach. Nic, co wiązało się z jego osobą, nie należało do kultywacyjnej energii. Nie bez przyczyny nazwano go Demonicznym Patriarchą. To jemu przypisano wszystko, co złe, zniszczenie i śmierć. I właśnie ten odór nosił na sobie Jin Guangyao.

— Wei Wuxian, co za zaszczyt znowu ciebie spotkać — przywitał się jak z dawnym przyjacielem Jin Guangyao.

— Przykro mi, ale mam w zwyczaju zapominać jednostki nieistotne. Przypomnij mi, kim jesteś? — Jego głos rozgrzmiał z góry. Demony zadrżały ze strachu.

— Nic się nie zmieniłeś — powiedział. — Zawsze świadomy swojej potęgi i tego, że jest lepszy od nich. Niestety, z przykrością muszę przypomnieć, że szanowny Demoniczny Patriarcha zginął z rąk wielkich kultywatorów, więc nawet ta słynna potęga się skończyła.

Zdenerwował go jeszcze mocniej.

Drżenia nastały w całym świecie demonów, niepokojąc chodzące po tych ziemiach dusze, które sądziły, że tylko Władca Miasta jest doprowadzić do takiego trzęsienia. Niewielu wiedziało o prawdziwej potędze, którą nosił w sobie Wei Wuxian. Próbował zdusić ją w zarodku, nie pozwolić, by przypadkiem uderzyła w niewinnych, którzy tylko zapragnęli zwyczajnego widowiska. Obiecał też Hua Chengowi, że nie sprawi zbyt wielu problemów. A naprawdę miał ochotę przy wszystkich rozszarpać Jin Guangyao.

— Nie marnujmy czasu — wycedził przez zaciśnięte zęby. — Pojedynek zadecyduje o potędze i sile, nie ma co dywagować na temat tak błahego zagadnienia, kiedy problem może sam łatwo się rozwiązać.

— Z tym się w zupełności zgadzam. — Potwierdził dodatkowo skinięciem. — Jednak wolałbym przed pojedynkiem zapytać o jeszcze jedną rzecz. Czy szanowny Demoniczny Patriarcha jest w zupełności pewny swojej potęgi?

Nie było to podchwytliwe pytanie, a proste stwierdzenie, w którym według Jin Guangyao istniała tylko jedna odpowiedź. Nie.

Wei Wuxian zmarszczył czoło. Gniew zelżał i pojawił się zdrowy rozsądek, który przypomniał mu, by nie poddał się niepotrzebnym emocjom. Jin Guangyao posiadał coś, co sprawiło, że odważył się rzucić wyzwanie Królowi Duchów. Dzierżył potęgę zdolną zjednać demony, pokazać im, że jest godzien tego tronu.

Wei Wuxian wystąpił krok do przodu, uwalniając tylko drobną część swojej energii. Zawędrowała pędem między widownią, łaskocząc wszystkich twarz demoniczną siłą. Duchy i demony pochłonęły ją łapczywie, a bogowie zaczęli wycierać twarze w obawie przed zranieniem. Nie w tym celu dokonał tego aktu. Pragną, by każdy uczestnik zdarzenia patrzył tylko na niego, aby podziw i strach znalazły miejsce w sercach zebranych w tym momencie. Jin Guangyao nie miał prawa z niego szydzić czy podważać tej mocy.

— Tak, jestem! — odpowiedział, dumnie unosząc głowę, patrząc na Jin Guangyao z góry, jak na to zasługiwał.

— Nie zawiodłeś mnie — przyznał. — Gdybyś powiedział inaczej, uznałbym, że nie jesteś Wei Wuxianem, którego kiedyś znałem. Ale niestety, muszę cię uświadomić, że właśnie swoim stwierdzeniem popełniłeś błąd.

Sięgnął w kierunku swojej piersi, odwiązał kawałek materiału i ukazał wszystkim półnagą pierś. Większość zebranych siedziała za daleko, by zobaczyć to, czego był świadkiem Wei Wuxian. Nie widział on w odsłoniętym miejscu nagiej skóry, a przedmiot, wykuty z kamienia amulet wżarty w pierś mężczyzny. Wypalone linie ciągnęły się w kierunku szyi, ramienia i brzucha, wyglądały jak sieć pająka koncentrująca swoją siłę w środku, gdzie spoczywał amulet... Wyjątkowy, jedyny w swoim rodzaju amulet, na widok którego serce Wei Wuxiana pochłonął niewyobrażalny gniew.

