[Drunken Dreams of the Past] Rozdział 5.6

      

Przy głównym wejściu do areny zawrzało. Wszyscy zaczęli nawzajem przekrzykiwać, Wei Wuxian nic nie rozumiał z pokotu ich słów, choć faktycznie zainteresował się poruszeniem i postacią, która go wzywała. Jiang Cheng aż zaczerwieniał ze złości. Znów ktoś mu przerwał, nie dał dokończyć i zepsuł atmosferę, którą udało im się w końcu zbudować. Wei Wuxiana też coś trafiło. Wiedzieli, że targ przed areną nie jest najlepszym miejscem do rozmów i zwierzeń, ale naprawdę grzecznie poprosił o odrobinę prywatności.

— Co znowu? — żachnął się Demoniczny Patriarcha. Alkohol się skończył, dobrego jedzenia nie było, ktoś znowu się na niego drze... — Zabiję go.

— Tu wszyscy nie żyją — przypomniał mu Jiang Cheng.

— Niekoniecznie. Przed chwilą walczyłem z bogiem, paru bogatych śmiertelników, kochających mieszać się w sprawy umarłych, również zagrzało sobie miejsca na trybunach.

— Głupcy.

Wei Wuxian skinął kilka razy, zanim odparł:

— Przynajmniej w tym jednym się zgadzamy.

Natarł na niego młodzieniec, dokładnie ten sam, z którym niedawno walczył na arenie. Miał podbite oko, na torsie widniała głęboka rana, jakby chwilę temu zakończył kolejny pojedynek. Czyżby sędziowie podjęli decyzję o dwóch walkach pod rząd? Wei Wuxian żałował, że nie został. Może rozniósłby wszystkich w jednej bitwie i przeszedł do konkretów, nie marnując niepotrzebnie cennego czasu.

— Walczmy jeszcze raz! — rzucił mu wyzwanie, kierując ogromny miecz w stronę Demonicznego Patriarchy.

Do Wei Wuxiana coś dotarło. Naprawdę nie pamiętał jego imienia. Zaczynało się coś na "Nie", reszta wyparowała mu z pamięci. Próbował usilnie sobie przypomnieć — przedstawienie komentatora, późniejszą wymianę ciosów, opowieść o tym, jak ten młodzieniec został bogiem... Wszystko znał w szczegółach, tylko nie to.

Coś do niego mówił, w sumie krzyczał, bo usta otwierał agresywnie. Na pewno wplótł tam parę gróźb, ale bez imienia ciężko Wei Wuxianowi wymierzyć mu jakąkolwiek karę.

— Przepraszam — przerwał dawnemu przeciwnikowi. — Jak masz na imię?

Demony, duchy, bogowie i żywy zamarli. Nawet młodzieniec zastygł, nie wiedząc, jaką ma dać odpowiedź. Niektórzy zacisnęli usta w cienką linijkę, zduszając w sobie śmiech. Aby tylko nie zachichotać, nie obrazić ani jednego, ani drugiego...

— Ma na imię Nie Ren — przypomniał mu Jiang Cheng.

— Faktycznie. Tak myślałem, że zaczynało się na "Nie", ale dalej uciekło mi z pamięci.

Tym razem niektórzy nie wytrzymali i wybuchli ze śmiechu. Twarz Nie Rena płonęła z wściekłości. Nigdy wcześniej nie doznał podobnego upokorzenia. Najpierw w czasie walki, a teraz za sprawą zapominalstwa Wei Wuxiana.

Wiedział, że mu tego nie wybaczy.

— Walczmy — wycedził przez zęby.

— Nie — odparł krótko.

— Boisz się przegranej?

— Wcześniej wygrałem. Niby skąd wzięła się u ciebie jakakolwiek nadzieja, że możesz za drugim razem wygrać?

— Zło należy zwalczać! — zadeklarował odważnie. Rozejrzał się po twarzach zebranych w poszukiwaniu poparcia, szczególnie wśród przybyłych razem z nich bogów. Wszyscy odwrócili wzrok, udając, że go nie znają. — Wy...

Jiang Cheng i Wei Wuxian prychnęli pogardliwie niemal jednocześnie. Próbował zdobyć wsparcie bogów i uderzyć z nimi w strasznego Demonicznego Patriarchę, całkowicie zapominając, że Wei Wuxian miał pod sobą setki umarłych i demonów. Nie Ren miał tylko własne przeświadczenie o swojej wielkości i o tym, kim to nie jest. Złudnie wierzył, że w królestwie demonów spotkanie się z jakimkolwiek poparciem.

— To było słodkie — odparł złośliwie Wei Wuxian

Nie Ren zacisnął gniewnie pięść.

— Zdrajcy — wysyczał przez zęby. — W Mieście Bez Nocy odważyli się wszyscy stanął przeciwko tobie. Nie jesteś niezwyciężony.

— Wtedy był człowiekiem, udało się również wziąć zakładników i podejrzewam, że sam na koniec pragnął umrzeć — poprawił go Jiang Cheng.

