[Drunken Dreams of the Past] Rozdział 5.5

      

Wei Wuxian uciekł z balkonu przeznaczonego dla uczestników walk. Znudził go jego pierwszy pojedynek, spodziewał się większych wrażeń, a przede wszystkim zawiódł się na swoim przeciwniku. Nie ujmował bogowi jego siły czy dokonać, ale trzeba mierzyć siłę na zamiary. Walka przeciwko istotom podziemia różniła się od batalii, których doświadczył za życia na ziemi. W niebiosach zamknął się w kręgu uciech, wiecznego wina, dobrych rozmów i spokojnego życia, o ile wierni trwali przy nim, a on sam spełniał życzenia raz na jakiś czas.

Pozbawił Nie Rena złudzeń i przedstawił mu, co oznaczała potęga, którą reprezentował Demoniczny Patriarcha. Nigdy więcej nie odważy się stanąć mu na drodze.

— Demoniczny Patriarcho, wspaniała walka! — zawołał do niego wilczy demon.

— Ach, co za rozkosz, to zaszczyt zaznać demonicznej mocy. Na kolejne stulecie mi jej wystarczy.

— Mistrzu, jesteś najlepszy ze wszystkich!

Mijał duchy i demony, ludzi i bogów. Wszyscy o nim rozmawiali, najgłośniejsze były pochwały, gorzkie słowa zazdrości czy zgorszenia niektórzy zostawiali w swoim gronie, cisnąc się w ciemnych alejkach, w których ich głos był chyba niesłyszalny.

Zignorował wszystkich. Poszedł na plac przed areną odpocząć, dobrze się napić i zaznać chwili własnego spokoju. A najlepiej się odpoczywało przy czymś dobrym do picia.

Wyczuł coś dobrego, mocny alkohol, którego woń docierała do niego z daleka.

Podążył za zapachem z uśmiechem na twarzy. Grupa istot zebrała się wokoło, plotkując i dyskutując o kolejnych walkach. Na widok Wei Wuxiana posłusznie się rozsunęli.

Mężczyzna przeszedł, nie sprawiając im żadnych kłopotów, choć wyczuł wśród grupy obecność co najmniej dwóch bogów. Ale czy miał prawo ich oceniać? Dobra gorzałka nie znała pojęcia życia czy śmierci.

Usiadł przy wolnym stole, a przynajmniej taki stan zastał przy przybyciu na miejsce. Gospodarz, koślawy na jedną nogę demon o dziwnie szarej skórze, przyniósł mu od razu całe naczynie napoju.

— Nie jest to najlepszy trunek, ale dobrze zaspokoi pragnienie — odparł gospodarz.

— Na widowiskach nie sprzedaje się dobrego alkoholu, tylko taki, który się sprzeda w jak największej ilości.

— O nie, nie, nie śmiałbym sprzedać Demonicznemu Patriarsze tego, co innym — zapewnił. — Wolę mieć spokojny pogrzeb.

— Ha ha, a już go nie miałeś?

— Nie, panie, zostałem przeklęty na trzysta lat. Moje ciało nie gnije w świecie żywych i obiecano mi, że jeśli odbędę służbę to odprawią mi właściwy pogrzeb.

Wei Wuxian spróbował odrobiny alkoholu, o którym wspomniał gospodarz. Rozpozna każdy rozcieńczony trunek. Ten nie był. Smakował mocno, z wyczuciem i nie zostawiał gorzkiego posmaku na języku.

— Ile lat służby już odbyłeś? — zapytał się.

— Panie, dopiero sto.

— Sto ci odejmę. Jak wróci Władca Miasta, porozmawiam z nim o tobie — obiecał.

Gospodarz wdzięcznie pokłonił się i podziękował za dobroć Wei Wuxiana.

Odszedł, bo zaczynała się robić kolejka do jego stoiska. Nikt na szczęście nie dosiadł się do Wei Wuxiana. Miał spokój i alkohol tylko dla ciebie. Przynajmniej na moment.

