[Drunken Dreams of the Past] Rozdział 3.1

  

Dzieci przeżyły.

Wei Wuxian przez chwilę bił się z myślą, jak dalej postąpić z uprowadzonymi dziećmi. Nie należały do świata duchów, ale wtargnięcie do tego świata i przebywanie w nim tak długi czas, nie zwiastowało dobrze ich przyszłości. Mary będą nawiedzać ich sny, śmierć czaić na zakręcie, bo kto raz zboczył z drogi życia, nie wróci już na nią w pełni.

Przybył z powrotem do pozostawionej karawany. Lan Wangji siedział przy dzieciach, trzymając w rękach zrobiony na szybko mały latawiec — z dwóch patyków i fragmentu tkaniny, który wyglądał na zabrany ze zwłok któregoś z mężczyzn. Wei Wuxian zaśmiał się w duchu z tego pomysłu. Jednak dzieci się tym nie przejmowały. Zaczęły biegać po wozie, jedno z drugim, aby odnaleźć wiatr. W świecie zmarłych nie wiało. Na szczęście tereny należały do Wei Wuxiana.

Machnął leniwie ręką. Drobinki demonicznej energii przemknęły między drzewami i nagle dotarły do dzieci, wyrywając im latawiec z rąk. Maluchy zamarły ze zdziwienia, gdy patrzyły na uciekającą ku ciemnemu niebu zabawkę. Uśmiechnęły się szeroko i pognały do Lan Wangji, wtulając się w niego.

Wei Wuxian pokręcił głową. To on zaprezentował im wiatr, nie ten młodzieniec, ale skoro dzieci zaufały mu, to nie wyprowadził ich z błędu.

Wyszedł z ukrycia, usiadł na drewnianej ławie w rozkroku i rzekł ciężkim tonem:

— Kim jesteście?

Dzieci wzdrygnęły się. Usiadły potulnie na udach Lan Wangji, jakby w przekonaniu, że uratuje ich przed złym człowiekiem, który przybył i zaczął im zadawać pytania.

— Odpowiedzcie — zachęcił maluchy Lan Wangji.

— Jin, a to Lia — przedstawił siebie i siostrę. — My… My chcemy tylko do domu — zapewnił. — Dziadek to nam włosy wyrwie z tego wszystkiego. Mieliśmy nie wychodzić na drogę, ale znaleźliśmy tam taką fajną żabę. Naprawdę wyglądała świetnie!

— Miała takie złote plamki — odezwała się i dziewczynka.

— No właśnie, wy wiecie, jak ciężko znaleźć fajne żaby! Inni z naszej paczki mają u siebie takie ładne, a my… Nie — burknął. — Dlatego poszliśmy za nią i wtedy przejechał ten karawan. Zabrała nas. Po prostu zabrała. Była jakaś gruba akcja z przemytnikami i wzięli nas, żeby przejść przez patrol. My… My… — Otarł twarz z łez i pociągnął nosem. — Chcemy do domu.

— Proszę nas zabrać do mamy i taty.

— Dziadek też na nas czeka. Proszę, my…

Wei Wuxian wstał. Położył dłonie na głowach dzieci i energicznie rozczochrał ich włosy.

— Wrócicie do rodziców — obiecał im. — Pamiętacie, skąd was porwano?

Dziewczynka pokręciła głową, z kolei chłopiec wprowadził w mężczyzn w zdumienie. Wyrwał się z objęcia Lan Wangji i pobiegł w kierunku martwego ciała przewodnika. Rozerwał kamizelkę starszego człowieka i włożył całą dłoń do kieszeni, przeszukując ją. Krew skapnęła na skórę dziecka. Nie wystraszył się tym razem, szukał dalej jakiegoś przedmiotu, aż w końcu udało mu się wyciągnął zwiniętą mapę. Rozłożył ją obok. Wei Wuxian zauważył kilka punktów zaznaczonych krwią.

Wei Wuxian rozpoznał okolicę, przynajmniej taka pojawiła się myśl. Nie pojawił się w świecie żywych przez pięćdziesiąt lat. Jak miał cokolwiek kojarzyć? Tereny zmieniły się, ludzie ulegli zmianie, miasta i wsie przeniosły się na inne rejony, aż w końcu nic nie zostało z dawnych map. Na tej jednak zauważył ogromny staw z wyrysowanym na środku lotosem. Wokół rozrysowano miasta. Na czerwono oznaczono dwa z nich, ścieżka prowadziła wokół zbiornika wodnego.

— Gdzie mieszkacie? — zainteresował się.

— Tereny przynależą do klanu Yunmeng Jiang.

