Wei Wuxian chwycił ostatnie naczynie z alkoholem, które udało mu się przehandlować po dobrej cenie ze świnią. Wypił napój do dna i kiedy zdał sobie sprawę, że to koniec, wyrzucił naczynie za siebie i westchnął głęboko. Wrócił do swojego „domu” i na jego nieszczęście całkowicie trzeźwy. Słudzy zdążyli wysprzątać przestrzeń przed tronem, nie zauważył żadnych śladów po ostatniej zabawie z dawnymi wrogami, nawet nie czuł już tego potwornego odoru, jaki z siebie wydawali, a to był już jakiś progres.
Puści wyszli z ukrycia. Ustawili się w
dwóch rzędach i pozdrowili swojego mistrza znaczącym pokłonem, przepełnionym
szacunkiem wobec pana i ich stworzyciela. Na usta Wei Wuxiana cisnęło się wiele
złych słów, pragnął je wydusić, wyżalić się komuś w końcu, ale nie potrafił źle
potraktować istot, które mu służyły. Byli dla niego za dobry. Dlatego
uśmiechnął się sztucznie i rzekł:
— Dziękuję za waszą ciężką pracę,
szacunek i oddanie. Jesteście wielkimi, niezastąpionymi sługami. Idźcie dzisiaj
w świat i bawcie się do rana, a kiedy nadejdą kolejni zmarli, wezwę was do
ponownej posługi!
Padli na kolana w podzięce. Puści nie
mieli języków, byli niesłusznie skazanymi, którym zabrano głos i możliwość
bronienia się własnymi słowami. Skrzywdzeni za życia, po śmierci nie zaznali
spokoju. Wei Wuxian rozumiał ich zachowanie. Zaklaskał i uwolnił demoniczną
energię ze swojego ciała, dzieląc się nią ze zmarłymi i karmiąc ich gniewem
bądź nienawiścią. Zaspokojeni, ruszyli w świat.
Wei Wuxian z kolei podążył do swoich
komnat. Przed kotarą trwała cisza, zagłuszała dźwięki tortur, aby dać
złudzenie, że właśnie za nią znajduje się wyjście z tego koszmaru. Dopiero jak
się zbliżył, usłyszał jęki skazanych. Napełniały go mocą. Wchłaniał w siebie
każdy zalążek cierpienia zadanego tym, którzy doprowadzili do jego upadku.
Zaznali ambrozji życia, niech teraz poznają męki śmierci!
Odsunął gruby materiał.
— BŁAGAM, PUŚĆ MNIE! — rozbrzmiał
pierwszy wrzask. Mężczyzna podskoczył na jednej nodze, z drugiej ulewała się
krew, na szyi miał założony kaganiec, jak pies.
Panna Młoda pociągnęła za łańcuchy,
zatrzymując mężczyznę w porę, nim dotarł do jej pana.
— Wybacz, mój panie, tylko na moment… —
zaczęła przepraszać za swoją pomyłkę. Najpewniej spuściła go z oczu na chwilę i
wykorzystał chwilę nieuwagi, by uciec. Pech sprawił, że natrafił na swojego
oprawcę.
Wei Wuxian ominął parszywca. Nie raczył
posłać mu jednego, litościwego spojrzenia. Wsunął dłoń pod welon kobiety i
pogładził jej policzek.
— Nie przepraszaj. Piękne kobiety nie
powinny przepraszać.
— Panie, ja… — Odsunęła się wstydliwie.
— To za wiele.
— Nie, nie, najdroższa. Umiem rozpoznać
piękne kobiety. Nie wierzysz mi? — podszedł ją złośliwie.
— Wierzę we wszystko, co mówisz, mój
panie.
— To dobrze, dobrze. A teraz już ci nie
przeszkadzam, baw się nim, ile tylko zechcesz.
— Tak! — pisnęła z radości.
Pociągnęła za łańcuch i zaczęła
prowadzić mężczyznę do pomieszczenia obok, do jej pokoju zabaw. Krzyczał, wił
się, wyciągnął błagalnie rękę w kierunku Wei Wuxiana, ostatkiem sił, licząc na
litość. Pomylił się.
Wei Wuxian pomachał mu na pożegnanie,
zanim drzwi od pomieszczenia się zatrzasnęły.
