[Drunken Dreams of the Past] Rozdział 2.1

  

Wei Wuxian chwycił ostatnie naczynie z alkoholem, które udało mu się przehandlować po dobrej cenie ze świnią. Wypił napój do dna i kiedy zdał sobie sprawę, że to koniec, wyrzucił naczynie za siebie i westchnął głęboko. Wrócił do swojego „domu” i na jego nieszczęście całkowicie trzeźwy. Słudzy zdążyli wysprzątać przestrzeń przed tronem, nie zauważył żadnych śladów po ostatniej zabawie z dawnymi wrogami, nawet nie czuł już tego potwornego odoru, jaki z siebie wydawali, a to był już jakiś progres.

Puści wyszli z ukrycia. Ustawili się w dwóch rzędach i pozdrowili swojego mistrza znaczącym pokłonem, przepełnionym szacunkiem wobec pana i ich stworzyciela. Na usta Wei Wuxiana cisnęło się wiele złych słów, pragnął je wydusić, wyżalić się komuś w końcu, ale nie potrafił źle potraktować istot, które mu służyły. Byli dla niego za dobry. Dlatego uśmiechnął się sztucznie i rzekł:

— Dziękuję za waszą ciężką pracę, szacunek i oddanie. Jesteście wielkimi, niezastąpionymi sługami. Idźcie dzisiaj w świat i bawcie się do rana, a kiedy nadejdą kolejni zmarli, wezwę was do ponownej posługi!

Padli na kolana w podzięce. Puści nie mieli języków, byli niesłusznie skazanymi, którym zabrano głos i możliwość bronienia się własnymi słowami. Skrzywdzeni za życia, po śmierci nie zaznali spokoju. Wei Wuxian rozumiał ich zachowanie. Zaklaskał i uwolnił demoniczną energię ze swojego ciała, dzieląc się nią ze zmarłymi i karmiąc ich gniewem bądź nienawiścią. Zaspokojeni, ruszyli w świat.

Wei Wuxian z kolei podążył do swoich komnat. Przed kotarą trwała cisza, zagłuszała dźwięki tortur, aby dać złudzenie, że właśnie za nią znajduje się wyjście z tego koszmaru. Dopiero jak się zbliżył, usłyszał jęki skazanych. Napełniały go mocą. Wchłaniał w siebie każdy zalążek cierpienia zadanego tym, którzy doprowadzili do jego upadku. Zaznali ambrozji życia, niech teraz poznają męki śmierci!

Odsunął gruby materiał.

— BŁAGAM, PUŚĆ MNIE! — rozbrzmiał pierwszy wrzask. Mężczyzna podskoczył na jednej nodze, z drugiej ulewała się krew, na szyi miał założony kaganiec, jak pies.

Panna Młoda pociągnęła za łańcuchy, zatrzymując mężczyznę w porę, nim dotarł do jej pana.

— Wybacz, mój panie, tylko na moment… — zaczęła przepraszać za swoją pomyłkę. Najpewniej spuściła go z oczu na chwilę i wykorzystał chwilę nieuwagi, by uciec. Pech sprawił, że natrafił na swojego oprawcę.

Wei Wuxian ominął parszywca. Nie raczył posłać mu jednego, litościwego spojrzenia. Wsunął dłoń pod welon kobiety i pogładził jej policzek.

— Nie przepraszaj. Piękne kobiety nie powinny przepraszać.

— Panie, ja… — Odsunęła się wstydliwie. — To za wiele.

— Nie, nie, najdroższa. Umiem rozpoznać piękne kobiety. Nie wierzysz mi? — podszedł ją złośliwie.

— Wierzę we wszystko, co mówisz, mój panie.

— To dobrze, dobrze. A teraz już ci nie przeszkadzam, baw się nim, ile tylko zechcesz.

— Tak! — pisnęła z radości.

Pociągnęła za łańcuch i zaczęła prowadzić mężczyznę do pomieszczenia obok, do jej pokoju zabaw. Krzyczał, wił się, wyciągnął błagalnie rękę w kierunku Wei Wuxiana, ostatkiem sił, licząc na litość. Pomylił się.

Wei Wuxian pomachał mu na pożegnanie, zanim drzwi od pomieszczenia się zatrzasnęły.

Oddalił się na swoje miejsce spoczynku, na stos pięknych, delikatnych tkanin, które wypełniały jego sypialnię. Ta góra ubrań pięła się aż pod sam sufit, nikt nie mógł dosięgnąć wzrokiem tego szczytu. Wei Wuxian czasem wskakiwał na samą górę, a zdarzało mu się, tak jak teraz, że przywoływał demoniczną energię i kościane sługi. Były to szkielety po zapomnianych wojownikach, którzy umarli w boju i ich ciała zostały tam porzucone na pożarcie zwierząt i zgnicie. Na końcu zawsze zostawały same kości. Łupiono ich z całego dobytku, ubrań i wartościowych rzeczy. Ich jedynym pragnieniem był powrót do domu, utulenie ukochanych i pożegnanie się na zawsze. Jednak żal, osamotnienie i porzucenie sprawiły, że zamiast powrotu do domu, doświadczyli powrotu duch do dawnych ciał, z których niewiele zostało.

