Wei Wuxian uciekł z balkonu
przeznaczonego dla uczestników walk. Znudził go jego pierwszy pojedynek,
spodziewał się większych wrażeń, a przede wszystkim zawiódł się na swoim
przeciwniku. Nie ujmował bogowi jego siły czy dokonać, ale trzeba mierzyć siłę
na zamiary. Walka przeciwko istotom podziemia różniła się od batalii, których
doświadczył za życia na ziemi. W niebiosach zamknął się w kręgu uciech, wiecznego
wina, dobrych rozmów i spokojnego życia, o ile wierni trwali przy nim, a on sam
spełniał życzenia raz na jakiś czas.
Pozbawił Nie Rena złudzeń i przedstawił
mu, co oznaczała potęga, którą reprezentował Demoniczny Patriarcha. Nigdy
więcej nie odważy się stanąć mu na drodze.
— Demoniczny Patriarcho, wspaniała
walka! — zawołał do niego wilczy demon.
— Ach, co za rozkosz, to zaszczyt
zaznać demonicznej mocy. Na kolejne stulecie mi jej wystarczy.
— Mistrzu, jesteś najlepszy ze
wszystkich!
Mijał duchy i demony, ludzi i bogów.
Wszyscy o nim rozmawiali, najgłośniejsze były pochwały, gorzkie słowa zazdrości
czy zgorszenia niektórzy zostawiali w swoim gronie, cisnąc się w ciemnych
alejkach, w których ich głos był chyba niesłyszalny.
Zignorował wszystkich. Poszedł na plac
przed areną odpocząć, dobrze się napić i zaznać chwili własnego spokoju. A
najlepiej się odpoczywało przy czymś dobrym do picia.
Wyczuł coś dobrego, mocny alkohol,
którego woń docierała do niego z daleka.
Podążył za zapachem z uśmiechem na
twarzy. Grupa istot zebrała się wokoło, plotkując i dyskutując o kolejnych
walkach. Na widok Wei Wuxiana posłusznie się rozsunęli.
Mężczyzna przeszedł, nie sprawiając im
żadnych kłopotów, choć wyczuł wśród grupy obecność co najmniej dwóch bogów. Ale
czy miał prawo ich oceniać? Dobra gorzałka nie znała pojęcia życia czy śmierci.
Usiadł przy wolnym stole, a
przynajmniej taki stan zastał przy przybyciu na miejsce. Gospodarz, koślawy na
jedną nogę demon o dziwnie szarej skórze, przyniósł mu od razu całe naczynie
napoju.
— Nie jest to najlepszy trunek, ale
dobrze zaspokoi pragnienie — odparł gospodarz.
— Na widowiskach nie sprzedaje się
dobrego alkoholu, tylko taki, który się sprzeda w jak największej ilości.
— O nie, nie, nie śmiałbym sprzedać
Demonicznemu Patriarsze tego, co innym — zapewnił. — Wolę mieć spokojny
pogrzeb.
— Ha ha, a już go nie miałeś?
— Nie, panie, zostałem przeklęty na
trzysta lat. Moje ciało nie gnije w świecie żywych i obiecano mi, że jeśli
odbędę służbę to odprawią mi właściwy pogrzeb.
Wei Wuxian spróbował odrobiny alkoholu,
o którym wspomniał gospodarz. Rozpozna każdy rozcieńczony trunek. Ten nie był.
Smakował mocno, z wyczuciem i nie zostawiał gorzkiego posmaku na języku.
— Ile lat służby już odbyłeś? — zapytał
się.
— Panie, dopiero sto.
— Sto ci odejmę. Jak wróci Władca
Miasta, porozmawiam z nim o tobie — obiecał.
Gospodarz wdzięcznie pokłonił się i
podziękował za dobroć Wei Wuxiana.
Odszedł, bo zaczynała się robić kolejka
do jego stoiska. Nikt na szczęście nie dosiadł się do Wei Wuxiana. Miał spokój
i alkohol tylko dla ciebie. Przynajmniej na moment.
— Co to ma być?! — ryknął jeden z
widzów, potężny demon głowie byka i tułowiu człowieka. Przepchnął się między
pozostałymi, ale nie wepchnął w kolejkę.