Oddalił się na swoje miejsce spoczynku,
na stos pięknych, delikatnych tkanin, które wypełniały jego sypialnię. Ta góra
ubrań pięła się aż pod sam sufit, nikt nie mógł dosięgnąć wzrokiem tego
szczytu. Wei Wuxian czasem wskakiwał na samą górę, a zdarzało mu się, tak jak
teraz, że przywoływał demoniczną energię i kościane sługi. Były to szkielety po
zapomnianych wojownikach, którzy umarli w boju i ich ciała zostały tam
porzucone na pożarcie zwierząt i zgnicie. Na końcu zawsze zostawały same kości.
Łupiono ich z całego dobytku, ubrań i wartościowych rzeczy. Ich jedynym
pragnieniem był powrót do domu, utulenie ukochanych i pożegnanie się na zawsze.
Jednak żal, osamotnienie i porzucenie sprawiły, że zamiast powrotu do domu, doświadczyli
powrotu duch do dawnych ciał, z których niewiele zostało.
Wszyscy przybyli na wezwanie.
Rozdzielili się na części. Jeden stanął
na kościach drugiego, trzeci na czwartego, aż ostatni wepchnął się na samą górą
i zgodnie kiwnęli, że stworzyli schody. Wei Wuxian stanął na nich zdecydowanym
krokiem, nie obawiając się, że ta wieża padnie. Trzymali się stabilnie, dla
niego, dla swojego pana i dla spokoju, który mogli zaznać za jego sprawą. Nie
obiecał im złota, tylko wskazówki, jak dotrzeć tam, gdzie reszta rodziny.
Wei Wuxian udał się na samą górę i
kiedy zszedł na szczyt materiałów, ułożył się wygodnie i rozciągnął zmęczone
mięśnie.
— Ty. — Wskazał na najbliższy szkielet.
— Zezwalam ci na ponowne narodziny.
Zatrząsł się z radości. Otworzył
szczękę, jakby zamierzał podziękować Demonicznemu Mistrzowi, ale zapomniał, że
nie ma ust i języka, więc tylko skinął czaszką, po czym zamienił się w proch.
Wei Wuxian odesłał pozostałe i chwilę
później został… sam.
Cisza nie doprowadzała go do
szaleństwa, czasem potrzebował chwili dla siebie, szczególnie w dni, kiedy
zmarłych przybywało wielu. Jednak zdarzały się i takie dni, kiedy uświadamiał
sobie swoją samotność.
Widział puste łoże.
Z nikim nie rozmawiał.
Nie miał, kogo za dnia przytulać.
W takie dni łapał za najmocniejszy
alkohol i upijał się do nieprzytomności, żeby nie przeżywać za bardzo tej
pustki. Niestety i alkohol przestał działać. Zdecydowanie za mało go wypił.
Przewrócił się na drugi bok, złapał za
poduszkę i cisnął w nią twarz, aby zadusić krzyk pełen rozpaczy. Słabość.
Okazywał słabość niegodną strażnika zaświatów i wielkiego Demonicznego Patriarchy.
A jednocześnie godne biednego, samotnego człowieka, jakim był.
Nie pamiętał swojego ludzkiego życia.
Przepełniała go tęsknota za niewiadomym — na rodziną, których twarze były
rozmazane, za przyjaciółmi, których imiona zatarły się we mgle, może za
ukochanymi, których miłość właśnie odrzucał.
Taka właśnie była jego kara za
wszystkie grzechy. Potęga zamknęła go na skraju między żywymi a umarłymi,
wyniszczając duszę i ciało do tego stopnia, że pozostawił wrażenie na bogach
podziemia. Jednocześnie doprowadził do zniszczenia równowagi między dwoma
światami, którymi pod wieloma względami nie dało się naprawić. Naruszył wieczne
prawa, a potem inni podążyli tą samą drogą, tworząc wyrwę większą i
stabilniejszą.
Zesłanie go na tron sędzi to kara.
I jedyne, co mógł zrobić, to odbyć ją
właściwie. Jeśli widział w życiorysie danego człowieka swoje imię, czytał.
Jeśli dostrzegał, że ten go skrzywdził za życia, odpłacał mu z nawiązką. A Wei
Wuxian wiedział, że wielu doprowadziło do jego zguby. Czuł to w kościach,
szczególnie wtedy, gdy tacy ludzie zbierali się u bram zaświatów.