W jego myślach rozbrzmiało tysiące głosów, przekrzykujących się z nienawiścią, okrucieństwem, żalą i goryczą wylewaną na Wei Wuxiana. Jakby stał się jednocześnie sędzią wszystkich, którzy utknęli wewnątrz kultywacyjnego narzędzia.

— Skąd to masz? — wysyczał, a potem zasłonił uszy.

Dźwięki dochodziły zewsząd. Nie rozpoznawał tych, które należały do widowni, a które wydobywały się z wnętrza amuletu. Przytłaczały go swoją siłą, a jednocześnie czuł otaczającą przedmiot energię — była to pierwotna, demoniczna moc, jedną z najczystszych, jakie do tej pory doświadczył. Ona powinna należeć do niego. Próbowała wrócić drogami zaświatów, wiła się w agonii, bo obecnie należała do kogoś zupełnie innego.

— Demoniczny Patriarcho, po twojej śmierci postawiłem sobie za cel odnaleźć przedmiot, który przyniósł ci tę wielką potęgę. Udało mi się. — W tym momencie jeszcze twarz zmarkotniała. Zacisnął mocniej szczękę, aż zęby zazgrzytały mu wyraźnie. — Ktoś mnie zamordował — wysyczał. — Odbyło się przyjęcie, takie samo jak zawsze. Schowałem amulet blisko piersi, tylko tam był bezpieczny. Podano mi potrawy wcześniej sprawdzone przez testerów. Nic podejrzanego w nich nie znaleźli, a mimo to pod koniec przyjęcia stałem się dzikim trupem.

Wei Wuxian zareagował na te słowa. Przypomniał sobie lalkarza, który umarł w podobny sposób. Sądził, że to tylko jeden przypadek, rodzaj zemsty i nawet zepchnął sprawę na dalszy plan, sądząc, że coś podobnego więcej się nie powtórzy. Słowa Jin Guangyao temu zaprzeczyły. Co więcej, dały mu do zrozumienia, że lalkarz był kolejną, a nie pierwszą ofiarą.

— To nie pierwszy raz, kiedy słyszysz o podobnym przypadku — zauważył słusznie Jin Guangyao.

— Nie, ale to wątpię, że w czymkolwiek mi pomożesz. Wystarczy mi informacja, że coś podobnego przytrafiło się i tobie.

— A myślałem, że wielki Wei Wuxian zechce dowiedzieć się więcej.

— Nie żartuj sobie ze mnie — odparł wyniosłym tonem. — Sam nic nie wiesz. Ani co się stało, ani dlaczego? Jeszcze gdybym wtedy żył, to może byś założył, że ja za tym stoję. A tak? Sam szukasz odpowiedzi.

— Nie szukam odpowiedzi. Umarłem. — Zaśmiał się. — Przepraszam, zostałem zamordowany przez mojego najdroższego brata, który krótko po tym wydarzeniu stał się bogiem. Co za ironia, prawda?

— Rzeczywiście, ironia.

— A ta ironia doprowadziła mnie tutaj. Amulet pochłonął demoniczną energię w momencie, kiedy stałem się dzikim trupem. Wżarł się w moje ciało, budząc w nim po śmierci moce, o których mi się nigdy nie śniło. Zrozumiałem, jak wielką potęgę dzierżył Demoniczny Patriarcha w Mieście bez Nocy, dlaczego nie bał się stanąć przeciwko całemu kultywacyjnemu światu.

Pomylił się. Zbyt dużo nadziei pokładał w tym przedmiocie, ale nie śmiał mu przerwać tego cudownego monologu.

— Amulet Tygrysa Stygijskiego — wymówił w końcu nazwę, która wstrząsnęła całymi zaświatami. — Czekałem cierpliwie, zbierałem moc, aż nadarzyła się okazja. Tron Władcy Duchów stoi pusty. Ktoś musi go zapełnić.

Nastała cisza.

Każdy był ciekawy postaci, która śmiała rzucić wyzwanie Hua Chengowi, szczególnie w czasie, kiedy sam Władca Miasta opuścił swój tron. Walki miały stanowić swoistą formę rozrywki. Jednak nikomu się nie śniło, by faktycznie był na tyle bezmyślny z pragnieniem przejęcia tej władzy siłą.

— Ej, on nie mówi na poważnie? — zasugerował pierwszy z demonów.

— Świetna rozrywka, ale on? Władcą Demonów? Żarty sobie robi? — wyśmiała Jin Guangyao prostytutka.

— Dajcie spokój, za mocno walną się w głowę i stąd gada głupoty.