Tłum zaczął między sobą szeptać. Nawet
Wei Wuxiana zaciekawiła sytuacja i to, co faktycznie miało miejsce przy prostym
straganie sprzedawcy alkoholu. Zbyt wiele istot zebrało się w jednym miejscu,
nic nie widział ze swojego siedzenia, a nie zamierzał się z niego odrywać przez
jakąś niepotrzebną bójkę czy kłótnie.
— Czy to nie ten żebrak Jiang Jiang? —
zapytał duch farmera. — Czasem szwendał się po slumsach Miasta Duchów, ale
ostatnio go tam nie widziałem.
— Ech, żałosna istota — skomentował
jego towarzysz. — Słyszałem, że za życia był mistrzem sekty, dokonał wielu
niezwykłych czynów, ale jak widać, podpadł naszemu panu i skończył w brudzie i
ubóstwie.
— Aj, aj, gadali swego czasu, że
naprawdę uczynił coś potwornego Władcy Miasta. Bo niby z jakiego innego powodu
miałby otrzymać taką karę?
— I tak, i nie… Pomyśl. Za obrazę
należą się tortury i śmierć. Dlaczego niby on wciąż błąka się po ulicach
miasta?
— Kto wie? Kto wie?
Wei Wuxian wysłuchał rozmowy
cierpliwie, wpatrując się nadal w tłum, który zaczął komuś kibicować. Wątpił,
że temu „Jiang Jiang”. Gdyby był mistrzem walki, nie błąkałby się po ulicach
Miasta Duchów i nie żebrał.
— Co tu się wyprawia?! — wrzasnął
gospodarz miejsca. Wszedł między tłum i odsunął wszystkich na bok. — Czy nie
widzicie, że psujecie mistrzowi Wei trunek? — Wskazał w kierunku siedziska
pijącego.
Wniósł toast na cześć zebranych.
Dreszcze przeszły po ciałach demonów.
Twarze okrył strach. Nerwowo rozeszli się na swoje popatrzenie miejsca. Byczy
demon splunął na pożegnanie na podłoże i oddalił się, nie zamierzając sprawiać
niepotrzebnych kłopotów przy Demonicznym Patriarsze.
W ten sposób zrobiło się pusto.
Zwinięta w kłębek dusza drżała na ziemi
i nikt nie przybył jej z pomocą. Był to mężczyzna, wysoki, do tego silnej,
wyniosłej budowy. Za życia był wojownikiem, możliwe, że kultywatorem. Czarne
włosy zlepione od krwi opadały mu na twarz.
Wytarł oderwanym rękawem od sukna
zraniony policzek i przyklęknął. Kilka duchów zaśmiało się na widok tej
żałosnej duszy, ale nie Wei Wuxian. Przyglądał mu się głęboko, z uwagą i
skupieniem. Znał tego ducha. Nie jako sędzia umarłych…
Wei Wuxian dotknął swojej skroni.
Pojedyncze obrazy zaczęły wyskakiwać w sekundowych odstępach. Z początku
przeraziły go. Wyglądały obecno, niepodobnie do tego, co znał od tylu lat.
Twarz jakiejś kobiety, pięknej i
niewinnej.
Kwiat lotosu.
I ten mężczyzna…
Zerknął się nagle z miejsca.
— Panie? — zapytał zaniepokojony
gospodarz.
Złapał w ostatniej chwili alkohol, nim
całe naczynie spadło na ziemię.
— Jiang Cheng — wypowiedział odruchowo
imię, które wyłoniło się w jego myślach.
Mężczyzna podniósł głowę i spojrzał
prosto na niego.
— Wei… Wuxian? — wysyczał, jakby
zwracał się do swojego najgorszego wroga, z jadem i goryczą, która zaskoczyła
wszystkie duchy i demony.
— Czy on… Czy on właśnie śmiał obrazić
naszego pana? — oburzył się jeden z demonów.
— Śmieć!
— Zgiń!
— Odejdź!
— Przepadnij!
