Dzieci przeżyły.
Wei Wuxian przez chwilę bił się z myślą, jak dalej postąpić z uprowadzonymi dziećmi. Nie należały do świata duchów, ale wtargnięcie do tego świata i przebywanie w nim tak długi czas, nie zwiastowało dobrze ich przyszłości. Mary będą nawiedzać ich sny, śmierć czaić na zakręcie, bo kto raz zboczył z drogi życia, nie wróci już na nią w pełni.
Przybył z powrotem do pozostawionej
karawany. Lan Wangji siedział przy dzieciach, trzymając w rękach zrobiony na
szybko mały latawiec — z dwóch patyków i fragmentu tkaniny, który wyglądał na
zabrany ze zwłok któregoś z mężczyzn. Wei Wuxian zaśmiał się w duchu z tego
pomysłu. Jednak dzieci się tym nie przejmowały. Zaczęły biegać po wozie, jedno
z drugim, aby odnaleźć wiatr. W świecie zmarłych nie wiało. Na szczęście tereny
należały do Wei Wuxiana.
Machnął leniwie ręką. Drobinki
demonicznej energii przemknęły między drzewami i nagle dotarły do dzieci,
wyrywając im latawiec z rąk. Maluchy zamarły ze zdziwienia, gdy patrzyły na
uciekającą ku ciemnemu niebu zabawkę. Uśmiechnęły się szeroko i pognały do Lan
Wangji, wtulając się w niego.
Wei Wuxian pokręcił głową. To on
zaprezentował im wiatr, nie ten młodzieniec, ale skoro dzieci zaufały mu, to
nie wyprowadził ich z błędu.
Wyszedł z ukrycia, usiadł na drewnianej
ławie w rozkroku i rzekł ciężkim tonem:
— Kim jesteście?
Dzieci wzdrygnęły się. Usiadły potulnie
na udach Lan Wangji, jakby w przekonaniu, że uratuje ich przed złym
człowiekiem, który przybył i zaczął im zadawać pytania.
— Odpowiedzcie — zachęcił maluchy Lan
Wangji.
— Jin, a to Lia — przedstawił siebie i
siostrę. — My… My chcemy tylko do domu — zapewnił. — Dziadek to nam włosy
wyrwie z tego wszystkiego. Mieliśmy nie wychodzić na drogę, ale znaleźliśmy tam
taką fajną żabę. Naprawdę wyglądała świetnie!
— Miała takie złote plamki — odezwała
się i dziewczynka.
— No właśnie, wy wiecie, jak ciężko
znaleźć fajne żaby! Inni z naszej paczki mają u siebie takie ładne, a my… Nie —
burknął. — Dlatego poszliśmy za nią i wtedy przejechał ten karawan. Zabrała
nas. Po prostu zabrała. Była jakaś gruba akcja z przemytnikami i wzięli nas,
żeby przejść przez patrol. My… My… — Otarł twarz z łez i pociągnął nosem. —
Chcemy do domu.
— Proszę nas zabrać do mamy i taty.
— Dziadek też na nas czeka. Proszę, my…
Wei Wuxian wstał. Położył dłonie na
głowach dzieci i energicznie rozczochrał ich włosy.
— Wrócicie do rodziców — obiecał im. —
Pamiętacie, skąd was porwano?
Dziewczynka pokręciła głową, z kolei
chłopiec wprowadził w mężczyzn w zdumienie. Wyrwał się z objęcia Lan Wangji i
pobiegł w kierunku martwego ciała przewodnika. Rozerwał kamizelkę starszego
człowieka i włożył całą dłoń do kieszeni, przeszukując ją. Krew skapnęła na
skórę dziecka. Nie wystraszył się tym razem, szukał dalej jakiegoś przedmiotu,
aż w końcu udało mu się wyciągnął zwiniętą mapę. Rozłożył ją obok. Wei Wuxian
zauważył kilka punktów zaznaczonych krwią.
Wei Wuxian rozpoznał okolicę,
przynajmniej taka pojawiła się myśl. Nie pojawił się w świecie żywych przez
pięćdziesiąt lat. Jak miał cokolwiek kojarzyć? Tereny zmieniły się, ludzie
ulegli zmianie, miasta i wsie przeniosły się na inne rejony, aż w końcu nic nie
zostało z dawnych map. Na tej jednak zauważył ogromny staw z wyrysowanym na
środku lotosem. Wokół rozrysowano miasta. Na czerwono oznaczono dwa z nich,
ścieżka prowadziła wokół zbiornika wodnego.
— Gdzie mieszkacie? — zainteresował
się.
— Tereny przynależą
do klanu Yunmeng Jiang.
