Wei Wuxian przypomniał sobie swoje
wcześniejsze słowa o niewychylaniu się i niesprawianiu kłopotów, w przeciwnym
wypadku dosięgnie go gniew Hua Chenga. I chyba właśnie... wspomniał o tym
zdecydowanie za wcześnie.
Widząc opadającego obok niego Lan Wangji, z trzymaną przy swojej piersi kukiełką Demonicznego Patriarchy, oraz tłum niezadowolonych ludzi i kultywatorów, wiedział, że zapowiadają się kłopoty.
Nie.
Pokręcił głową.
Gorzej.
Kłopoty już ich dosięgły.
Westchnął. Na nic więcej jakoś nie miał
sił, nawet wizja ucieczki niezbyt zachęcała go do podjęcia jakiejkolwiek próby
wydostania się z miasta.
— Lan Zhan, oddaj — rozkazał
mężczyźnie.
Popatrzył się niewinnie na kukiełkę, a
potem odparł:
— Nie.
Wei Wuxian pomylił się. Nie miał do
czynienia ze starcem, ani z młodzieńcem, tylko z rozwydrzonym dzieckiem, które
nie umiało słuchać się starszych.
— Oddaj kukiełkę — powtórzył, tym razem
ostrzej. Ton głosu, jakiego użył, zaskoczył i jego. Niepotrzebnie uniósł się
gniewem.
— Nie mogę go oddać, proszę. — Chwycił
Wei Wuxiana za szatę i pociągnął za materiał. Wyglądał, jak dziecko
domagającego się cukierka wystawionego na ladzie na bazarze.
— Dobrze, trzymaj go. — Pokręcił głową.
Chyba zaczynała go boleć. Jakim prawem, skoro był martwy?Ale w tym momencie to
najmniej się liczyło.
Tłum rozszedł się po ulicach, rzucali
gniewne spojrzenia w kierunku dwójki mężczyzn. Zniszczyli cały festiwal.
Uczniowie sekty Jiang wysunęli miecze w pochwy, było ich czterech, przynajmniej
tylu naliczył się Wei Wuxian w międzyczasie. Podeszli do nich, zachowując
bezpieczną odległość, i stanęli, kierując ostrza na obcych mężczyzn. Rękojeść
leżała luźno w ich dłoniach, nie byli pewni uścisku, ich całe ciało trzęsło
się.
Wei Wuxian zrozumiał. Te dzieci nigdy
wcześniej nie zaznały prawdziwej walki. Czego to uczy ich obecny mistrz sekty?
Czy brak wojen od pięćdziesięciu lat całkowicie przysłonił im zdrowy rozsądek?
— W imieniu naszego mistrza... — zaczął
jeden z chłopców. Przełknął głośno ślinę i wziął głębszy wdech, dopiero wtedy
dał rady wydusić z siebie resztę: — Nakazuję wam się poddać i udać się na
przesłuchanie.
Lan Wangji ruszył z wyjaśnieniami, ale
Wei Wuxian go zatrzymał, łapiąc za nadgarstek. Przyciągnął do siebie
młodzieńca, a następnie ukrył go za swoimi plecami wraz z kukiełką Demonicznego
Patriarchy.
— Przepraszamy za zamieszanie,
faktycznie mój przyjaciel postąpił niewłaściwie przerywając festiwal, ale kocha
kukiełki i nie mógł pozwolić, by tak cudowne dzieło spłonęło — przedstawił
zmyśloną historię, brzmiącą fałszywie, ale jednocześnie nikt nie powinien im
zarzucić złych zamiarów.
— Proszę... Proszę sie z nami udać na
przesłuchanie — szedł w zaparte.
Wei Wuxian nie pojmował jego uporu.
Zdarzyło im się tylko zakłócić festiwal i porwać jedną kukiełkę, której
przeznaczeniem było i tak spłonąć. Nie... Tu chodziło o coś więcej. Uczniów
sekty Jiang ogarnął prawdziwy strach, nie z powodu akcji Lan Wangji.
Wei Wuxian pstryknął palcami.
Młodzieńcy cofnęli się gwałtownie.
Jeden krzyknął odruchowo i ten krzyk wystarczył, by tłum gapiów zareagował.
Nastał chaos. Wszyscy zaczęli uciekać w kierunku, który uważali za słuszny, i
na pewno z dala od dwójki tajemniczych mężczyzn. Przewracali się, niszczyli
napotkane na swojej drodze mienie, nie zwracali uwagi na stojące na ich drodze
dzieci. Uciekali, jak strach im nakazywał.