Podniósł gwałtownie głowę. Znał tę nazwę, nie tylko z samego tytułu. Jego serce zaczęło kołatać w piersi. Czuł, jakby coś go tam dusiło, a przecież nie oddychał. Był martwym kawałkiem istoty, w służbie bogów podziemia. Nie miał prawa do tak głębokich uczuć, pozbyli się ich, kiedy nałożyli na niego wieczną karę na odkupienie grzechów. A mimo to miał wrażenie, że za moment jego serce rozsypie się na tysiące kawałków.

— Wei Ying — usłyszał za sobą znany głos.

Złapał za nadgarstek Lan Wangji, wykręcił go i odepchnął od siebie. Nie miał prawa go tak nazywać! Wydało się, że powiedział to na głos, w rzeczywistości słowa utknęły mu w gardle.

— Nie jestem nim — mruknął ostatecznie.

Lan Wangji zgodził się kiwnięciem.

— Wybacz mi, panie — powiedział. To również brzmiało źle, tym razem obco, niezgodnie z tym, za kogo się uważał Wei Wuxian.

— Nie chcę żadnego tytułu i nic… się nie stało. — Zwrócił się w kierunku przestraszonych dzieci. Przyklęknął przed nimi i odparł: — Zaprowadzę was do domu. Pokażcie mi tylko, skąd was zabrał.

— Dziękuję. — Spojrzał na siostrę. — Dziękujemy, dziękujemy! Nasz dziadek robi najlepsze placki z chili. Mówi, że wypalają gardło, jak nic innego na świecie!

Dzieciak był pełen energii, zdrowy na ciele i na umyśle, a do tego zaradny. Poradzi sobie w życiu, o ile jego drogę nie przetnie żadne nieszczęście.

Zdjął z siebie zaciskający jego talię pas i rozdarł na pół. Najpierw przywiązał oczy chłopcu, a później dziewczynce. Nie rzucali się za bardzo, chyba zdążyli już wystarczająco zaufać dwójce napotkanych mężczyzn. Wei Wuxian wziął na ręce chłopca, a Lan Wangji dziewczynkę. Zaczął wszystkich prowadzić przez las, przez ścieżkę umarłych, z której tylko jedna droga stanowiła powrót do świata żywych. Wei Wuxian znał ją, nigdy jednak nie przeszedł na drugą stronę. Nie wyszedł poza królestwo duchów ani razu.

Pojedyncze promienie słońca przecinały drzewa, przemykając między liśćmi i igłami, padając na leśną ściółkę. Jednak poza nią na ziemi widniały znaki, cienka linka przypominająca pęknięcie, widoczna tylko dla tych, którzy wiedzą o ich istnieniu.

Wei Wuxian zatrzymał się przed nią. Kopnął zebrane w kupkę liście, trochę, żeby uspokoić zszargane nerwy, i trochę, dlatego że po raz pierwszy prowadził za sobą kogoś obcego, kogoś, kto nie miał prawa znać tych dróg.

— Odkąd umarłem, ani razu nie odwiedziłem świata żywych — zwierzył się Wei Wuxian.

— Było warto? — zapytał niekoniecznie zrozumiale Lan Wangji.

— Co „było warto”?

— Warto się poświęcać?

Wybuchnął nagłym śmiechem.

— „Poświęcać”?! — wykrzyczał na cały las. — To nie poświęcenie, głupcze, to kara. Za moje winy. Grzechy. Morderstwa. Za to, co uczyniłem za życia. Nigdy nie wybrałbym takiego losu z własnego wyboru!

Lan Wangji poprawił na spokojnie rękaw od swojej szaty, podwinął się wcześniej, gdy wziął dziewczynkę na ręce. Odpowiedział melodyjnie:

— Wybrałeś.

„Wybrałeś” — powtórzył w myślach Wei Wuxian i od razu go odrzucił. Nie pamiętał ludzkiego życia, ale zdecydowanie nie był głupcem. Nie podjąłby takiej decyzji i nie oddał się w ręce samotności i cierpienia.

— Lan Zhan, masz coraz lepsze pomysły. Znam cię tylko kilka godzin, a już zdążyłem poznać kilka ciekawych teorii na swój temat. Musiałeś za życia być twórcą. Pisarzem.

— Nie, byłem wojownikiem — zaprzeczył prosto, nie biorąc pod uwagę sarkazmu Wei Wuxiana. — A moje wnioski to nie tylko pomysły, to głównie obserwacje.