Podniósł gwałtownie głowę. Znał tę
nazwę, nie tylko z samego tytułu. Jego serce zaczęło kołatać w piersi. Czuł,
jakby coś go tam dusiło, a przecież nie oddychał. Był martwym kawałkiem istoty,
w służbie bogów podziemia. Nie miał prawa do tak głębokich uczuć, pozbyli się
ich, kiedy nałożyli na niego wieczną karę na odkupienie grzechów. A mimo to
miał wrażenie, że za moment jego serce rozsypie się na tysiące kawałków.
— Wei Ying — usłyszał za sobą znany
głos.
Złapał za nadgarstek Lan Wangji,
wykręcił go i odepchnął od siebie. Nie miał prawa go tak nazywać! Wydało się,
że powiedział to na głos, w rzeczywistości słowa utknęły mu w gardle.
— Nie jestem nim — mruknął ostatecznie.
Lan Wangji zgodził się kiwnięciem.
— Wybacz mi, panie — powiedział. To
również brzmiało źle, tym razem obco, niezgodnie z tym, za kogo się uważał Wei
Wuxian.
— Nie chcę żadnego tytułu i nic… się
nie stało. — Zwrócił się w kierunku przestraszonych dzieci. Przyklęknął przed
nimi i odparł: — Zaprowadzę was do domu. Pokażcie mi tylko, skąd was zabrał.
— Dziękuję. — Spojrzał na siostrę. —
Dziękujemy, dziękujemy! Nasz dziadek robi najlepsze placki z chili. Mówi, że
wypalają gardło, jak nic innego na świecie!
Dzieciak był pełen energii, zdrowy na
ciele i na umyśle, a do tego zaradny. Poradzi sobie w życiu, o ile jego drogę
nie przetnie żadne nieszczęście.
Zdjął z siebie zaciskający jego talię
pas i rozdarł na pół. Najpierw przywiązał oczy chłopcu, a później dziewczynce.
Nie rzucali się za bardzo, chyba zdążyli już wystarczająco zaufać dwójce
napotkanych mężczyzn. Wei Wuxian wziął na ręce chłopca, a Lan Wangji dziewczynkę.
Zaczął wszystkich prowadzić przez las, przez ścieżkę umarłych, z której tylko
jedna droga stanowiła powrót do świata żywych. Wei Wuxian znał ją, nigdy jednak
nie przeszedł na drugą stronę. Nie wyszedł poza królestwo duchów ani razu.
Pojedyncze promienie słońca przecinały
drzewa, przemykając między liśćmi i igłami, padając na leśną ściółkę. Jednak
poza nią na ziemi widniały znaki, cienka linka przypominająca pęknięcie,
widoczna tylko dla tych, którzy wiedzą o ich istnieniu.
Wei Wuxian zatrzymał się przed nią.
Kopnął zebrane w kupkę liście, trochę, żeby uspokoić zszargane nerwy, i trochę,
dlatego że po raz pierwszy prowadził za sobą kogoś obcego, kogoś, kto nie miał
prawa znać tych dróg.
— Odkąd umarłem, ani razu nie
odwiedziłem świata żywych — zwierzył się Wei Wuxian.
— Było warto? — zapytał niekoniecznie
zrozumiale Lan Wangji.
— Co „było warto”?
— Warto się poświęcać?
Wybuchnął nagłym śmiechem.
— „Poświęcać”?! — wykrzyczał na cały
las. — To nie poświęcenie, głupcze, to kara. Za moje winy. Grzechy. Morderstwa.
Za to, co uczyniłem za życia. Nigdy nie wybrałbym takiego losu z własnego
wyboru!
Lan Wangji poprawił na spokojnie rękaw
od swojej szaty, podwinął się wcześniej, gdy wziął dziewczynkę na ręce.
Odpowiedział melodyjnie:
— Wybrałeś.
„Wybrałeś” — powtórzył w myślach Wei
Wuxian i od razu go odrzucił. Nie pamiętał ludzkiego życia, ale zdecydowanie
nie był głupcem. Nie podjąłby takiej decyzji i nie oddał się w ręce samotności
i cierpienia.
— Lan Zhan, masz coraz lepsze pomysły.
Znam cię tylko kilka godzin, a już zdążyłem poznać kilka ciekawych teorii na
swój temat. Musiałeś za życia być twórcą. Pisarzem.
— Nie, byłem wojownikiem — zaprzeczył
prosto, nie biorąc pod uwagę sarkazmu Wei Wuxiana. — A moje wnioski to nie
tylko pomysły, to głównie obserwacje.
Wei Wuxian przewrócił oczami. Nie miał
sił do dalszej dyskusji, zapomniał nawet o lęku przed ponownym pojawieniu się w
świecie żywych.Teraz miał tylko nadzieję, że bogowie podziemia nie ukarzą go za
ten pojedynczy występek, uczyniony w dobrej wierze.