Zaczęli rzucać w niego resztami
jedzenia, pluć i wyzywać. Uniknął tylko kilka z uderzeń. Wstydliwie schował
twarz za rękoma, choć co chwilę zerkał na Wei Wuxiana. Tym razem jego
spojrzenie wyglądało inaczej. Nosiło w sobie poczucie winy i tęsknotę.
Wei Wuxian zniknął.
Pojawił się przed mężczyzną, zwanym
Jiang Chengem, i osłonił go przed kolejnym uderzeniem. Na ciemnej szacie
pojawiła się plama go zgniłym warzywie.
Duchy sapnęły z wrażenia.
Popatrzyli się między sobą, każdy
zrzucał winę na drugiego, bo przecież to nie jego warzywo zabrudziło drogie
szaty Demonicznego Patriarchy. Czekali. Czekali w strachu, że ich nędzne dni
zakończą się wraz z jednym, krzywym uśmiechem ich pana.
To… nie nastąpiło.
Odłożyli zgniłe warzywa z powrotem na
miejsce, na stoisko ze zgnilizną i obrzydliwościami, a potem po cicho uciekli w
stronę areny. Po chwili zostało na bazie kilka osób, nadal niecierpliwie
wyczekujących decyzji Wei Wuxiana.
— Jesteś Jiang Cheng — stwierdził, tym
razem pewny, że to znajoma twarz.
— Odpieprz się, to nie ja!
Wei Wuxian zmarszczył czoło.
— Sam się odpierz, gówniany duchu. Nie
wiem kim jesteś, nie posiadam żadnych wspomnień z życia ludzkiego. Twoje imię
nagle pojawiło się w mojej głowie, więc powinieneś być mi wdzięczny za tę
łaskę…
— Jaką łaskę? — przerwał mu Jiang
Cheng. — Znowu udajesz tego lepszego? Myślisz, że świat należy do ciebie? Życie
czy śmierć nic dla ciebie nie znaczą.
Wyszedł przed Wei Wuxiana, praktycznie
stanął na nim na równi, choć śmierdział zgnilizną i potem. Całą szatę miał
rozdartą, tors zakrwawiony od zadanych mu ciosów, do tego brakowało mu kilku
zębów. A mimo to stał dumnie, wyprostowany i pełen chwały godnej samych bogów.
Korzył się przed wszystkimi, którzy go bili i szykanowali, ale nie przed Wei
Wuxianem.
— Ty naprawdę mnie znałeś… — doszedł do
wniosku.
— Znałem? — fuknął. — Ty gnido! —
ryknął na cały plac. — Nie masz prawa tak mówić! Możesz sobie nie pamiętać
przeszłości, ale nic nie wymaże twoich win. Jesteś zwyczajnym… — urwał.
W brzuchu Jiang Chenga zaburczało.
Wei Wuxian zaśmiał się radośnie i nawet
zapłakał na widok zaczerwienionego ze wstydu Jiang Chenga.
— O wielki wojowniku, chyba toń twojego
głodu się odezwała! — zadrwił sobie z mężczyzny. — I to po tych wszystkich obelgach,
jakie rzuciłeś w moją stronę. Dobrze ci tak!
— Ty… — stracił argumenty. — Nie jestem
głodny.
— O nie, wcale, ja tak nie twierdzę.
Nic a nic. — Udał niewinnego. — Może to dźwięk, jaki wydaje jakiś demon. Oo! To
ma większy sens, nie sądzisz? — nie oszczędził mu dalszych kpin.
— Nic się nie zmieniłeś!
— Nie zaprzeczę ani nie potwierdzę. Jak
mówiłem, niczego nie pamiętam.
— Ty…
— Ja. Jesteś głodny. Dusza musi się
odżywiać porządnie, a ja mam do ciebie jeszcze kilka dodatkowych pytań.
— Nie muszę na nie odpowiadać —
wycedził przez zęby.
— Nie, nie musisz — zgodził się. —
Możesz zrobić, co tylko zechcesz. Znowu położyć się na ziemi i łaskawie żebrać
o dodatkowy kawałek mięcha, albo usiąść ze mną i napić się czegoś dobrego.
— Nie potrzebuję twojej łaski.
Oddalił się pod kolejne stanowisko.