— Proszę o spokój, my... — błagał jeden
z młodzieńców. Stanął na drodze grupy ludzi, ale ci przepchnęli się przez niego
i zaczęli brnąć w kierunku wyjścia.
Wei Wuxian zaśmiał się. Oj, cieszyła go
bezradność tych dzieci. Wyglądały tak niewinnie na swój wiek, za niewinnie. Nie
przelali swojej pierwszej krwi, nie zaznali prawdziwej walki, a tym bardziej
nie zmierzyli się nigdy wcześniej z siłą, na której widok paraliżował ich lęk.
— Lan Zhan, wracamy.
Odwrócił się. Lan Wangji objął jeszcze
mocniej lalkę swoim ramieniem, jakby bał się, że za moment Wei Wuxian mu ją
wyrwie. Mężczyzna przewrócił oczami i dodał:
— Zabierz ją, jeśli tak bardzo tego
chcesz.
— Dziękuję — mruknął i posłał słodki
uśmiech, przepełniony wdzięcznością.
Znowu jakby serce podskoczyło w piersi
Wei Wuxiana. Piękno Lan Wangji wykraczało poza ludzkie pojęcie, nieoszlifowany
jadeit, nieskalany klejnot, a kiedy uśmiechał się, porywał serca wszystkich,
którzy stanęli mu na drodze. Wei Wuxiana to nie ominęło.
— Stary głupcze, uspokój się — skarcił
samego siebie, a potem wziął głębszy wdech, który i tak mu nie pomógł, bo umarł
dawno temu. Odkąd przybył do świata żywych, często zapominał o tym.
Chwycił dłoń Lan Wangji i pociągnął go
w kierunku wyjścia z miasta, rozpoczynając bieg, który z boku przypominał
ucieczkę przestępcy. Czuł się nieswojo. Otaczały go ciekawskie, pełne oskarżeń
spojrzenia, które rzucali w kierunku zwykli ludzie. Nie był przestępcą,
uratowali tylko jedną kukiełkę, czekającą na spłonięcie. Nie zakłócili
przebiegu festiwalu, ani nie dokonali żadnej zbrodni, w przeciwieństwie do
wielu zasiadających przy stołach złodziei i rzezimieszków, tylko czekających na
odpowiednią okazję.
Zignorował wszystkich. Przebywał z Lan
Wangji wystarczająco długo po tej stronie, każda kolejna minuta przysuwała go
do granicy wyznaczonej przez bogów. Jeśli ją przekroczy, spotka go kara.
— Stać — rozbrzmiał obco brzmiący
rozkaz.
Piorun trzasnął przed stopami mężczyzn,
zatrzymując ich. Niebo było czyste, nie przesłaniała je najmniejsza chmura, a
mimo to wokół nich szalały fioletowe grzmoty, otaczające ich jak pajęcza nić.
Wyładowania uderzały ich w skórę, delikatnie, na tyle że nie przejmowali się
tym atakiem.
Chwilowo.
Wei Wuxian zauważył, że pod przykrywą
nieznaczących wyładowań, zbiera się w oddali coś większego. Pioruny
kształtowały się w kulę. Pociągnął Lan Zhana i odepchnął go od siebie, kiedy
kula wystrzeliła w niego. Wysunął zza pasa flet i odepchnął nim kulę, kierując
w stronę drzew. Moc roztrzaskała cały pień. Drzewo zachwiało się na
pozostawionych resztkach i chwilę później runęło.
— To oni? — padło pytanie.
Wei Wuxian zwrócił się w kierunku
nieba. Na długim, zakończonym w kształt haku mieczu stała kobieta odziana w
intensywną, fioletową suknię. Przepiękne włosy, w słońcu kolorem przypominały
granat, miała zebrany w luźny warkocz, opadający na jej plecy. Warkocz sięgał
samej ziemi. Oblicze miała posępne, groźne, spowite jakby swoistym niesmakiem, kierowanym
na Wei Wuxiana.
— Mistrzu, to oni zakłócili festiwal,
podejrzewamy, że to demoniczny kultywator — wyjaśnił ten sam młodzieniec, na
którego napotkali w mieście.
— Demoniczny kultywator — powtórzyła
powoli, lustrując sylwetkę Wei Wuxiana z dystansem. Nie osądziła go po jednym
zdaniu wypowiedzianym przez ucznia sekty. — Czy to prawda?
