Lan Wangji ścisnął swoją szatę.
Pochylił pokornie czoło i rzekł:
— Nie jestem godzien.
Wei Wuxian dosłownie przewrócił oczami. Teraz zwyczajnie szukał wymówki, nie uwierzy, że chodziło o jakąkolwiek godność. Uniósł dłoń na wysokość swojego barku, a potem opuścił ja gwałtownie. Grota się zatrzęsła. Stos z kości osunął się w dół, a zwłoki zawinięte ciasno w ogromnym kopcu zatrzęsły się ze strachu. Nie odważyły się ruszyć, przecież przetrzymywały sobą cały tron. Dlatego Wei Wuxian nie poruszył się ani o kawałek.
Za to Lan Wangji ruszył się —
Demoniczny Patriarcha nie wiedział, co siedziało w jego głowie, skoro podjął
taką decyzję, ale usatysfakcjonowała go. Na tyle, że uśmiechnął się
złowieszczo.
Zrobił miejsce na tronie dla swojego
nowego przyjaciela. Lan Wangji szedł wolno, dostojnie, z uniesioną głową, jakby
patrzył na równego sobie, a nie na kogoś, kto będzie decydował o jego dalszym
losie. Tkwił w jego spojrzeniu nieokiełznany opór, schowany pod fasadą zasad i
dobrych manier. Inny nie zauważyłby prawdziwego oblicza tego młodzieńca, Wei
Wuxian mimo wszystko z jakiegoś powodu siedział na tym tronie.
— Uważaj, żeby nie nadepnąć na dziecko
— zwrócił kultywatorowi uwagę.
Zrobił większy krok, omijając jeden ze
stopni. Uwierzył mu, nawet nie zerknął pod swoje stopy.
— Dzieci nie są niczemu winne —
skomentował ostrzeżenie.
Wei Wuxian
uniósł brew ze zdziwienia.
— Sądzisz, że przetrzymuję je tu na
siłę? — odpowiedział pytaniem.
— A nie?
Parsknął.
— One nie potrafią odejść. Są
przepełnione bólem i samotnością, zazwyczaj zostały zabrane bądź porzucone od
matek i ojców. Wołają dalej swoich rodziców, ale ci nie wracają — dokończył
ciszej. Te dzieci słyszały, szczególnie jego głos, i rozumiały, co do nich
mówił. — One nie są tu z mojej winy. Zwyczajnie nie potrafią zaznać spokoju —
wytłumaczył się.
Lan Wangji nie zakwestionował
tłumaczenia Wei Wuxiana. Był pierwszą osobą, która zaakceptowała prawdę.
Dziwne… Wei Wuxiana miał coraz większe wątpliwości wobec młodzieńca. Mimo to
przyjął go do siebie.
Usiadł obok Demonicznego Patriarchy i
oparł się o oparci z kości. Spojrzał w kierunku nieskończonego, ciemnego
sufitu, z którego wydobywały się szepty docierające ze świata żywych, a potem
ponownie zwrócił w stronę władcy.
Wei Wuxian założył na luźno nogi na
jego udach. Młodzieniec nie wiedział, co zrobić z rękoma. Ostatecznie położył
je na Wei Wuxianie i zaczął masować łydkę, jak opiekuńcza żona, która dba o
męża po jego powrocie do domu.
— Lan Zhan — nazwał młodzieńca inaczej
niż do tej pory.
Lan Wangji zacisnął mocniej dłoń na
nodze Wei Wuxiana. Nie skomentował nadanego zdrobnienia.
— Lan Zhan ci pasuje. Jest takie.. przyjemne
dla ucha. Lepiej się je wypowiada. Co sądzisz?
— Hm… — zgodził się mruknięciem, choć
ciężko było zinterpretować, co oznacza wydany dźwięk.
— Chyba zatrzymam cię na trochę — mówił
dalej. — Nudzę się tutaj, poza tym tego chcą bogowie podziemia, skoro nie
przesłali mi żadnych informacji na twój temat. To trochę niesprawiedliwe, ale
muszę z tym jakoś żyć. Na pewno poznam wszystkie twoje sekrety między czasie —
odparł zdecydowanym tonem, mając nadzieję, że Lan Wangji domyśli się jego
prawdziwych intencji.
Pozostał niewzruszony, skupiony na
masowaniu, w złudzeniu, że słowa Wei Wuxiana nic dla niego znaczyły. Pozwolił
mu żyć w tej nieświadomości, przynajmniej przez jakiś czas. Potem podejmie
właściwą decyzję.
Sięgnął w kierunku twarzy młodzieńca i
pogładził jego gładki policzek. Skórę miał nieskazitelnie czystą, jak u młodego
panicza, nieskażonego cierpieniem, wojną i nieustanną walką.
— Panie, Demoniczny Patriarcho, Władco!!!