Dotarł do niego zapach pieczonego mięsa i walających się nad paleniskiem
resztek, które gospodarz pakował do oddzielnej torby — jako dodatek do
zakupionego alkoholu. Sięgnął odruchowo do swojej rozdartej kieszeni. Nie miał
niczego przy sobie. Nawet butów. Bose stopy ranił sobie każdego dnia, włócząc
się po ulicach Miasta Duchów.
Znowu zaburczało mu w brzuchu.
Wystarczająco głośno, by Wei Wuxian usłyszał. I faktycznie dotarł do niego ten
dźwięk. Nie skomentował go. Wrócił w milczeniu na swoje miejsce i nalał do
czarki trunku. Wypił go za jednym razem.
— To nie łaska, to zapłata za
informacje — dodał, spodziewając się, że bez tych słów do końca przerwy
zostanie sam na sam z alkoholem.
Jiang Cheng zacisnął pieść. Odwrócił
się i podążył w kierunku wolnego miejsca naprzeciwko Wei Wuxian. Usiadł głośno,
aż ława zatrzęsła się przez jego agresywny ruch. Skrzyżował ręce na piersi, a
potem obwieścił:
— Zgadzam się na wymianę informacji.
— Dobrze, dobrze — odparł luźno Wei
Wuxian.
Machnął w kierunku gospodarza. Ten
zrozumiał prosty przekaz. Wyszedł na moment do kuchni. Wrócił z talerzem
wypełnionym dopiero ugotowanymi pierożkami.
— Życzę smacznego — powiedział ciepło,
choć uśmiechnął się sztucznie. Nie potrafił zdobyć się na szczerość, kiedy
patrzył na obcą gnidę, niezdolną docenić szansę, jaką otrzymał. — Mam nadzieję,
że szanowny pan — zwrócił się do Jiang Chenga — umie przynajmniej w minimalnym
stopniu uszanować dobrą kuchnię — uczynił drobną sugestię i się oddalił.
Wei Wuxian uznał, że gospodarzowi warto
odjąć od kary sto pięćdziesiąt lat. Zasłużył.
— Możesz najpierw się najeść. Nie
przeszkadza mi to.
Drugi raz nie musiał mu powtarzać.
Jiang Cheng chwycił pierwszy z
pierożków. Praktycznie rzucił się na niego, nadgryzając, gdy jeszcze był
gorący. Mięsny sok spłynął mu po brodzie. Zignorował gorąco. Jadł tak, jakby to
był jego ostatni posiłek.
Duchy z reguły nie potrzebowały
pożywienia. Tkwiły one w świecie umarłych, niezdolne do przejścia na drugą
stronę. Często te dusze nerwowo wędrowały między ludzkimi osadami, poszukując
drogi do Miasta Duchów. Nie żywiły się energią, nie potrafiły czerpać mocy od
żywych, więc cierpiały przez głód, chłód i nędze. Powoli wracały do nich dawne
zmysły, aż czasem prawie zapominały, że są tylko duchami.
— Zjem, zanim zmienisz zdanie —
wytłumaczył się Jiang Cheng.
— Tak, tak. Nie chce mi się nad tobą
głowić. Zjedz a potem pogadamy.
— A co jeśli ucieknę?
— Niby gdzie? — zapytał. — Skinę palcem
i mi cię przyniosą na złotej tacy, więc niby, jaki masz plan na ucieczkę?
Jiang Cheng prychnął.
— Jestem człowiekiem honoru. Umiem
dotrzymać słowa. Nie wiesz nawet tego, o wielki panie? — zadrwił z Wei Wuxiana.
Tak samo się stało z Lan Wangji.
Pozwalał temu mężczyźnie na wszystko.
Inne istoty w tych samych okolicznościach dawno kazał obedrzeć ze skóry. Nie
miał skrupułów wobec tych, którzy obrażali jego imię.
Kim był Lan Wangji?
Kim był Jiang Cheng?
Imiona i ludzie wydawali się obcy, nic
znaczący dla jego osoby, a jednocześnie jedno drgnięcie martwego serca
sprowadzało go na zupełnie inną ścieżkę niż ta, którą wyznaczyli mu władcy
podziemia.