— Cóż za okrutne oskarżenia. —
Pozdrowił kobietę, odpowiedziała skinięciem. — Jesteśmy tylko wędrowcami,
którzy przypadkiem natrafili na festiwal. Jak już mówiłem, mój przyjaciel
zapragnął lalki, kocha kukiełki, na widok rozpalonego ogniska, prawie mu serce
stanęło z żalu.
— Jakże smutna historia — odparła z
nienaturalnie brzmiącym współczuciem w głosie. — Muszę przyznać... — zerknęła
na trzymaną przez Lan Wangji kukiełkę — znakomite wykonanie. Mój drogi ojciec
zawsze twierdził, że idealnie odzwierciedla wygląd Demonicznego Patriarchy.
Wei Wuxian otworzył usta. Przyjrzał się
jeszcze raz lalce, w najmniejszym stopniu go nie przypominała. Na żywo był
zdecydowanie przystojniejszy.
— Na pewno... tak powiedział? —
próbował zyskać pewność.
— Tak. — Uśmiechnęła się chytrze. — Nie
miał co do tego żadnych wątpliwości. A mistrz twierdzi inaczej?
Zacisnął usta w wąską linijkę. Czasami
niektóre komentarze zostawić dla siebie, ale... nie tym razem.
— Nie oddaje urody Demonicznego
Patriarchy — wypalił i po chwili tego żałował. Jako sędzia był wszechmocny, nic
i nikt nie stanowiło zagrożenia, bo w jego królestwie to on stanowił prawo.
Tutaj panowały prawa ludzkie i boskie.
Kobieta postukała w swoją lewą dłoń,
dokładnie w palec, na którym rozbłysnął pierścień. To z niego wydobyły się
iskry. Fioletowe pioruny rozbłysły wokół kobiety. Z pierścienia wydobył się
bicz, zarzuciła nim i trzasnęła w Wei Wuxiana. Mężczyzna odsunął się przed
uderzeniem. Trawa zamieniła się w popiół. Zaakceptował ostrzeżenie i
przygotował się do walki.
— Mam na imię Jiang Wu, córka Jiang
Chenga, mistrza, który zgładził Demonicznego Patriarchę — przedstawiła się,
rzucając na przeciwnika.
Okręciła się w powietrzu, koniec bicza
trzasnął w powietrzu, pozostawiając po sobie fioletowe wyładowania. Przekazała
w nich kultywacyjną energię, wyciągnęła dwa palce i pokierowała strumieniami w
stronę Wei Wuxiana. Celowała w jego kończyny. Zdołał odskoczyć na boki, ominął
każdy z ataków, ale w tym samym czasie kobieta na niego natarła.
Była dzika, nieprzewidywalna, jej ruchy
nie wiązały się z żadnym kultywacyjnym przygotowaniem, zdawała się kierować
samym instynktem, strzelając biczem tak, jak podpowiedziały jej zmysły. Nagle
puściła broń, zacisnęła pięść i cisnęła nią o twarz Wei Wuxiana.
Ból był mu obcy, ale uderzenie
pozostawiło nieprzyjemny niesmak. Nie pamiętał swojego życia jako śmiertelnik,
więc według jego wspomnień, to pierwszy raz, kiedy ktokolwiek zdołał go
skrzywdzić.
Uśmiechnął się. Naprawdę się
uśmiechnął. W tej kobiecie tkwiła nieokiełznana energia, nieprzewidywalność,
jak bardzo się nudził przez ostatnie pięćdziesiąt lat w tej samotni! Brakowało
mu tej rozrywki, prawdziwej walki z przeciwnikiem, który był gotowy zaspokoić jego
żądzę.
— Jiang Wu — powtórzył jej imię. — Mam
nadzieję, że pewnego dnia spotkamy się ponownie. Wtedy nie będę musiał się
wstrzymywać.
Na jej twarzy pojawiło się zdziwienie.
Zacisnęła gniewnie dłoń na rączce od bicza. Nie takiej odpowiedzi spodziewała się
od Wei Wuxiana. Zamachnęła się, tym razem inaczej, widział w jej ruchach
zdecydowanie, rozważnie dobrała cios. Koniec bicza narysował krąg w powietrzu,
błyskawice zaczęły trzaskać wokół niego. Krąg zacieśnił się, dokładnie nad Wei
Wuxianem, który stał w miejscu i patrzył ze szczerą fascynacją. Nie widział
nigdy wcześniej czegoś podobnego.