Wei Wuxiana dotknęły ostatnie słowa. "Sam na koniec pragnął umrzeć"... jego serce próbowało zaprzeczyć tym słowom, ale dotarło do niego, że Jiang Cheng się nie pomylił.

— Człowiekiem? Zakładnicy? Samobójstwo? Przecież ten potwór od początku nie miał serca. To tylko demon w skórze ludzkiej, o czym się przekonał jego własny kultywacyjny brat. Nawet on... — nie dokończył.

Jiang Cheng poruszył się szybko. Wyciągnął miecz z pochwy jednego z bogów, nie dając mu chwili na reakcję, a potem natarł na Nie Rena. Zadał silny cios, powalając przeciwnika na kolana. Mimo ogromnego miecza, siły, jaka drzemała w bogu, nie miała prawa równać się z gniewem Jiang Chenga. Uderzył go precyzyjnie, w miejsce, gdzie najsłabiej trzymał miecz. Całe ciało Nie Rena zadrżało — i przez obrażenia z poprzedniej walki, i po zadanym ciosie Jiang Chenga.

Na tym się nie skończyło.

Błąkający się po tym świecie duch, słaby, bity przez inny, karcony i sponiewierany, znowu się zamachnął, tym razem wytyczając drogę miecza w kierunku pasa przeciwnika. Nie Ren spiął się, odskoczył. Był w powietrzu, gdy nagle dotarła do niego pięść Jiang Chenga. Trafiła go prosto w twarz i posłała daleko, prawie pod kolejne stanowisko z pysznościami. Przeturlał się kilkukrotnie, a potem uderzył w słup.

Nastała cisza.

Bogowie wykorzystali zamieszanie, uciekając w popłochu przed mężczyznami. Demony i duchy pogrążyli się w dezorientowaniu. To był ten sam mężczyzna, którego szykanowali, bili, pluli na niego jeszcze chwilę temu. Nikt się nie spodziewał, że drzemie w nim tak wielka siła.

— W końcu jest cicho — oświadczył Jiang Cheng. Kawałkiem rozdartego materiału przywiązał zdobyty miecz do swojej tuniki, a następnie wrócił na swoje miejsce.

Wei Wuxian przypomniał sobie festiwal, na którym miasto odgrywało scenę z pokonania Demonicznego Patriarchy. To ówczesny mistrz sekty Jiang stał za jego porażką, a był nim Jiang Cheng. Gdyby sugerował się tylko tymi opowieści, to wrzuciłby Jiang Chenga do najgłębszego lochu, przyzwalając swoim pannom młodych a pożarcie jego wnętrzności i torturowanie przez kolejne wieki. Może i w ten sposób postąpiłby Demoniczny Patriarcha, ale nie Wei Wuxian...

— Nic nie jest takie proste, jakbyśmy tego chcieli — podsumował całe zdarzenie.

Machnął ręką, nakazując pozostałym, by się rozeszli. Usłuchali go, wzięli ze sobą półprzytomnego Nie Rena i zaprowadzili do medyka. Nikt nie zamierzał ryzykować niepotrzebnego konfliktu z bogami, szczególnie gdy ich prawdziwy pan nadal przebywał poza Miastem Duchów.

— Jiang Wu — wypowiedział imię kobiety napotkanej w ludzkim świecie.

Jiang Cheng spojrzał prosto w oczy Wei Wuxiana, czekając na więcej.

— Spotkałem ją, kiedy udałem się na drugą stronę. Zamordowała wielu demonicznym kultywatorów i niewinnych ludzi. Szanuję ją jako wojownika, jest potężna, bardzo dobrze sobie radzi z biczem, ma wysoki poziom kultywacji, ale wiem, że po śmierci spotka się ze mną.

— Nie, proszę...

— Zbyt wielu zbrodni dokonała na ten moment, ale... — zaczął ciszej. — Ma przed sobą jeszcze całe życie. Nienawiść łatwo przychodzi, trudniej odchodzi. Najczystszy mnich w pewnym etapie swojego życia może stać się przerażającym katem. A morderca na prawo zrozumieć swoje błędy i powoli je naprawić. Nie istnieje jedna droga.

— Jak mam jej przekazać, żeby oddaliła tę nienawiść? To moja córka... Dlaczego byłem taki głupi, zaślepiony i pozbawiony rozsądku? Nawet jeśli sam kierowałem się nienawiścią, nie musiałem jej tego wpajać...

— Nie wiem. — Postukał palcem w stół. Przybył gospodarz i podał im kolejną porcję nadziewanych bułek. — Może sama dojdzie do jakiegoś wniosku? Może odnajdzie swoją drogę, którą wypełni nadzieją i dobrem? Może warto, żebyś miał wiarę, a twoja córka sama zrozumie swoje błędy?

Oddalił się. Zbliżały się kolejne walki, których nie mógł przegapić. Fale radości niosły się przez cały świat duchów. Spływała kolejna fala widowni, nie było już miejsc, więc ci, którzy mogli, unosili się na niebie, wypatrując z daleka rozrywki. Wei Wuxian wiedział, że nie będzie mu dane długo czekać na walkę z demonem, od którego to wszystko się zaczęło...


0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!