— Co to ma być?! — ryknął jeden z widzów, potężny demon głowie byka i tułowiu człowieka. Przepchnął się między pozostałymi, ale nie wepchnął w kolejkę.

Tłum zaczął między sobą szeptać. Nawet Wei Wuxiana zaciekawiła sytuacja i to, co faktycznie miało miejsce przy prostym straganie sprzedawcy alkoholu. Zbyt wiele istot zebrało się w jednym miejscu, nic nie widział ze swojego siedzenia, a nie zamierzał się z niego odrywać przez jakąś niepotrzebną bójkę czy kłótnie.

— Czy to nie ten żebrak Jiang Jiang? — zapytał duch farmera. — Czasem szwendał się po slumsach Miasta Duchów, ale ostatnio go tam nie widziałem.

— Ech, żałosna istota — skomentował jego towarzysz. — Słyszałem, że za życia był mistrzem sekty, dokonał wielu niezwykłych czynów, ale jak widać, podpadł naszemu panu i skończył w brudzie i ubóstwie.

— Aj, aj, gadali swego czasu, że naprawdę uczynił coś potwornego Władcy Miasta. Bo niby z jakiego innego powodu miałby otrzymać taką karę?

— I tak, i nie… Pomyśl. Za obrazę należą się tortury i śmierć. Dlaczego niby on wciąż błąka się po ulicach miasta?

— Kto wie? Kto wie?

Wei Wuxian wysłuchał rozmowy cierpliwie, wpatrując się nadal w tłum, który zaczął komuś kibicować. Wątpił, że temu „Jiang Jiang”. Gdyby był mistrzem walki, nie błąkałby się po ulicach Miasta Duchów i nie żebrał.

— Co tu się wyprawia?! — wrzasnął gospodarz miejsca. Wszedł między tłum i odsunął wszystkich na bok. — Czy nie widzicie, że psujecie mistrzowi Wei trunek? — Wskazał w kierunku siedziska pijącego.

Wniósł toast na cześć zebranych.

Dreszcze przeszły po ciałach demonów. Twarze okrył strach. Nerwowo rozeszli się na swoje popatrzenie miejsca. Byczy demon splunął na pożegnanie na podłoże i oddalił się, nie zamierzając sprawiać niepotrzebnych kłopotów przy Demonicznym Patriarsze.

W ten sposób zrobiło się pusto.

Zwinięta w kłębek dusza drżała na ziemi i nikt nie przybył jej z pomocą. Był to mężczyzna, wysoki, do tego silnej, wyniosłej budowy. Za życia był wojownikiem, możliwe, że kultywatorem. Czarne włosy zlepione od krwi opadały mu na twarz.

Wytarł oderwanym rękawem od sukna zraniony policzek i przyklęknął. Kilka duchów zaśmiało się na widok tej żałosnej duszy, ale nie Wei Wuxian. Przyglądał mu się głęboko, z uwagą i skupieniem. Znał tego ducha. Nie jako sędzia umarłych…

Wei Wuxian dotknął swojej skroni. Pojedyncze obrazy zaczęły wyskakiwać w sekundowych odstępach. Z początku przeraziły go. Wyglądały obecno, niepodobnie do tego, co znał od tylu lat.

Twarz jakiejś kobiety, pięknej i niewinnej.

Kwiat lotosu.

I ten mężczyzna…

Zerknął się nagle z miejsca.

— Panie? — zapytał zaniepokojony gospodarz.

Złapał w ostatniej chwili alkohol, nim całe naczynie spadło na ziemię.

— Jiang Cheng — wypowiedział odruchowo imię, które wyłoniło się w jego myślach.

Mężczyzna podniósł głowę i spojrzał prosto na niego.

— Wei… Wuxian? — wysyczał, jakby zwracał się do swojego najgorszego wroga, z jadem i goryczą, która zaskoczyła wszystkie duchy i demony.

— Czy on… Czy on właśnie śmiał obrazić naszego pana? — oburzył się jeden z demonów.

— Śmieć!

— Zgiń!

— Odejdź!

— Przepadnij!

