Wei Wuxian powrócił na arenę. Dało się słyszeć kolejne fale zachwytów, ludzie wiwatowali na cześć walczących, a na arenie obecnie znajdowali się dwaj mężczyźni w podobnym wieku. Obaj trzymali cienkie miecze, zakończone ostrzejszym trzonem. Jeden ubrany w złoto i srebrno, z pięknymi suknami i jeszcze piękniejszym mieczem. Drugi przypominał demona. Głowę miał okrytą grubym turbanem, choć i przez niego dało się dostrzec coś w rodzaju małych rogów wyrastających między włosami. Jego twarz była nienaturalnie poszarzała, wypełniona drobnymi ranami, pod oczami ścieliły się ciężkie, szarobure wory. Kiedy ruszyli, ich ostrza się zetknęły w równym rytmie, w idealnie powiązanym ze sobą dźwięku, przywodzącym na myśl śpiew kolibra.
— Pochodzą z jednej szkoły sztuk walki
— wyjaśnił mu bóg, który zajmował miejsce przy Wei Wuxianie. Wyglądał na
nieporuszonego wydarzeniem, otaczała go aura spokoju i błogosławieństwa, mimo
że miał rozdartą szatę w pasie. Najpewniej w międzyczasie odbył walkę.
— Temu się nie da zaprzeczyć — zgodził
się Wei Wuxian. — Poruszają się niemal w tym samym tempie, wykorzystują te same
ciosy. Jeden bóg, drugi demon, ale... — zawahał się, czy warto wspomnieć o
jeszcze jednym fakcie. — Oboje zasługują, by znaleźć się na moim sądzie.
— To ciekawe — zainteresował się
szczerze bóg. — Według opowieści, które gdzieś zasłyszałem w czasie swoich
podróży, oboje narodzili się z jednej matki, choć ojców mieli innych. Wychowali
się w szkole walki, pod okiem mistrza, który był jak ojciec dla ich matki.
Przekazał im całą swoją wiedzę i umiejętności, a kiedy nadszedł na niego czas,
podjął decyzję, by pozostawić szkołę w rękach obu młodzieńców. Młodszy, a
dokładnie demon w obecnej postaci, przestraszył się, że starszy zdobędzie
wszystko dla siebie. Jednej nocy udał się do stawu, w którym jego brat
medytował, a następnie włożył do jednej nogawek spodni węża. Brat został
ukąszony, stracił nogę, ale jednocześnie zdobył siłę, której zazdrościli mu
inni. Wierzono, że to bogowie obdarowali go ponadprzeciętnymi umiejętnościami.
Młodszego brata wygnano, podróżował po świecie jako bandyta, starszy trenował,
uczył, aż jednego dnia wstąpił między zastępy bogów.
Wei Wuxian prychnął.
— Ckliwa historia — przyznał. — Ja
tylko mówię o tym, co mam przed swoimi oczami. Ani jeden, ani drugi nie jest
święty. Zresztą, często bogami stają i potwory.
— Niestety, ale muszą przyznać
mistrzowi rację.
Nalał bogu odrobinę wina do kielicha i
podał mu, odmówił alkoholu, ale Wei Wuxian nadal namawiał. W końcu przyjął
poczęstunek. Zachłysnął się pierwszym łykiem, drugi wszedł mu o wiele lepie.
Wei Wuxian przemycił w alkoholu środki lecznice, stosowane głównie w
zaświatach, bogowie nie uciekali się do takich środków. Jednak jego nowy
przyjaciel był ranny pod rozdartą szatą. Ukrył sprytnie zranienie i nie
zauważyłby niczego, gdyby nie charakterystyczny zapach. Krew demonów pachniała
zgnilizną, bogów kwiatami i wolną łąką. I najlepiej, żeby nikt poza nim tego
nie wychwycił.
— Nienawidzę bogów — przyznał Wei
Wuxian. — W większości to hipokryci, cieszę się, że to wydarzenie pozwoliło mi
poznać jednego godnego mojej uwagi.
— Nie wiem, jak zasłużyłem sobie na ten
zaszczyt.