— Skąd się znamy? — zapytał.
Oddalił wątpliwości. Odpowiedzi tkwiły
w jego wspomnieniach. Ci ludzie znali swoje miejsce w jego historii,
zakorzenili się w niej głęboko, skoro wyłonili z Wei Wuxiana to, co powinno być
całkowicie wymazane.
— Teraz to ma sens — odparł niejasno
Jiang Cheng.
— Co ma „sens”? — fuknął ostrzej.
Powoli tracił cierpliwość, więc zapił nerwy alkoholem.
— Wszystko — znowu dostał zdawkową
odpowiedź. — Wielki Wei Wuxian oczekuje odpowiedzi, które znajdują się
dokładnie przed nim. Szukasz wyjaśnień, przeszłości, może wytłumaczenia swoich
zachowań, bo przecież nic nie pamiętasz. Gdybyś pamiętał, to nie siedziałbym z
tobą i nie jadł bezpiecznie pierożków, które są pyszne! — ostatnie słowa
wykrzyczał w kierunku gospodarza. — Umiem docenić dobrą kuchnię — dodał.
Drżał ze złości. Łatwiej przyszłoby mu
wypytanie Lan Zhana, ale i on nie posiadał wspomnień ze swojego życia. Jiang
Cheng był dla niego jedną z nielicznych szans na zrozumienie niezrozumiałego.
Przynajmniej jeśli chodzi o tajemniczego młodzieńca.
— Jesteś aż tak zdesperowany? — Jiang
Cheng dolewał kolejnej oliwy do ognia. — Współczuję. To musi być trudne. Albo i
nie… Może tak jest lepiej? Nie pamiętasz, jak z twojej winy umarli moi rodzice,
jak zamordowałeś naszą siostrę, jak doprowadziłeś do masakry w Mieście bez
Nocy! To takie proste zapomnieć. Nie musisz żyć w ciągłej agonii, pamiętając o
tych, których obok ciebie już nie ma. Nie kładziesz się spać i nie budzą cię
koszmary płonącego domu i martwych ciał bliskich. Tak, to wygodne! To bardzo
wygodne, wielki, niesamowity, przepotężny Wei Wuxianie!
Wei Wuxian zebrał w końcówce palca
demoniczną energię, niewystarczającą, by zabić, ale skuteczną, jeśli chodzi o
tortury. Nauczy go odrobiny szacunku.
Wymierzył palec w kierunku Jiang Chenga
i… zamarł.
Mężczyzna płakał. Był to szczery,
osamotniony płacz zagubionego człowieka, który w życiu popełnił za dużo błędów,
by po śmierci zaznać spokoju. Nie widział w Wei Wuxianie wroga, choć z jego ust
padły słowa sugerujące, że tak właśnie jest. Nie… W tym wyznaniu tęsknoty
zawarła się jeszcze osoba, na którą w końcu napotkał po latach samotnej
wędrówki i był nim właśnie Wei Wuxian…
Nie zdobył się na to, by go ukarać.
— Co za baba? — zaczęły komentować
siedzące obok demony.
— Najpierw wyskakuje z pyskiem do
naszego pana, a teraz udaje niewinnego? — oburzyła się jedna z kobiet. — Pewnie
próbuje teraz przypodobać się naszemu panu?
— Na pewno! Jeszcze brakuje, żeby
wylizał stopy naszego pana.
Wei Wuxian uderzył w stół. Nie
tolerował tej obrazy, nie kiedy sam zaprosił tę nędzną duszę na rozmowę. Demony
miały prawo krytykować każdego, ale jeśli krytykowały pośrednio i jego, nie
okaże litości.
Demony wystraszyły się. Mruknęły pod
nosem niewyraźne "przepraszam" i wróciły do swoich spraw, pijąc i
jedząc, nim kolejna ważniejsza walka będzie miała miejsce.
— I znowu to samo — narzekał dalej
Jiang Cheng. — Wielki Wei Wuxian pokazuje wszystkim do czego jest zdolny, nikt
nie ma prawa go krytykować ani się z nim nie zgadzać. Jego potęga jest większa
niż jego ego. Tak, zawsze byłeś lepszy od innych. Nawet po śmierci musisz to
udowadniać.