Zaczęli rzucać w niego resztami jedzenia, pluć i wyzywać. Uniknął tylko kilka z uderzeń. Wstydliwie schował twarz za rękoma, choć co chwilę zerkał na Wei Wuxiana. Tym razem jego spojrzenie wyglądało inaczej. Nosiło w sobie poczucie winy i tęsknotę.

Wei Wuxian zniknął.

Pojawił się przed mężczyzną, zwanym Jiang Chengem, i osłonił go przed kolejnym uderzeniem. Na ciemnej szacie pojawiła się plama go zgniłym warzywie.

Duchy sapnęły z wrażenia.

Popatrzyli się między sobą, każdy zrzucał winę na drugiego, bo przecież to nie jego warzywo zabrudziło drogie szaty Demonicznego Patriarchy. Czekali. Czekali w strachu, że ich nędzne dni zakończą się wraz z jednym, krzywym uśmiechem ich pana.

To… nie nastąpiło.

Odłożyli zgniłe warzywa z powrotem na miejsce, na stoisko ze zgnilizną i obrzydliwościami, a potem po cicho uciekli w stronę areny. Po chwili zostało na bazie kilka osób, nadal niecierpliwie wyczekujących decyzji Wei Wuxiana.

— Jesteś Jiang Cheng — stwierdził, tym razem pewny, że to znajoma twarz.

— Odpieprz się, to nie ja!

Wei Wuxian zmarszczył czoło.

— Sam się odpierz, gówniany duchu. Nie wiem kim jesteś, nie posiadam żadnych wspomnień z życia ludzkiego. Twoje imię nagle pojawiło się w mojej głowie, więc powinieneś być mi wdzięczny za tę łaskę…

— Jaką łaskę? — przerwał mu Jiang Cheng. — Znowu udajesz tego lepszego? Myślisz, że świat należy do ciebie? Życie czy śmierć nic dla ciebie nie znaczą.

Wyszedł przed Wei Wuxiana, praktycznie stanął na nim na równi, choć śmierdział zgnilizną i potem. Całą szatę miał rozdartą, tors zakrwawiony od zadanych mu ciosów, do tego brakowało mu kilku zębów. A mimo to stał dumnie, wyprostowany i pełen chwały godnej samych bogów. Korzył się przed wszystkimi, którzy go bili i szykanowali, ale nie przed Wei Wuxianem.

— Ty naprawdę mnie znałeś… — doszedł do wniosku.

— Znałem? — fuknął. — Ty gnido! — ryknął na cały plac. — Nie masz prawa tak mówić! Możesz sobie nie pamiętać przeszłości, ale nic nie wymaże twoich win. Jesteś zwyczajnym… — urwał.

W brzuchu Jiang Chenga zaburczało.

Wei Wuxian zaśmiał się radośnie i nawet zapłakał na widok zaczerwienionego ze wstydu Jiang Chenga.

— O wielki wojowniku, chyba toń twojego głodu się odezwała! — zadrwił sobie z mężczyzny. — I to po tych wszystkich obelgach, jakie rzuciłeś w moją stronę. Dobrze ci tak!

— Ty… — stracił argumenty. — Nie jestem głodny.

— O nie, wcale, ja tak nie twierdzę. Nic a nic. — Udał niewinnego. — Może to dźwięk, jaki wydaje jakiś demon. Oo! To ma większy sens, nie sądzisz? — nie oszczędził mu dalszych kpin.

— Nic się nie zmieniłeś!

— Nie zaprzeczę ani nie potwierdzę. Jak mówiłem, niczego nie pamiętam.

— Ty…

— Ja. Jesteś głodny. Dusza musi się odżywiać porządnie, a ja mam do ciebie jeszcze kilka dodatkowych pytań.

— Nie muszę na nie odpowiadać — wycedził przez zęby.

— Nie, nie musisz — zgodził się. — Możesz zrobić, co tylko zechcesz. Znowu położyć się na ziemi i łaskawie żebrać o dodatkowy kawałek mięcha, albo usiąść ze mną i napić się czegoś dobrego.

— Nie potrzebuję twojej łaski.