— Zwykłą rozmową — rzucił luźno. —
Ale... — dodał ciszej. — Dalej nie poznałem godności szanownego boga.
Bóg odłożył kielich. Wstał, złączył
ręce i pochylił czoło, pozdrawiając Wei Wuxiana z szacunkiem godnym członka
rodziny. Nie potrzebował tego przedstawienia, nigdy na nie nie odpowiadał, ale
tym razem stało się inaczej. Panny młode wraz z Pustymi zwróciły swe spojrzenia
w kierunku balkonów i sapnęły ciężko.
Wei Wuxian wstał i pozdrowił po raz
pierwszy w swoim życiu boga, oddalając mu cześć i pokazując w całym świecie
umarłych, że oto ten jeden bóg zyskał jego przychylność.
— Wei Wuxian, pozdrawia boga i wita w
świecie umarłych — rzekł.
— Lan Xichen, odpowiada na pozdrowienie
i dziękuje za to powitanie.
— Lan? — Zaśmiał się. — Chyba do końca
moich dni będą mnie nawiedzać członkowie sekty Lan.
Lan Xichen wyprostował się. Z jego oczu
zniknął spokój.
— Co miał mistrz na myśli? — dopytał
drżącym głosem.
Wei Wuxian nie zdążył odpowiedzieć.
Rozległa się potworna fala krzyków, demony i duchy zaczęły wyć z zachwytu, ich
głos wydawał się docierać aż do samego podziemia. Oboje zwrócili się w kierunku
areny — wygrał młodszy brat. Stał zalany łzami nad nieprzytomnym bratem,
skąpanym w kałuży krwi. Opadł na kolana ze zmęczenia, jego głowa leciała na
boki, z trudem utrzymywał przytomność.
Nie dotrwa do kolejnego pojedynku, a
tym bardziej nie miał szans na jakiekolwiek zwycięstwo. Dla Wei Wuxiana to nie
był prawdziwy turniej, przypominał raczej kolejne eliminacje, by wyłonić
najsilniejszego. Jeśli Jin Guangyao uważa się za najpotężniejszego, takiego też
szuka. Nie zamierza marnować swojego czasu i dumy na płotki, padające po jednym
cięciu.
Bracia byli już wykluczeni z
uczestnictwa, Lan Xichen i jego przeciwnik również, nie widział poprzednich walk,
ale poza nimi na balkonach nie znajdował się ani jeden wojownik. Tylko Wei
Wuxian stał niewzruszony, niepokonany i nadal w pełni swoich sił. Jin Guangyao
pojawi się za moment i rzuci mu wyzwanie, kończąc to całe przedstawienie — taki
ciąg zdarzeń przewidywał.
— Co za emocjonująca walka! —
wykrzyczał komentator. — Dwaj bracia, rozdzieleni przez okrutną nić
przeznaczenia, znowu się odnaleźli i to dokładnie tutaj, na tej arenie. Czy
ktoś jeszcze sądził, że te walki nie mają sensu?!
Rozległo się potwierdzające buczenie.
Wszyscy byli podekscytowani, napełnieni duchem walki, pragnieniem rozrywki. O
ile te cechy łatwo przypisał demonom, to aż absurdalne było widzieć, jak
bogowie czerpią radość z tej rozrywki.
Hipokryci...
— A teraz... — przerwał teatralnie. —
Czy ktoś z zebranych czeka na naszego organizatora? Na gwiazdę tego wieczoru,
istotę, która jako jedyna odważyła się przeciwstawić Królowi Duchów?!
Tym razem oklaski rozbrzmiały ciszej.
Demony wyglądały na zmieszane, duchy nie zgodziły się ze stanowiskiem komentatora,
tylko bogów pochłonęła błoga aura zmian. Tylko oni żyli w strachu przed Hua
Chengiem i nie mogli się doczekać kogoś, kto położy kres jego rządom.
Wei Wuxian rozłożył się na siedzeniu i
zdusił w sobie śmiech. Skoro celem Jin Guangyao jest odebrać Hua Chengowi
władzę, to dlaczego nie wezwał na pojedynek samego Władcy Duchów, tylko
zorganizował jakieś wydarzenie?