— rozległo się przeraźliwe wołanie.
Zza prawej kotary wyskoczyła kobieta.
Jej welon zsunął się po jej twarzy i upadł za nią. Nie zatrzymała się. Pobiegła
pod tron zipana, zaniepokojona, ze łzami w pustych, białych oczach i z drżącym
ciałem. Padła na kolana, po czym pochyliła się nisko przed swoim panem.
Wei Wuxian wyprostował się. Odsunął Lan
Zhana na bok, posłał mu groźne spojrzenie, przypominając mu, że pomimo całej
gościnności nadal jest tutaj władcą i należy mu się szacunek. Lan Wangji
zrozumiał. Wstał z tronu i odsunął się na bok.
— Mów! — rozkazał kobiecie.
— Śmiertelnicy. Mój panie,
śmiertelnicy! — krzyczała dalej, nie odpowiadając na podstawowe pytanie, co
właściwie się wydarzyło.
Cierpliwość Wei Wuxiana się kończyła.
Otrzymał władzę absolutnym nad swoim terenem obejmującym część lasów przed
Miastem Duchów, polanę i oczywiście samą grotę, w której wybudował tron ze
zwłok. Niewiele, ale odpowiedzialność spadła na najmniejszy skrawek ziemi i
cokolwiek się na nim wydarzyło, miał obowiązek skontrolować.
Panna młoda nie zdołała mu wytłumaczyć,
do czego doszło. Skoro wspomniała o śmiertelnikach, to oznaczało to jedno:
przedostali się niesłusznie do świata umarłych. Noc duchów trwała, panował w
tym czasie zakaz przemieszczenia się dla żywych. Jednak nie wszyscy w to
wierzyli.
Dostrzegł ich. Rodzinny karawan,
dziadka, dwójkę dzieci z rodzicami i kilku tęgich mężczyzn, najpewniej
wynajętych dla ochrony. Jechali po ścieżce prowadzącej na polanę, choć ich
gwiazda miała zgasnąć wiele lat później. Nie powinni się tu znaleźć.
Wei Wuxian zacisnął gniewnie pięść.
Uderzył nią o tron. Cała grota zatrzęsła się, niesiona gniewem swojego pana.
Panna młoda uderzyła czołem o podłoże,
błagając o wybaczenie.
— Podnieś się — rozkazał jej. — To nie
twoja wina — dał jej do zrozumienia.
— Panie, oni pojawili się tu nagle. Nie
mieliśmy czasu zareagować — tłumaczyła się.
— Tak, tak — mruknął. Wziął głębszy
wdech, który zresztą nic mu nie dał, ale nawyki były silniejsze od rozsądku.
Śmiertelnicy na ścieżce zmarłych. Krótko
po spotkaniu z Hua Chengiem musiało się wydarzyć coś tak poważnego. Tylko
dostał grzeczne ostrzeżenie… To nie był jego dzień.
Zwlekł się z tronu i ruszył z kierunku
lasu. Nie powinien tracić czasu. Należało naprawić to, co się zepsuło, z
nadzieją, że nie poniesie za tę pomyłkę żadnych konsekwencji.
— Zaczekaj — zatrzymał go Lan Zhan.
No tak, zapomniał z tego wszystkiego o
młodzieńcu.
— To ty tu zaczekaj, ja załatwię sprawy
i zaraz do ciebie wrócę — wyjaśnił.
— Idę z tobą — stwierdził stanowczo.
Wei Wuxian nie miał czasu się kłócić.
Chwycił chłopaka w pasie, przysunął blisko siebie, tak że czuł jego oddech na
swojej skórze. Zapomniał już o tym doznaniu, jak wiele ciepła za sobą niosło. A
do tego ten młodzieniec był taki przystojny… Gdyby nie obowiązki, najchętniej
zaniósłby go do swoich komnat i tam… obsłużył.
Niestety, zamiast tego, zaczął ich
nieść przez tereny zmarłych. Unosił się w powietrzu, podążając wiecznymi
ścieżkami, które wyznaczył krótko po objęciu stanowiska. Tylko on miał prawo po
tych chodzić, dlatego trzymał Lan Zhana mocno, wiedząc, że ten nie ma gdzie
postawić stopy.
— Już niedaleko — zapewnił młodzieńca.
Ten powierzył mu się w pełni, nie
obawiał się, że Wei Wuxiana puści go w połowie drogi i opuści z niebios na
środek ścieżek duchów.
— Mamo, tato, gdzie jesteśmy? Boję się
— usłyszeli zlękniony głos dziecka.
Wei Wuxian zszedł ze swojej drogi ze
skoczył na ziemię, opadając wśród drzew. Schował się za jednym z nich, puścił
Lan Wangji i wskazał mu miejsce, w którym ma stać — czyli dokładnie za nim. Nie
pozwoli błąkać się młodzieńcowi na nieznanych terenach. Wystarczyło mu kłopotów
na jeden dzień.