Wei Wuxian przewrócił oczami. Nie miał sił do dalszej dyskusji, zapomniał nawet o lęku przed ponownym pojawieniu się w świecie żywych.Teraz miał tylko nadzieję, że bogowie podziemia nie ukarzą go za ten pojedynczy występek, uczyniony w dobrej wierze.

— Przeskocz, jak ja — poinstruował Lan Wangji i skoczył.

Było to przejście na drugą stronę, jeden krok nie zmieniał niczego, ale skok zatrzymał go w powietrzu, nie pozwolił dotknąć ziemi, zawiesił się między dwoma światami i przez chwilę trwał w tym miejscu, oglądając znajdującą się przed nim taflę. Na jednej stronie odbijało się słońce, na drugiej księżyc. Obie reprezentowały drogę między życiem, a śmiercią, zawieszeniem, którego nie powinno nigdy się przekraczać. Gdy żywi docierali do granicy, przechodzili przez nią. Śmierć zawsze chętnie ich witała, a duchy kusiły niewinnych śmiertelników tańcem, rozpustą i wieczną zabawą. Przekroczenie granicy wiązało się z nieuchronnym końcem.

Wei Wuxian trwał w zawieszenie, patrząc na przesuwający się księżyc i słońce. Zmieniały swoją kolejność, jako symbol powrotu, zmiany wykraczającej poza pierwotne prawa natury. Kiedy stanęły, Wei Wuxian opadł na trawę. Dotarł do niego świeży zapach sosen. Przemknął obok niego ptak, usiadł na jednej z gałęzi i zaćwierkał słodko na jego widok.

Opuścił chłopca na ziemię i zdjął mu z oczy opaskę. Uśmiechnął się ciepło do dziecka.

— Jesteśmy w… domu — ogłosił dziecku.

Chwilę później zjawił się obok niego Lan Wangji z dziewczynką. Sama zrzuciła materiał z twarzy, pobiegła do brata, złapała go za ręce i zaciągnęła w kierunku końca skarpy leśnej. Pod nią znaleźli osadę. Ludzie budzili się wraz z nastaniem dnia, szykując do wyjścia w pole. Przed jednym z domów, na drewnianej ławie spała kobieta. Okryła się na noc samym cienkim materiałem. Nie wyglądał na taki, który dałby radę ją ogrzać. Za poduszkę uznała worek napchany zwierzęcym futrem.

— Mamo! — krzyknęła z całej siły uratowana dziewczynka.

Zeskoczyła ze skarpy i przeturlała się po piasku, zostawiając za sobą zaskoczonego brata. Chłopak nie czekał zbyt długo. Ruszył biegiem i podążył śladem siostry.

Kobieta, którą nazwali matką, podniosła się gwałtownie. Wyglądała, jakby jeszcze śniła, jakby przywitał ją o poranku piękny sen, w którym jej dzieci wracają do domu.

— Mamo, mamo — wołała dalej dziewczynka.

To nie sen — dotarło do kobiety. Zrzuciła z siebie materiał i pobiegła boso przez ścieżkę, aż udało jej się napotkać w połowie drogi na swoje dziecko. Pochwyciła córkę w silnym objęciu, nie zamierzała puścić jej nigdy więcej samej do lasu. Nigdy. Chłopiec rzucił się na rodzinę, wtulając do mamy i siostry. Rozpłakał się moment później.

Wei Wuxian i Lan Wangji zeszli, upewniając się, że dzieci w końcu trafiły do swojego domu. Widok tulącej się rodziny był piękny, otulający ich samotne serca, przypominający o dawnym, matczynym cieple, który zaznali za życia.

— Dobrze, że wrócili do domu — powiedział Lan Wangji, dokładnie te same słowa cisnące się na usta Wei Wuxiana.

— Oj, tak — zgodził się.

Z domu wyszedł i ojciec. Na widok całych i zdrowych dzieci padł na kolana i zaczął bić pokłony w podzięce, modlitwy kierował w stronę bogów. Wei Wuxian dostał dreszczy na myśl o siedzących na złotych tronach pyszałkach, którzy w tym przypadku nic nie zrobili.

— Dziękujemy mędrcom za przyprowadzenie naszych dzieci — podziękowania w końcu zwrócił w stronę mężczyzn. — Nie mamy wiele. Możemy zaprosić na prosty posiłek.

— Ten chłopiec już nam coś obiecał. — Wei Wuxian zabrzmiał groźnie. Groźniej niż się spodziewał.

Z początku cała rodzina się wzdrygnęła, ale wtedy chłopiec przypominał sobie obietnicę. Uciekł z uścisku matki i ujął Wei Wuxiana za dłoń.

— Obiecałem słynne placki dziadka na spróbowanie!


0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!