Oj, nieszczęśnicy, jak bardzo im
współczuł…
— Demoniczny Patriarcho, strażniku,
Mistrzu, mój Panie! — rozległo się słabe wołanie z dołu.
Wei Wuxian wyjrzał z ciekawości. Jedna
z panien młodych, najmłodsza z nich, bo umierając miała ledwo trzynaście lat,
wbiegła zdyszana do pomieszczenia. Ukłoniła się nisko i wymamrotała coś pod
nosem.
— Mów głośniej, bo nie słyszę — dał jej
do zrozumienia.
— Przybył nowy zmarły, bardzo…
nietypowy zmarły!
— Nietypowy? — zdziwił się.
Zeskoczył ze stosu materiałów. Miał
odpocząć, ale ogłoszenie kobiety zaintrygowało go. Spotkanie wydawało się
idealne na ostatnie nudy.
Wylądował tuż przed kobietą. Zdjął z
siebie wierzchnią szatę i podał jej. Zabrała ubiór, odkładając za siebie, po
czym podreptała niewinnie w stronę szafy, w której Wei Wuxian zebrał ponad
tysiąc szat.
— Panie, czego sobie dzisiaj życzysz? —
spytała słodkim tonem.
— Wybierz mi. W kwestiach modowych
zawsze ufam kobietom — dodał.
Panna młoda zaklaskała i podskoczyła z
radości. Moment później zniknęła za wystawą ubrań.
— Opowiedz mi przy okazji, o co chodzi
z nietypowym umarlakiem! — zawołał na nią, w sumie ciekawy, co miała na myśli,
kiedy tak określiła nowego przybysza.
— Panie, tego nie da się naprawdę
opisać. Musisz to zobaczyć, bo to niesamowite — powiedziała. — Gdybym cokolwiek
zdradziła, zniszczyłabym niespodziankę.
— Niespodziankę? — powtórzył, ujmując
się za podbródek. — Intrygujące. Chyba uwielbiacie trzymać mnie w niepewności.
— Panie, to nie tak — naburmuszyła się.
— Gdyby to było coś zwyczajnego, nawet bym się nie fatygowała, ale tu chodzi o
coś naprawdę niecodziennego.
Wyłoniła się z nową szatą, pasem i parą
srebrnych kolczyków. Zaczęła od tuniki, czarnej, długiej, bo ta sięgała aż po
samą podłogę. Poprawiła rękawy, które były krótkie, odstawały od ramion, po
czym założyła białą koszulę w ten sposób, żeby było widać nagie ramiona Wei
Wuxiana. Dwa razy okręciła pasem swojego pana i dopiero wtedy przywiązała pas
luźno, tak że opadł na biodra mężczyzny. A na koniec podała mu parę srebrnych
kolczyków, pasujących do samego pasa.
— I jak? — zapytała.
Wei Wuxian porządnie przyjrzał się w
lustrze. Zaaprobował, naprawdę zaaprobował. Nie był to jego styl, prędzej
pasował do Hua Chenga, ale sam nie czuł się źle. Przynajmniej wyglądał jak
władca.
— Możesz wybrać sobie kolejną ofiarę.
Nawet tego tajemniczego zmarłego, który na mnie niecierpliwie czeka.
— Nie. — Pokręciła małą główką. —
Uwierz mi, mistrzu, nie oddasz go za żadne skarby.
Nie uwierzył dziecku. Żeby nie niszczyć
jej nadziei, nic o tym nie wspomniał. Tylko jej podziękował i odszedł.
Już na korytarzu rozbrzmiała muzyka
wydobywająca się z guqinu. Nie wydał rozkazu którejkolwiek z kobiet. Nie
powinny zacząć grać. Poza tym melodia wydała się zupełnie inna od tej, którą
zazwyczaj słyszał. Nuty były spokojne, pełne ukojenia i dobrego ducha.
Brzmiały, jak muzyka wydobywająca się z niebios, pochodząca od bogów sztuki i kultury,
nie z podziemia i wiecznej kary.
Wei Wuxian szedł z coraz większymi
wątpliwościami. Nie mógł odmówić swojemu zadaniu, skoro oczekiwał na niego
jeden ze zmarłych skierowanych do podziemia.
Rozsunął kotary.
0 Comments:
Prześlij komentarz