Jiang Wu połączyła żywioł z energią
kultywacyjną w sposób jednolity, niewymagający poprawek. Moc przepływała między
błyskawicami, tworząc ciasną sieć połączeń. Zwykły śmiertelnik nie dałby rady
go przerwać.
Postanowił udać jednego z nich. Wycofał
całą swoją moc, a flet schował za pas, po czym zaczął oczekiwać najgorszego.
Bólu? Strachu? Może bezradności? Poniekąd ekscytowało go stare, zapomniane
uczucie, którego nie doświadczał po drugiej stronie.
Osłoniły go szalejące dookoła
błyskawice. Jiang Wu wysiliła wzrok, ledwo widziała przez swoje zaklęcie, tym
bardziej pozostali uczniowie sekty Jiang w zdezorientowali czekali, aż pioruny
zatrzymają się na przeciwniku. Jednak ode stanęły wcześniej. Jiang Wu szarpnęła
za bicz, ale coś trzymało go po drugiej.
Wei Wuxian zastygł. Pojawiła się przed
nim znana sylwetka młodzieńca, skąpanego w bieli i pięknie, z jednym mieczem
przy swoim boku, który nie należał do najlepszych. Nie wyciągnął ostrza, tylko
przesunął dłoń do przodu. Między dwoma palcami złapał bicz, na tyle mocno, że
Jiang Wu nie zdołała go wyrwać.
— Co ty robisz, głupcze? — wkurzył się
Wei Wuxian.
— Bronię cię — odpowiedział luźno.
— Miałeś czekać. Za mną! — dopowiedział
ostrzejszym tonem. — Lan Zhan, znamy się jeden dzień, a nadwyrężasz moją
cierpliwość do granic.
— Nie — mruknął.
— Co "nie"? Od samego
początku, jak tylko się pojawiłeś, ciągle łamię odwieczne prawo życia i
śmierci, uciekam jak bandyta, muszę naprawiać twoje błędy, więc co
"nie"?
Lan Wangji wypuścił bicz. Obrócił się,
lekkim, subtelnym ruchem, przypominającym taniec lilii na wietrze.
— Nie mogę dłużej patrzeć na twoje
cierpienie — wyszeptał. Nie były to słowa kierowane do przyjaciela, a do
kochanka, przepełnione miłością i troską, która sprawiła, że Wei Wuxian niemal
zarumienił się ze wstydu.
Ludzie nie pojmowali miłości,
przedstawiali ją według wyidealizowanych słów, kończących się pospolitym
"kocham cię", które znaczyło tyle, co garnek średniej w smaku zupy.
Nasyciła, poza tym nic więcej po niej nie zostało.
„Nie mogę dłużej patrzeć na twoje
cierpienie" poruszyło sercem Wei Wuxiana. Dureń! Skarcił siebie w myślach.
Zachowywał się jak młoda, niedoświadczona niewiasta, która pierwszy raz zaznała
wiosny miłości.
Ocucił się i kaszlnął.
— Wystarczy, Lan Zhan, nic mi się nie
stanie — przypomniał mu, wierząc, że do chłopaka dotrze prawda. Obaj byli
martwi, ale tylko jemu bicz nie mógł wyrządzić krzywdy.
Chwycił chłopaka za rękę i odciągnął go
za siebie, jednocześnie wypatrując nadciągającego ataku. Lan Wangji wkurzył
się, choć wyraz na jego twarzy praktycznie się nie zmienił, tylko mięśnie miał
trochę bardziej napięte. Wei Wuxian wyczuwał kolejne kłopoty.
Nie pomylił się.
Bicz przemknął przez zasłonię z
drobnych piorunów, prosto na dwójkę mężczyzn. Wei Wuxian przygotował się do
odbicia ataku, ale Lan Wangji znów wyszedł naprzeciw niego. Złapał bicz w gołej
ręce. Ostre napięcie przemknęło przez broń, wstrząsnęło ciałem młodzieńca,
przemknęło przez wszystkie jego komórki, unieruchamiając go na chwilę.
Skamieniałe ciało opadło na podłoże.
Wei Wuxian zbliżył się do młodzieńca i
kopnął go w bok.
— Mówiłem, wystarczy. Jakie z ciebie
nieposłuszne dziecko — skomentował.
Jedno musiał przyznać. Znaleźli się w
nieciekawej sytuacji. Choć przewyższał umiejętnościami Jiang Wu, obowiązywały
na nim zasady wyniesione ze świata zmarłych. Bogów Podziemia nie należało
denerwować, z drugiej strony nie widział innej możliwości, jak tylko użyć
swojej mocy.