— Przeskocz, jak ja — poinstruował Lan
Wangji i skoczył.
Było to przejście na drugą stronę,
jeden krok nie zmieniał niczego, ale skok zatrzymał go w powietrzu, nie
pozwolił dotknąć ziemi, zawiesił się między dwoma światami i przez chwilę trwał
w tym miejscu, oglądając znajdującą się przed nim taflę. Na jednej stronie
odbijało się słońce, na drugiej księżyc. Obie reprezentowały drogę między
życiem, a śmiercią, zawieszeniem, którego nie powinno nigdy się przekraczać.
Gdy żywi docierali do granicy, przechodzili przez nią. Śmierć zawsze chętnie
ich witała, a duchy kusiły niewinnych śmiertelników tańcem, rozpustą i wieczną
zabawą. Przekroczenie granicy wiązało się z nieuchronnym końcem.
Wei Wuxian trwał w zawieszenie, patrząc
na przesuwający się księżyc i słońce. Zmieniały swoją kolejność, jako symbol
powrotu, zmiany wykraczającej poza pierwotne prawa natury. Kiedy stanęły, Wei
Wuxian opadł na trawę. Dotarł do niego świeży zapach sosen. Przemknął obok
niego ptak, usiadł na jednej z gałęzi i zaćwierkał słodko na jego widok.
Opuścił chłopca na ziemię i zdjął mu z
oczy opaskę. Uśmiechnął się ciepło do dziecka.
— Jesteśmy w… domu — ogłosił dziecku.
Chwilę później zjawił się obok niego
Lan Wangji z dziewczynką. Sama zrzuciła materiał z twarzy, pobiegła do brata,
złapała go za ręce i zaciągnęła w kierunku końca skarpy leśnej. Pod nią
znaleźli osadę. Ludzie budzili się wraz z nastaniem dnia, szykując do wyjścia w
pole. Przed jednym z domów, na drewnianej ławie spała kobieta. Okryła się na
noc samym cienkim materiałem. Nie wyglądał na taki, który dałby radę ją ogrzać.
Za poduszkę uznała worek napchany zwierzęcym futrem.
— Mamo! — krzyknęła z całej siły uratowana
dziewczynka.
Zeskoczyła ze skarpy i przeturlała się
po piasku, zostawiając za sobą zaskoczonego brata. Chłopak nie czekał zbyt
długo. Ruszył biegiem i podążył śladem siostry.
Kobieta, którą nazwali matką, podniosła
się gwałtownie. Wyglądała, jakby jeszcze śniła, jakby przywitał ją o poranku
piękny sen, w którym jej dzieci wracają do domu.
— Mamo, mamo — wołała dalej dziewczynka.
To nie sen — dotarło do kobiety.
Zrzuciła z siebie materiał i pobiegła boso przez ścieżkę, aż udało jej się
napotkać w połowie drogi na swoje dziecko. Pochwyciła córkę w silnym objęciu,
nie zamierzała puścić jej nigdy więcej samej do lasu. Nigdy. Chłopiec rzucił
się na rodzinę, wtulając do mamy i siostry. Rozpłakał się moment później.
Wei Wuxian i Lan Wangji zeszli,
upewniając się, że dzieci w końcu trafiły do swojego domu. Widok tulącej się
rodziny był piękny, otulający ich samotne serca, przypominający o dawnym, matczynym
cieple, który zaznali za życia.
— Dobrze, że wrócili do domu —
powiedział Lan Wangji, dokładnie te same słowa cisnące się na usta Wei Wuxiana.
— Oj, tak — zgodził się.
Z domu wyszedł i ojciec. Na widok
całych i zdrowych dzieci padł na kolana i zaczął bić pokłony w podzięce,
modlitwy kierował w stronę bogów. Wei Wuxian dostał dreszczy na myśl o
siedzących na złotych tronach pyszałkach, którzy w tym przypadku nic nie
zrobili.
— Dziękujemy mędrcom za przyprowadzenie
naszych dzieci — podziękowania w końcu zwrócił w stronę mężczyzn. — Nie mamy
wiele. Możemy zaprosić na prosty posiłek.
— Ten chłopiec już nam coś obiecał. —
Wei Wuxian zabrzmiał groźnie. Groźniej niż się spodziewał.
Z początku cała rodzina się wzdrygnęła,
ale wtedy chłopiec przypominał sobie obietnicę. Uciekł z uścisku matki i ujął
Wei Wuxiana za dłoń.
— Obiecałem słynne placki dziadka na
spróbowanie!
0 Comments:
Prześlij komentarz