— Zazdrosny?
— Ty... — Wymierzył w niego palec. —
Zazdrosny? Niby czego? Twojego naturalnego talentu? To że musiałem harować za
całą sektę, a i tak wszyscy widzieli i doceniali twój talent? Nic się nie
zmieniło, nawet po śmierci. Gdzie trafiłem? Oczywiście w samo gówno, kiedy ty
siedzisz na tronie chwały...
— Widziałeś kiedyś mój tron?
Wei Wuxian usiadł luźno na ławce i
oparł łokieć o blat. Wypił chyba ostatni łyk alkoholu, wyglądało na to, że
naczynie było już puste. Nie wystarczyło mu. Miał ochotę na więcej, a obawiał
się, że za moment zaanonsują jego walkę.
Jiang Cheng zrobił się jakiś cichy. Wei
Wuxian podniósł głowę i zerknął na niego. Wyglądał na zamyślonego, faktycznie
zaintrygowanego tronem, o którym wspomniał.
— Jak on... wygląda? — próbował
zrozumieć.
— Jest... twardy. Zbudowany z ludzkich
kości i postawiony na samym szczycie góry ze zwłok, zgnilizny, odpadów, krwi i
organów. A muszę siedzieć na nim cały dzień.
— To nie jest tron ze złota? — upewnił
się.
— He? Ze złota? — zdziwił się, a potem
zaśmiał. — Gdzie ty takie plotki słyszałeś? Demonom i duchom rozum całkowicie
odjęło?
— Wszyscy o tym mówią. O wielkim tronie
ze złota, który masz w swojej pieczarze. O pięknych kobietach, które codziennie
ci towarzyszą. O sługach, wierniejszych od tych, którzy służą Królowi Duchów.
Wei Wuxian obejrzał się przez ramię.
Siedziało tam dziesięć duchów, ochoczo popijających rozcieńczony trunek i plotkujących.
Pewnie przy tego typu okazjach powstawały o nim takie opowieści.
— Jestem sędzią umarłych. Mój tron jest
z kości. Moje piękne kobiety to skrzywdzone i oszpecone panny młode. Moi słudzy
to niesprawiedliwie skazane dusze — rozwiał wszystkie wątpliwości. — Jestem
sędzią umarłych, tych, którzy dokonali w swoim życiu wiele zła. Mam wyglądać
groźnie, złowieszczo, a nie świecić złotkiem. Prędzej mi w nocy będzie
towarzyszył alkohol i robaki, aniżeli piękne panny czy miękkie posłanie. Mam
sądzić grzeszników.
Zwrócił od początku na to uwagę, ale
nie zainteresował się, by poruszyć ten temat.
Po rękach Jiang Chenga spływała krew
niewinnych. Nie była to krew przelana w czasie wojny, w walkach o wolność i
życie, w obronie rodziny i domu, a wynik okrutnego aktu. Jiang Cheng zamordował
wielu, przepełniał go niewytłumaczalny gniew, który tłumił za fasadą biednego
żebraka w łachmanach. Jednak Wei Wuxian miał dar widzenia tego, co naprawdę
skrywała dana dusza.
Jiang Cheng powinien trafić do niego na
sąd.
— Udało ci się uciec przed sądem i
teraz próbujesz się dowiedzieć, co cię może czekać? — zasugerował okrutnie Wei
Wuxian. Miał prawo osądzić go nawet tu i teraz, a do odpowiedniego wejścia
zaprowadziłby Jiang Chenga sługa.
— Powinienem trafić do ciebie na sąd —
pojął, o wiele łagodniej niż się spodziewał Wei Wuxian. — Dlaczego tak się nie
stało? — rozmyślał nad tym poważnie. — Zamordowałem wielu, zbyt wielu ludzi,
głównie niewinnych oskarżonymi o bycie demonicznymi kultywatorami. Tę nienawiść
wpoiłem mojej córce. Zasługuję na piekło...
— WEI WUXIAN! — rozległ się wrzask.
0 Comments:
Prześlij komentarz