Wychylił się zza drzewa. Karawana
podążała w głąb świata zmarłych, nie zatrzymując się, nie kwestionując miejsca,
do którego wkroczyli. Przewodnikiem był starszy mężczyzna, z podkrążonymi
oczami i bladą skórą, szczególnie widoczną na pomarszczonej twarzy. Prowadził
dwa, solidne muły, poruszające się niepewnie. Zwierzęta prędzej wyczuwały
niebezpieczeństwo niż ludzie. Leżało to w ich naturze, poza tym zwierzęta ufały
zmysłom, ludzie często podążali ślepo do celu, ignorując swoje przeczucia.
— Będzie dobrze — zapewnił wszystkich
przewodnich.
— Jakie dobrze, co za kłamca — fuknął
Wei Wuxian.
Niewiele ich dzieliło od przekroczenia
ostatecznej granicy. Potem czekała już na nich tylko śmierć. I gdyby chodziło
tylko o samą śmierć. Zza zakrętu zbliżała się grupa skazańców z obciętymi
rękoma. Byli to złodzieje, którzy odpowiedzieli za swoje zbrodnie cierpieniem. Ich
dusze błąkały się po tych lasach przez wiele lat, nie umiejąc odnaleźć
przejścia do groty Wei Wuxiana i ostatecznego sądu.
— Patrz, jakaś karawana — zauważył
jeden z mężczyzn. Obie ręce trzymał w torbie przy pasie. Rękawy od koszuli miał
przywiązane w miejscu, gdzie kończyły się kikuty.
— Umarli razem? — zastanawiał się inny,
z potworną twarzą, wyjedzoną przez szczury zanim zmarł w więzieniu.
— Albo żywi… Może się nimi pożywimy?
Słyszałem, że to daje takim jak my dużo mocy! A niedługo rozpoczną się walki,
więc może będziemy mieli szanse zwyciężyć w pojedynkach.
Głupcy!
Wei Wuxian postanowił im nie odpuścić i
oddać w ręce jego pięknych panien młodych na pożarcie. Nie zasługiwali na
bezpieczne przejście przez drzwi po jego lewicy.
Ludzie z karawany się wzdrygnęli. Widok
nadciągającego tłumu napawał ich niepokojem. Gdyby jeszcze natknęli się na nich
za dnia... W nocy uznali ich za bandytów. Matka przycisnęła dzieci do piersi.
Ucałowała ich czoła. Nie miała na sobie żadnej biżuterii, w wozie przewozili
skrzynie z ziołami — w powietrzu unosił się ostry, ale przyjemny zapach, Umarli
nie czuli smaku, przyprawy nie robiły im różnicy, więc od kilkudziesięciu lat
Wei Wuxian nie zaznał smaku dobrego, ostrego gulaszu z ryżem i warzywami. Na
samą myśl o jedzeniu ślinka podeszła mu do gardła.
Uratuje karawan! I w nagrodę weźmie woreczek
tych smakołyków.
— Ej, co to? — zdziwił się skazaniec.
Lan Wangji postukał Wei Wuxiana w
ramię. Kiedy odzyskał czujność, zerknął w kierunku karawanu. Sceneria… zmieniła
się. Karawan przystanął. Mężczyzna kierujący wozem puścił prowadzące ich zwierzęta
— woły uciekły w głąb lasu.
— Co się dzieje? — oburzył się inny
mężczyzna, wyglądał na męża kobiety. Wyszedł przed wszystkich, chwycił
przewodnika za koszulę i przybliżył do siebie. — Co to ma znaczyć?! — wrzasnął,
nie do końca świadomy całej sytuacji.
Zmarli zobaczyli to samo, co Wei Wuxian
i Lan Wangji. Jeszcze moment temu przewodnik wydawał się zwykłym człowiekiem —
zmęczonym po całym dniu i nocy pracy, potrzebującym odpoczynku. To złudzenie
trwało do momentu, w którym czerwono krwista poświata zaczęła wydobywać się z
ciała mężczyzny. Zaczął drżeć. Do jego oczu napłynęła krew.
Skazańcy widzieli zbyt wiele na drodze
śmierci, by bezmyślnie tu zostać. Zabrali wszystkie swoje kończyny, uciekając w
przerażeniu. Ich reakcja sprawiła, że i kobieta odsunęła dzieci. Wynajęci przez
nich ochroniarze wyjęli z pochwy miecze. Ostrza skierowali na przewodnika.
— Puść go! — zaczęła błagać kobieta.
Wei Wuxian dłużej nie czekał.