— To tchórz — w końcu padło najważniejsze słowo, które ucieszyło Wei Wuxiana. — Gdyby naprawdę zamierzał zasiąść na tronie, to miał tyle okazji, by rzucić naszemu panu wyzwanie.

Był to jeden z tych nielicznych momentów, kiedy nastała zgoda wśród duchów i demonów. Wszyscy widzieli w Jin Guangyao kłamcę i tchórza, jakim zresztą był. Wei Wuxian od zawsze powtarzał, że błyskotki są tylko do ozdoby, prawdziwa wartość wojownika przejawia się w jego umiejętnościach, sile, doświadczeniu. Skoro Jin Guangyao polegał tylko na mocy amuletu Tygrysa Stygijskiego to w rzeczywistości zmarnował jego cenny czas na głupią zabawę, która nie przyniesie mu żadnych korzyści.

— Pieprzony tchórz! — rzucił ostrym wyzwiskiem.

Wydawało się, że w oddali grzmotnęło. Potężna fala energii przeszła po całej arenie, a jej źródło nie leżało w wyżartym amulecie w piersi Jin Guangyao, tylko w jednym, demonicznym kultywatorze, który już uważał to widowisko za stratę czasu.

— Wei Wuxianie, nie zakładanej wygranej za szybko — ostrzegł go delikatnie Jin Guangyao.

— Zamilcz, śmieciu. To ostatnia walka, nie będzie po niej kolejnej, a wszyscy wrócą skąd przybyli. Jeśli ktoś jeszcze zechce bezmyślnie rzucić mi czy Hua Chengowi wyzwanie, to zapraszam. Osobiście obedrę go ze skóry i wrzucę do podziemia.

Znaleźli się wśród tłumu jeszcze tacy, którzy żywili nadzieję. Powtarzali sobie, że po tych wszystkich walkach Wei Wuxian padnie ze zmęczenia, wykorzysta swoją moc, zostanie zraniony... Jednak te czcze życzenia odeszły w niepamięć wraz z oświadczeniem Wei Wuxiana. Nikt nie śmiał wątpić w jego potęgę.

Jin Guangyao westchnął.

— A więc zostało nam rozwiązać ten problem w jeden sposób.

— Przynajmniej w tym jednym się zgadzamy — fuknął Wei Wuxian. — Nie licz na długą walkę. Zmarnowałem zbyt wiele czasu przez ciebie.

— Mógłbym to samo powiedzieć.

Wei Wuxian stracił cierpliwość do końca.

Zamknął w swojej dłoni jeden rozkaz, w postaci czystej, demonicznej energii zebranej z nienawiści i pragnienia zemsty w stosunku do Jin Guangyao. Tak wiele dusz przybyło do niego na sąd, plując i przeklinając tego jednego władcę, który przeliczył się w swoich knowaniach i potknął, zanim prawda odeszłaby w niepamięć.

Wysłał energię w kierunku Jin Guangyao, celował w jego drugą pierś, nie w amulet Tygrysa Stygijskiego. Nie chciał ryzykować reakcji, dotąd nieznanej i nieokiełznanej, skoro amulet nigdy wcześniej nie zaznał prawdziwej potęgi Wei Wuxiana.

Moc przeszyła Jin Guangyao. Zamarł w bezruchu. Głowę opuścił nisko, a z ust wyleciała mu ślina.

— Co się stało? — zaczęli pytać między sobą widzowie.

Wydarzyło się jedno. Wei Wuxian udowodnił temu parszywcowi, czym jest prawdziwa potęga.

— Podnieś głowę — rozkazał.

Jin Guangyao wykonał ten rozkaz bez zastanowienia.

Oczy pół ducha, pół demona wypełnił strach i zwątpienie. Nie wierzył, że to miało miejsce naprawdę. Potęga, którą budował latami gwałtownie wyparowała, pękła jak bańka mydlana, pozostawiając po sobie jedynie zawód.

— Zanim cię zabiję, zdradzę wszystkim pewien sekret — zaczął swoje przemówienie Wei Wuxian. — Amulet Tygrysa Stygijskiego powstał z nienawiści osadzonej w ziemi, powietrzu i naturze. Kumulował się przez lata, a kolejne ofiary dodawały mu sił, ale nie nadały właściwego kształtu. Ja zebrałem tę energię. Ja nadałem jej kształt. Ja ją kontrolowałem. Oczywiście umarłem, przegrałem w pewnym momencie, temu nie zaprzeczam, ale czy kiedykolwiek wpadłeś na to, że to nie amulet dzierżył potęgę. To ja ją dzierżyłem.


0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!