Bał się...
Ten głupiec się zwyczajnie bał.
— Powitajmy mistrza, Jin Guangyao! —
ogłosił przybycie organizatora komentator. Odsunął się.
Dudniący, jednostajny krok odbił się
echem między ścianami areny. Nastała cisza. Wzrok wszystkich padł na samotną
postać wkraczającą na środek sceny. Nikt go wcześniej nie widział, nie słyszał,
nie krążyły o tej istocie żadne opowieści, wyłonił się z cienia, w którym żył
od dziesiątek lat.
Jin Guangyao był inny od wyobrażenia,
które stworzył w swojej głowie Wei Wuxian.
Charakteryzowała go wysoka postawa,
szedł dumnie, z uniesioną głową. Na twarzy nosił kojący uśmiech, budzący
zaufanie. Każdy, kto zerknął na jego oblicze, pragnął zwierzyć mu swoje
sekrety, powierzyć życie. To była twarz lidera, prowadzącego za sobą tłumy,
nawet w kierunku śmierci. Z tym obrazem jednak walczyła druga połowa twarzy,
która w przeciwieństwie do lewej strony nosiła znamiona demona. Skórę miał
przekrwioną, poranioną, jakby większa część jego skóry została wydarta i
rzucona ptakom na pożarcie. Oko miał skąpane w czerwieni, patrzyło z
nienawiścią i pragnieniem zemsty. Białe włosy opadały na jego plecy, gładkie i
lśniące budziły zachwyt wśród kobiet, które po śmierci walczyły o utrzymanie
nieśmiertelnego piękna.
Jin Guangyao zatrzymał się. Objął
powoli wnikliwym spojrzeniem całą arenę, a na samym końcu zatrzymał się
naprzeciwko Wei Wuxiana.
Dopiero wtedy Demoniczny Patriarcha to
wyczuł — ciężką energię wydobywającą się z jego ciała. Nie była obca. Musnęło
po jego policzku znajome, wręcz bliskie uczucie, zamknięte w zamglonych
wspomnieniach. Nic, co wiązało się z jego osobą, nie należało do kultywacyjnej
energii. Nie bez przyczyny nazwano go Demonicznym Patriarchą. To jemu
przypisano wszystko, co złe, zniszczenie i śmierć. I właśnie ten odór nosił na
sobie Jin Guangyao.
— Wei Wuxian, co za zaszczyt znowu
ciebie spotkać — przywitał się jak z dawnym przyjacielem Jin Guangyao.
— Przykro mi, ale mam w zwyczaju
zapominać jednostki nieistotne. Przypomnij mi, kim jesteś? — Jego głos
rozgrzmiał z góry. Demony zadrżały ze strachu.
— Nic się nie zmieniłeś — powiedział. —
Zawsze świadomy swojej potęgi i tego, że jest lepszy od nich. Niestety, z
przykrością muszę przypomnieć, że szanowny Demoniczny Patriarcha zginął z rąk
wielkich kultywatorów, więc nawet ta słynna potęga się skończyła.
Zdenerwował go jeszcze mocniej.
Drżenia nastały w całym świecie
demonów, niepokojąc chodzące po tych ziemiach dusze, które sądziły, że tylko
Władca Miasta jest doprowadzić do takiego trzęsienia. Niewielu wiedziało o
prawdziwej potędze, którą nosił w sobie Wei Wuxian. Próbował zdusić ją w
zarodku, nie pozwolić, by przypadkiem uderzyła w niewinnych, którzy tylko
zapragnęli zwyczajnego widowiska. Obiecał też Hua Chengowi, że nie sprawi zbyt
wielu problemów. A naprawdę miał ochotę przy wszystkich rozszarpać Jin
Guangyao.
— Nie marnujmy czasu — wycedził przez
zaciśnięte zęby. — Pojedynek zadecyduje o potędze i sile, nie ma co dywagować
na temat tak błahego zagadnienia, kiedy problem może sam łatwo się rozwiązać.