Oddalił się pod kolejne stanowisko. Dotarł do niego zapach pieczonego mięsa i walających się nad paleniskiem resztek, które gospodarz pakował do oddzielnej torby — jako dodatek do zakupionego alkoholu. Sięgnął odruchowo do swojej rozdartej kieszeni. Nie miał niczego przy sobie. Nawet butów. Bose stopy ranił sobie każdego dnia, włócząc się po ulicach Miasta Duchów.

Znowu zaburczało mu w brzuchu. Wystarczająco głośno, by Wei Wuxian usłyszał. I faktycznie dotarł do niego ten dźwięk. Nie skomentował go. Wrócił w milczeniu na swoje miejsce i nalał do czarki trunku. Wypił go za jednym razem.

— To nie łaska, to zapłata za informacje — dodał, spodziewając się, że bez tych słów do końca przerwy zostanie sam na sam z alkoholem.

Jiang Cheng zacisnął pieść. Odwrócił się i podążył w kierunku wolnego miejsca naprzeciwko Wei Wuxian. Usiadł głośno, aż ława zatrzęsła się przez jego agresywny ruch. Skrzyżował ręce na piersi, a potem obwieścił:

— Zgadzam się na wymianę informacji.

— Dobrze, dobrze — odparł luźno Wei Wuxian.

Machnął w kierunku gospodarza. Ten zrozumiał prosty przekaz. Wyszedł na moment do kuchni. Wrócił z talerzem wypełnionym dopiero ugotowanymi pierożkami.

— Życzę smacznego — powiedział ciepło, choć uśmiechnął się sztucznie. Nie potrafił zdobyć się na szczerość, kiedy patrzył na obcą gnidę, niezdolną docenić szansę, jaką otrzymał. — Mam nadzieję, że szanowny pan — zwrócił się do Jiang Chenga — umie przynajmniej w minimalnym stopniu uszanować dobrą kuchnię — uczynił drobną sugestię i się oddalił.

Wei Wuxian uznał, że gospodarzowi warto odjąć od kary sto pięćdziesiąt lat. Zasłużył.

— Możesz najpierw się najeść. Nie przeszkadza mi to.

Drugi raz nie musiał mu powtarzać.

Jiang Cheng chwycił pierwszy z pierożków. Praktycznie rzucił się na niego, nadgryzając, gdy jeszcze był gorący. Mięsny sok spłynął mu po brodzie. Zignorował gorąco. Jadł tak, jakby to był jego ostatni posiłek.

Duchy z reguły nie potrzebowały pożywienia. Tkwiły one w świecie umarłych, niezdolne do przejścia na drugą stronę. Często te dusze nerwowo wędrowały między ludzkimi osadami, poszukując drogi do Miasta Duchów. Nie żywiły się energią, nie potrafiły czerpać mocy od żywych, więc cierpiały przez głód, chłód i nędze. Powoli wracały do nich dawne zmysły, aż czasem prawie zapominały, że są tylko duchami.

— Zjem, zanim zmienisz zdanie — wytłumaczył się Jiang Cheng.

— Tak, tak. Nie chce mi się nad tobą głowić. Zjedz a potem pogadamy.

— A co jeśli ucieknę?

— Niby gdzie? — zapytał. — Skinę palcem i mi cię przyniosą na złotej tacy, więc niby, jaki masz plan na ucieczkę?

Jiang Cheng prychnął.

— Jestem człowiekiem honoru. Umiem dotrzymać słowa. Nie wiesz nawet tego, o wielki panie? — zadrwił z Wei Wuxiana.

Tak samo się stało z Lan Wangji.

Pozwalał temu mężczyźnie na wszystko. Inne istoty w tych samych okolicznościach dawno kazał obedrzeć ze skóry. Nie miał skrupułów wobec tych, którzy obrażali jego imię.

Kim był Lan Wangji?

Kim był Jiang Cheng?

Imiona i ludzie wydawali się obcy, nic znaczący dla jego osoby, a jednocześnie jedno drgnięcie martwego serca sprowadzało go na zupełnie inną ścieżkę niż ta, którą wyznaczyli mu władcy podziemia.