— Jiang Wu! — wykrzyczał imię kobiety.
— To był zaszczyt.
Wyciągnął flet zza pasa i okręcił go
między palcami, kumulując na jego końcach demoniczną energię. Ta zawrzała,
zmniejszył jej intensywność. Dodatkowa kropla groziła absolutnym zniszczeniem,
niekontrolowany odprysk kolizją świata umarłych z żywymi. Wypoziomował moc,
przywrócił jej równowagę w chaosie, z którego została stworzona.
— Nie pomyliłam się — powiedziała
dumnie Jiang Wu. — Demonicznego kultywatora zawsze wyczuję.
— Dziecko... To naprawdę ci niewiele
pomoże w tym momencie.
Pozwolił demonicznej energii upaść na
splamione krwią ziemie. Zmarłych chowano wszędzie, szczególnie w czasie wojny.
Tkwili nadal w ludzkim padole — zapomniani, osamotnieni, spragnieni ciepła i
chęci powrotu do domu. Ich wołania docierały do Wei Wuxiana. Zamierzał ich
wysłuchać.
Jednocześnie trzynaście par rąk
wydobyło się z nad ziemi.
Przerażenie zstąpiło na Jiang Wu.
Towarzyszący jej uczniowie opuścili na moment broń. Oczywiście, że napotkani
dotychczas kultywatorzy nie mogli równać się z potęgą Wei Wuxiana, Demonicznego
Patriarchy, który rozpoczął kult mocy, dotychczas uważaną za nieokiełznaną. On,
jako pierwszy, pochwycił ją w swoje ręce i wykorzystał według własnego uznania.
Dlatego dzikie trupy zaczęły przybywać na jego wezwanie.
Demoniczna energia przejęła cały
obszar, w kręgu zamykającym w środku Jiang Wu i jej uczniów. Kobieta wycofała
swój bicz do pierścienia.
Poddała się? Nie, Wei Wuxian nie
pozwolił ogłupić się temu złudzeniu. Nie wycofał dzikich trupów tylko dlatego,
że ta kobieta tak chciała.
— Prawda ma różne oblicza, fakty jedno.
Demoniczni kultywatorzy złamali odwieczne prawa, zacieśniając przepaść między
światem żywych i umarłych. Doprowadzili do śmierci wielu ludzi,
eksperymentowali na żywych, doprowadzając ich do ostateczności, widziałam
ojców, którzy byli gotowi zarazić demoniczną energią własne dzieci. To są
fakty.
— Mówisz mistrzyni o ludziach, którzy
ponieśli śmierć z twojej ręki, czy o zasłyszanych przypadkach.
— Wszyscy są tacy sami. Nie ma
wyjątków.
Wei Wuxian zaczął klaskać.
Był taki moment, bardzo krótki moment,
kiedy pojawiły się wątpliwości. Sprawiedliwa zemsta to jedna strona medalu, co
innego obłudna zemsta, w której kat mści się na sprawiedliwym. Jednak to nie
byli ci demoniczni kultywatorzy, których poszukiwała Jiang Wu, a niewinni,
naznaczeni niewłaściwym piętnem.
— Dziękuję — wyszeptał. — Dzięki tobie
wyzbyłem się wątpliwości.
Dzikie trupy ruszyły gwałtownie na
Jiang Wu. Zaczęły się wyłaniać kolejne za jej plecami. Zachwiała się na swoim
mieczu i opadła z niego. Złapała się za ostrze i gdyby nie skórzane rękawice,
przecięłaby sobie skórę. Jej uczniowie wycofali się, nie wiadomo, czy uciekli w
poszukiwaniu pomocy czy po prostu uciekli, pozostawiając swoją mistrzynię na
pastwę losu. Niezależnie od ich intencji, Jiang Wu została sama.
Kobieta nerwowo zaczęła rozglądać się
za miejscem, by tam zeskoczyć, jednak wszędzie pojawiały się dzikie trupy.
Wychodziły z ziemi w nieskończoności, jakby pozostawiła w tych grobach nie
kilku, a kilkuset kultywatorów. Wei Wuxian nie mógł wyjść z podziwu, że zdołała
zabić tak wielu niewinnych ludzi.
— Reszta należy do ciebie.
Wziął Lan Zhana za rękę i udał się do
wnętrza lasu, pozostawiając Jiang Wu na pastwę tych, których sama stworzyła.
0 Comments:
Prześlij komentarz