— Z tym się w zupełności zgadzam. —
Potwierdził dodatkowo skinięciem. — Jednak wolałbym przed pojedynkiem zapytać o
jeszcze jedną rzecz. Czy szanowny Demoniczny Patriarcha jest w zupełności pewny
swojej potęgi?
Nie było to podchwytliwe pytanie, a
proste stwierdzenie, w którym według Jin Guangyao istniała tylko jedna
odpowiedź. Nie.
Wei Wuxian zmarszczył czoło. Gniew
zelżał i pojawił się zdrowy rozsądek, który przypomniał mu, by nie poddał się
niepotrzebnym emocjom. Jin Guangyao posiadał coś, co sprawiło, że odważył się
rzucić wyzwanie Królowi Duchów. Dzierżył potęgę zdolną zjednać demony, pokazać
im, że jest godzien tego tronu.
Wei Wuxian wystąpił krok do przodu,
uwalniając tylko drobną część swojej energii. Zawędrowała pędem między
widownią, łaskocząc wszystkich twarz demoniczną siłą. Duchy i demony pochłonęły
ją łapczywie, a bogowie zaczęli wycierać twarze w obawie przed zranieniem. Nie
w tym celu dokonał tego aktu. Pragną, by każdy uczestnik zdarzenia patrzył
tylko na niego, aby podziw i strach znalazły miejsce w sercach zebranych w tym
momencie. Jin Guangyao nie miał prawa z niego szydzić czy podważać tej mocy.
— Tak, jestem! — odpowiedział, dumnie
unosząc głowę, patrząc na Jin Guangyao z góry, jak na to zasługiwał.
— Nie zawiodłeś mnie — przyznał. —
Gdybyś powiedział inaczej, uznałbym, że nie jesteś Wei Wuxianem, którego kiedyś
znałem. Ale niestety, muszę cię uświadomić, że właśnie swoim stwierdzeniem
popełniłeś błąd.
Sięgnął w kierunku swojej piersi,
odwiązał kawałek materiału i ukazał wszystkim półnagą pierś. Większość
zebranych siedziała za daleko, by zobaczyć to, czego był świadkiem Wei Wuxian.
Nie widział on w odsłoniętym miejscu nagiej skóry, a przedmiot, wykuty z kamienia
amulet wżarty w pierś mężczyzny. Wypalone linie ciągnęły się w kierunku szyi,
ramienia i brzucha, wyglądały jak sieć pająka koncentrująca swoją siłę w
środku, gdzie spoczywał amulet... Wyjątkowy, jedyny w swoim rodzaju amulet, na
widok którego serce Wei Wuxiana pochłonął niewyobrażalny gniew.
W jego myślach rozbrzmiało tysiące
głosów, przekrzykujących się z nienawiścią, okrucieństwem, żalą i goryczą
wylewaną na Wei Wuxiana. Jakby stał się jednocześnie sędzią wszystkich, którzy
utknęli wewnątrz kultywacyjnego narzędzia.
— Skąd to masz? — wysyczał, a potem
zasłonił uszy.
Dźwięki dochodziły zewsząd. Nie
rozpoznawał tych, które należały do widowni, a które wydobywały się z wnętrza
amuletu. Przytłaczały go swoją siłą, a jednocześnie czuł otaczającą przedmiot
energię — była to pierwotna, demoniczna moc, jedną z najczystszych, jakie do
tej pory doświadczył. Ona powinna należeć do niego. Próbowała wrócić drogami
zaświatów, wiła się w agonii, bo obecnie należała do kogoś zupełnie innego.
— Demoniczny Patriarcho, po twojej
śmierci postawiłem sobie za cel odnaleźć przedmiot, który przyniósł ci tę
wielką potęgę. Udało mi się. — W tym momencie jeszcze twarz zmarkotniała.