— Skąd się znamy? — zapytał.

Oddalił wątpliwości. Odpowiedzi tkwiły w jego wspomnieniach. Ci ludzie znali swoje miejsce w jego historii, zakorzenili się w niej głęboko, skoro wyłonili z Wei Wuxiana to, co powinno być całkowicie wymazane.

— Teraz to ma sens — odparł niejasno Jiang Cheng.

— Co ma „sens”? — fuknął ostrzej. Powoli tracił cierpliwość, więc zapił nerwy alkoholem.

— Wszystko — znowu dostał zdawkową odpowiedź. — Wielki Wei Wuxian oczekuje odpowiedzi, które znajdują się dokładnie przed nim. Szukasz wyjaśnień, przeszłości, może wytłumaczenia swoich zachowań, bo przecież nic nie pamiętasz. Gdybyś pamiętał, to nie siedziałbym z tobą i nie jadł bezpiecznie pierożków, które są pyszne! — ostatnie słowa wykrzyczał w kierunku gospodarza. — Umiem docenić dobrą kuchnię — dodał.

Drżał ze złości. Łatwiej przyszłoby mu wypytanie Lan Zhana, ale i on nie posiadał wspomnień ze swojego życia. Jiang Cheng był dla niego jedną z nielicznych szans na zrozumienie niezrozumiałego. Przynajmniej jeśli chodzi o tajemniczego młodzieńca.

— Jesteś aż tak zdesperowany? — Jiang Cheng dolewał kolejnej oliwy do ognia. — Współczuję. To musi być trudne. Albo i nie… Może tak jest lepiej? Nie pamiętasz, jak z twojej winy umarli moi rodzice, jak zamordowałeś naszą siostrę, jak doprowadziłeś do masakry w Mieście bez Nocy! To takie proste zapomnieć. Nie musisz żyć w ciągłej agonii, pamiętając o tych, których obok ciebie już nie ma. Nie kładziesz się spać i nie budzą cię koszmary płonącego domu i martwych ciał bliskich. Tak, to wygodne! To bardzo wygodne, wielki, niesamowity, przepotężny Wei Wuxianie!

Wei Wuxian zebrał w końcówce palca demoniczną energię, niewystarczającą, by zabić, ale skuteczną, jeśli chodzi o tortury. Nauczy go odrobiny szacunku.

Wymierzył palec w kierunku Jiang Chenga i… zamarł.

Mężczyzna płakał. Był to szczery, osamotniony płacz zagubionego człowieka, który w życiu popełnił za dużo błędów, by po śmierci zaznać spokoju. Nie widział w Wei Wuxianie wroga, choć z jego ust padły słowa sugerujące, że tak właśnie jest. Nie… W tym wyznaniu tęsknoty zawarła się jeszcze osoba, na którą w końcu napotkał po latach samotnej wędrówki i był nim właśnie Wei Wuxian…

Nie zdobył się na to, by go ukarać.

— Co za baba? — zaczęły komentować siedzące obok demony.

— Najpierw wyskakuje z pyskiem do naszego pana, a teraz udaje niewinnego? — oburzyła się jedna z kobiet. — Pewnie próbuje teraz przypodobać się naszemu panu?

— Na pewno! Jeszcze brakuje, żeby wylizał stopy naszego pana.

Wei Wuxian uderzył w stół. Nie tolerował tej obrazy, nie kiedy sam zaprosił tę nędzną duszę na rozmowę. Demony miały prawo krytykować każdego, ale jeśli krytykowały pośrednio i jego, nie okaże litości.

Demony wystraszyły się. Mruknęły pod nosem niewyraźne "przepraszam" i wróciły do swoich spraw, pijąc i jedząc, nim kolejna ważniejsza walka będzie miała miejsce.

— I znowu to samo — narzekał dalej Jiang Cheng. — Wielki Wei Wuxian pokazuje wszystkim do czego jest zdolny, nikt nie ma prawa go krytykować ani się z nim nie zgadzać. Jego potęga jest większa niż jego ego. Tak, zawsze byłeś lepszy od innych. Nawet po śmierci musisz to udowadniać.