Wybiegł z ukrycia, wystawił przed
siebie dłoń, po czym cisnął mężczyznę z dala od demonicznej energii. Poleciał
na skrzynie z przyprawami. Roztrzaskał jedną z nich — ze środka wysypała się
zasuszona papryczka, a między nią znajdował się złoty przedmiot. Ochroniarze
wbili ciekawskie spojrzenia w ukryty towar, a potem zerknęli na rodzinę.
— Skąd to macie? — zapytał ostrym tonem
Wei Wuxian.
— Ja… — burknął mężczyzna. — To nie
twoja sprawa!
Jeśli zginie, będzie jego. Po tylu
latach pełnienia swojej funkcji, umiał rozpoznawać z bliska zbrodniarzy. Ten
jeden człowiek pod fasadą dobrego męża i ojca ukrywał krew plamiącą jego
ubrania. Handlarz ziołami i przyprawami. Zabawna przykrywka. Wei Wuxian z tego
wszystkiego nie zdołał zdusić śmiechu.
— Spotkamy się niedługo — odpowiedział
tylko, a potem zwrócił się w stronę przewodnika.
Stał. Nie ruszał się. Demoniczna
energia nadal wydobywała się z jego ciała, jakby wewnątrz znajdował się jakiś
przedmiot rozprzestrzeniający po nim tę nieokiełznaną energię. Należała do tego
świata, nie do żywych, a wyczuwał od tego człowieka życie. Nie był świadomy
tego, co się dzieje, ale jeszcze nie umarł.
Wei Wuxian zamachnął się dłonią. Wezwał
własną energię, która oplotła ciało mężczyzny i przytrzymała w jednym miejscu. Otworzył
mu usta i pozwolił swojej mocy wejść do środka, aby odnalazła źródło.
Rozległ się rumor.
Dwa zgony.
Wei Wuxian obejrzał się za siebie, było
już za późno. Ochroniarze osunęli się z koni, w ich ustach osiadła się piana z
krwi, granatowe linie od żył wyłoniły się na ich zaskoczonych twarzach.
— Pomocy! — krzyknęła kobieta.
Mąż pokręcił gwałtownie głową, powtarzając,
że to nie on. Oprócz osób z karawany, znajdował się tu dodatkowo tylko Lan
Wangji. Wyszukał go wśród drzew, bez wyraźnego polecenia nie oddalił się.
— Wyjdź — poprosił. O dziwo jego głos
zabrzmiał łagodniej niż zamierzał. Czyżby miał za miękkie serce za tego
młodzieńca?
Lan Wangji wyszedł z ukrycia. Nikt
wcześniej nie zauważył jego obecności. Kobieta odsunęła dzieci w drugą stronę,
ojciec wskazał na Lan Wangji, uznając go za przestępcę, który stał za całym
nieszczęściem, które na nich spadło. Wei Wuxian dobrze wiedział, że młodzieniec
nie stał za tym atakiem. Ktoś inny pozbył się ochroniarzy, gdy nie patrzył.
Z ust mężczyzny pochłoniętego
demoniczną energią coś wyjął. Przedmiot był długi, ruszał się, przypominał Wei
Wuxianowi robaki żerujące na zwłokach przy jego tronie, ale te nie miały prawa
tak długo żyć w ciele żywego człowieka.
— Widziałem, kto zabił ochroniarzy —
odezwał się Lan Wangji.
— Lan Zhan, w takim razie czekam na
odpowiedzi.
Pomimo swojej deklaracji, milczał.
— W takim razie to na pewno on! —
rzucił oskarżeniem mężczyzna. — Wygląda jak mnich, ale pewnie to tylko
przykrywka. A ty? Najgorszy potwór…
— Milcz — wysyczał Wei Wuxian.
Jego oczy zapłonęły czerwienią.
Demoniczna energia pochwyciła w swoje szpony mężczyznę i przygniotła go do ziemi
w pokornym pokłonie. W tej pozycji wyglądał znacznie lepiej. Ominął go. Stanął
nad kobietą tulącą do siebie małe dzieci.
— Mów — rozkazał jej.
— Mój panie, my naprawdę nic nie wiemy.
Jesteśmy prostymi handlarzami — tłumaczyła szybko. — Może i mój mąż próbował
coś przemycić, ale my nic więcej nie wiemy. Przewodnik sam się zgłosił. To
jakiś lalkarz z miasta. A my…
Odepchnęła dzieci na bok. Sięgnęła do
swojej prawej kieszeni i zamachnęła się ręką. Spomiędzy jej palców wysunęły się
trzy igły. Pomknęły prosto na Wei Wuxiana. Lan Wangji ruszył z pomocą,
wyciągnął miecz z pochwy i kiedy już miał zagrozić drogę igieł, Wei Wuxian
zatrzymał go delikatną wiąską energii. Igły wbiły się w jego ramię.
0 Comments:
Prześlij komentarz