Zacisnął mocniej szczękę, aż zęby zazgrzytały mu wyraźnie. — Ktoś mnie
zamordował — wysyczał. — Odbyło się przyjęcie, takie samo jak zawsze. Schowałem
amulet blisko piersi, tylko tam był bezpieczny. Podano mi potrawy wcześniej
sprawdzone przez testerów. Nic podejrzanego w nich nie znaleźli, a mimo to pod
koniec przyjęcia stałem się dzikim trupem.
Wei Wuxian zareagował na te słowa.
Przypomniał sobie lalkarza, który umarł w podobny sposób. Sądził, że to tylko
jeden przypadek, rodzaj zemsty i nawet zepchnął sprawę na dalszy plan, sądząc,
że coś podobnego więcej się nie powtórzy. Słowa Jin Guangyao temu zaprzeczyły.
Co więcej, dały mu do zrozumienia, że lalkarz był kolejną, a nie pierwszą
ofiarą.
— To nie pierwszy raz, kiedy słyszysz o
podobnym przypadku — zauważył słusznie Jin Guangyao.
— Nie, ale to wątpię, że w czymkolwiek
mi pomożesz. Wystarczy mi informacja, że coś podobnego przytrafiło się i tobie.
— A myślałem, że wielki Wei Wuxian
zechce dowiedzieć się więcej.
— Nie żartuj sobie ze mnie — odparł
wyniosłym tonem. — Sam nic nie wiesz. Ani co się stało, ani dlaczego? Jeszcze
gdybym wtedy żył, to może byś założył, że ja za tym stoję. A tak? Sam szukasz
odpowiedzi.
— Nie szukam odpowiedzi. Umarłem. —
Zaśmiał się. — Przepraszam, zostałem zamordowany przez mojego najdroższego
brata, który krótko po tym wydarzeniu stał się bogiem. Co za ironia, prawda?
— Rzeczywiście, ironia.
— A ta ironia doprowadziła mnie tutaj.
Amulet pochłonął demoniczną energię w momencie, kiedy stałem się dzikim trupem.
Wżarł się w moje ciało, budząc w nim po śmierci moce, o których mi się nigdy
nie śniło. Zrozumiałem, jak wielką potęgę dzierżył Demoniczny Patriarcha w
Mieście bez Nocy, dlaczego nie bał się stanąć przeciwko całemu kultywacyjnemu
światu.
Pomylił się. Zbyt dużo nadziei pokładał
w tym przedmiocie, ale nie śmiał mu przerwać tego cudownego monologu.
— Amulet Tygrysa Stygijskiego — wymówił
w końcu nazwę, która wstrząsnęła całymi zaświatami. — Czekałem cierpliwie,
zbierałem moc, aż nadarzyła się okazja. Tron Władcy Duchów stoi pusty. Ktoś
musi go zapełnić.
Nastała cisza.
Każdy był ciekawy postaci, która śmiała
rzucić wyzwanie Hua Chengowi, szczególnie w czasie, kiedy sam Władca Miasta
opuścił swój tron. Walki miały stanowić swoistą formę rozrywki. Jednak nikomu
się nie śniło, by faktycznie był na tyle bezmyślny z pragnieniem przejęcia tej
władzy siłą.
— Ej, on nie mówi na poważnie? —
zasugerował pierwszy z demonów.
— Świetna rozrywka, ale on? Władcą
Demonów? Żarty sobie robi? — wyśmiała Jin Guangyao prostytutka.
— Dajcie spokój, za mocno walną się w
głowę i stąd gada głupoty.
— To tchórz — w końcu padło
najważniejsze słowo, które ucieszyło Wei Wuxiana. — Gdyby naprawdę zamierzał
zasiąść na tronie, to miał tyle okazji, by rzucić naszemu panu wyzwanie.
Był to jeden z tych nielicznych
momentów, kiedy nastała zgoda wśród duchów i demonów. Wszyscy widzieli w Jin
Guangyao kłamcę i tchórza, jakim zresztą był. Wei Wuxian od zawsze powtarzał,
że błyskotki są tylko do ozdoby, prawdziwa wartość wojownika przejawia się w
jego umiejętnościach, sile, doświadczeniu. Skoro Jin Guangyao polegał tylko na
mocy amuletu Tygrysa Stygijskiego to w rzeczywistości zmarnował jego cenny czas
na głupią zabawę, która nie przyniesie mu żadnych korzyści.