— Zazdrosny?

— Ty... — Wymierzył w niego palec. — Zazdrosny? Niby czego? Twojego naturalnego talentu? To że musiałem harować za całą sektę, a i tak wszyscy widzieli i doceniali twój talent? Nic się nie zmieniło, nawet po śmierci. Gdzie trafiłem? Oczywiście w samo gówno, kiedy ty siedzisz na tronie chwały...

— Widziałeś kiedyś mój tron?

Wei Wuxian usiadł luźno na ławce i oparł łokieć o blat. Wypił chyba ostatni łyk alkoholu, wyglądało na to, że naczynie było już puste. Nie wystarczyło mu. Miał ochotę na więcej, a obawiał się, że za moment zaanonsują jego walkę.

Jiang Cheng zrobił się jakiś cichy. Wei Wuxian podniósł głowę i zerknął na niego. Wyglądał na zamyślonego, faktycznie zaintrygowanego tronem, o którym wspomniał.

— Jak on... wygląda? — próbował zrozumieć.

— Jest... twardy. Zbudowany z ludzkich kości i postawiony na samym szczycie góry ze zwłok, zgnilizny, odpadów, krwi i organów. A muszę siedzieć na nim cały dzień.

— To nie jest tron ze złota? — upewnił się.

— He? Ze złota? — zdziwił się, a potem zaśmiał. — Gdzie ty takie plotki słyszałeś? Demonom i duchom rozum całkowicie odjęło?

— Wszyscy o tym mówią. O wielkim tronie ze złota, który masz w swojej pieczarze. O pięknych kobietach, które codziennie ci towarzyszą. O sługach, wierniejszych od tych, którzy służą Królowi Duchów.

Wei Wuxian obejrzał się przez ramię. Siedziało tam dziesięć duchów, ochoczo popijających rozcieńczony trunek i plotkujących. Pewnie przy tego typu okazjach powstawały o nim takie opowieści.

— Jestem sędzią umarłych. Mój tron jest z kości. Moje piękne kobiety to skrzywdzone i oszpecone panny młode. Moi słudzy to niesprawiedliwie skazane dusze — rozwiał wszystkie wątpliwości. — Jestem sędzią umarłych, tych, którzy dokonali w swoim życiu wiele zła. Mam wyglądać groźnie, złowieszczo, a nie świecić złotkiem. Prędzej mi w nocy będzie towarzyszył alkohol i robaki, aniżeli piękne panny czy miękkie posłanie. Mam sądzić grzeszników.

Zwrócił od początku na to uwagę, ale nie zainteresował się, by poruszyć ten temat.

Po rękach Jiang Chenga spływała krew niewinnych. Nie była to krew przelana w czasie wojny, w walkach o wolność i życie, w obronie rodziny i domu, a wynik okrutnego aktu. Jiang Cheng zamordował wielu, przepełniał go niewytłumaczalny gniew, który tłumił za fasadą biednego żebraka w łachmanach. Jednak Wei Wuxian miał dar widzenia tego, co naprawdę skrywała dana dusza.

Jiang Cheng powinien trafić do niego na sąd.

— Udało ci się uciec przed sądem i teraz próbujesz się dowiedzieć, co cię może czekać? — zasugerował okrutnie Wei Wuxian. Miał prawo osądzić go nawet tu i teraz, a do odpowiedniego wejścia zaprowadziłby Jiang Chenga sługa.

— Powinienem trafić do ciebie na sąd — pojął, o wiele łagodniej niż się spodziewał Wei Wuxian. — Dlaczego tak się nie stało? — rozmyślał nad tym poważnie. — Zamordowałem wielu, zbyt wielu ludzi, głównie niewinnych oskarżonymi o bycie demonicznymi kultywatorami. Tę nienawiść wpoiłem mojej córce. Zasługuję na piekło...

— WEI WUXIAN! — rozległ się wrzask.


0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!