— Pieprzony tchórz! — rzucił ostrym
wyzwiskiem.
Wydawało się, że w oddali grzmotnęło.
Potężna fala energii przeszła po całej arenie, a jej źródło nie leżało w wyżartym
amulecie w piersi Jin Guangyao, tylko w jednym, demonicznym kultywatorze, który
już uważał to widowisko za stratę czasu.
— Wei Wuxianie, nie zakładanej wygranej
za szybko — ostrzegł go delikatnie Jin Guangyao.
— Zamilcz, śmieciu. To ostatnia walka,
nie będzie po niej kolejnej, a wszyscy wrócą skąd przybyli. Jeśli ktoś jeszcze
zechce bezmyślnie rzucić mi czy Hua Chengowi wyzwanie, to zapraszam. Osobiście
obedrę go ze skóry i wrzucę do podziemia.
Znaleźli się wśród tłumu jeszcze tacy,
którzy żywili nadzieję. Powtarzali sobie, że po tych wszystkich walkach Wei
Wuxian padnie ze zmęczenia, wykorzysta swoją moc, zostanie zraniony... Jednak
te czcze życzenia odeszły w niepamięć wraz z oświadczeniem Wei Wuxiana. Nikt
nie śmiał wątpić w jego potęgę.
Jin Guangyao westchnął.
— A więc zostało nam rozwiązać ten
problem w jeden sposób.
— Przynajmniej w tym jednym się
zgadzamy — fuknął Wei Wuxian. — Nie licz na długą walkę. Zmarnowałem zbyt wiele
czasu przez ciebie.
— Mógłbym to samo powiedzieć.
Wei Wuxian stracił cierpliwość do
końca.
Zamknął w swojej dłoni jeden rozkaz, w
postaci czystej, demonicznej energii zebranej z nienawiści i pragnienia zemsty
w stosunku do Jin Guangyao. Tak wiele dusz przybyło do niego na sąd, plując i
przeklinając tego jednego władcę, który przeliczył się w swoich knowaniach i
potknął, zanim prawda odeszłaby w niepamięć.
Wysłał energię w kierunku Jin Guangyao,
celował w jego drugą pierś, nie w amulet Tygrysa Stygijskiego. Nie chciał
ryzykować reakcji, dotąd nieznanej i nieokiełznanej, skoro amulet nigdy
wcześniej nie zaznał prawdziwej potęgi Wei Wuxiana.
Moc przeszyła Jin Guangyao. Zamarł w
bezruchu. Głowę opuścił nisko, a z ust wyleciała mu ślina.
— Co się stało? — zaczęli pytać między
sobą widzowie.
Wydarzyło się jedno. Wei Wuxian
udowodnił temu parszywcowi, czym jest prawdziwa potęga.
— Podnieś głowę — rozkazał.
Jin Guangyao wykonał ten rozkaz bez
zastanowienia.
Oczy pół ducha, pół demona wypełnił
strach i zwątpienie. Nie wierzył, że to miało miejsce naprawdę. Potęga, którą
budował latami gwałtownie wyparowała, pękła jak bańka mydlana, pozostawiając po
sobie jedynie zawód.
— Zanim cię zabiję, zdradzę wszystkim
pewien sekret — zaczął swoje przemówienie Wei Wuxian. — Amulet Tygrysa
Stygijskiego powstał z nienawiści osadzonej w ziemi, powietrzu i naturze.
Kumulował się przez lata, a kolejne ofiary dodawały mu sił, ale nie nadały
właściwego kształtu. Ja zebrałem tę energię. Ja nadałem jej kształt. Ja ją
kontrolowałem. Oczywiście umarłem, przegrałem w pewnym momencie, temu nie
zaprzeczam, ale czy kiedykolwiek wpadłeś na to, że to nie amulet dzierżył
potęgę. To ja ją dzierżyłem.
0 Comments:
Prześlij komentarz