Wszyscy przybyli na wezwanie.

Rozdzielili się na części. Jeden stanął na kościach drugiego, trzeci na czwartego, aż ostatni wepchnął się na samą górą i zgodnie kiwnęli, że stworzyli schody. Wei Wuxian stanął na nich zdecydowanym krokiem, nie obawiając się, że ta wieża padnie. Trzymali się stabilnie, dla niego, dla swojego pana i dla spokoju, który mogli zaznać za jego sprawą. Nie obiecał im złota, tylko wskazówki, jak dotrzeć tam, gdzie reszta rodziny.

Wei Wuxian udał się na samą górę i kiedy zszedł na szczyt materiałów, ułożył się wygodnie i rozciągnął zmęczone mięśnie.

— Ty. — Wskazał na najbliższy szkielet. — Zezwalam ci na ponowne narodziny.

Zatrząsł się z radości. Otworzył szczękę, jakby zamierzał podziękować Demonicznemu Mistrzowi, ale zapomniał, że nie ma ust i języka, więc tylko skinął czaszką, po czym zamienił się w proch.

Wei Wuxian odesłał pozostałe i chwilę później został… sam.

Cisza nie doprowadzała go do szaleństwa, czasem potrzebował chwili dla siebie, szczególnie w dni, kiedy zmarłych przybywało wielu. Jednak zdarzały się i takie dni, kiedy uświadamiał sobie swoją samotność.

Widział puste łoże.

Z nikim nie rozmawiał.

Nie miał, kogo za dnia przytulać.

W takie dni łapał za najmocniejszy alkohol i upijał się do nieprzytomności, żeby nie przeżywać za bardzo tej pustki. Niestety i alkohol przestał działać. Zdecydowanie za mało go wypił.

Przewrócił się na drugi bok, złapał za poduszkę i cisnął w nią twarz, aby zadusić krzyk pełen rozpaczy. Słabość. Okazywał słabość niegodną strażnika zaświatów i wielkiego Demonicznego Patriarchy. A jednocześnie godne biednego, samotnego człowieka, jakim był.

Nie pamiętał swojego ludzkiego życia. Przepełniała go tęsknota za niewiadomym — na rodziną, których twarze były rozmazane, za przyjaciółmi, których imiona zatarły się we mgle, może za ukochanymi, których miłość właśnie odrzucał.

Taka właśnie była jego kara za wszystkie grzechy. Potęga zamknęła go na skraju między żywymi a umarłymi, wyniszczając duszę i ciało do tego stopnia, że pozostawił wrażenie na bogach podziemia. Jednocześnie doprowadził do zniszczenia równowagi między dwoma światami, którymi pod wieloma względami nie dało się naprawić. Naruszył wieczne prawa, a potem inni podążyli tą samą drogą, tworząc wyrwę większą i stabilniejszą.

Zesłanie go na tron sędzi to kara.

I jedyne, co mógł zrobić, to odbyć ją właściwie. Jeśli widział w życiorysie danego człowieka swoje imię, czytał. Jeśli dostrzegał, że ten go skrzywdził za życia, odpłacał mu z nawiązką. A Wei Wuxian wiedział, że wielu doprowadziło do jego zguby. Czuł to w kościach, szczególnie wtedy, gdy tacy ludzie zbierali się u bram zaświatów.

Oj, nieszczęśnicy, jak bardzo im współczuł…

— Demoniczny Patriarcho, strażniku, Mistrzu, mój Panie! — rozległo się słabe wołanie z dołu.

Wei Wuxian wyjrzał z ciekawości. Jedna z panien młodych, najmłodsza z nich, bo umierając miała ledwo trzynaście lat, wbiegła zdyszana do pomieszczenia. Ukłoniła się nisko i wymamrotała coś pod nosem.

— Mów głośniej, bo nie słyszę — dał jej do zrozumienia.

— Przybył nowy zmarły, bardzo… nietypowy zmarły!

— Nietypowy? — zdziwił się.

Zeskoczył ze stosu materiałów. Miał odpocząć, ale ogłoszenie kobiety zaintrygowało go. Spotkanie wydawało się idealne na ostatnie nudy.

Wylądował tuż przed kobietą. Zdjął z siebie wierzchnią szatę i podał jej. Zabrała ubiór, odkładając za siebie, po czym podreptała niewinnie w stronę szafy, w której Wei Wuxian zebrał ponad tysiąc szat.

— Panie, czego sobie dzisiaj życzysz? — spytała słodkim tonem.

— Wybierz mi. W kwestiach modowych zawsze ufam kobietom — dodał.

Panna młoda zaklaskała i podskoczyła z radości. Moment później zniknęła za wystawą ubrań.

— Opowiedz mi przy okazji, o co chodzi z nietypowym umarlakiem! — zawołał na nią, w sumie ciekawy, co miała na myśli, kiedy tak określiła nowego przybysza.

— Panie, tego nie da się naprawdę opisać. Musisz to zobaczyć, bo to niesamowite — powiedziała. — Gdybym cokolwiek zdradziła, zniszczyłabym niespodziankę.

— Niespodziankę? — powtórzył, ujmując się za podbródek. — Intrygujące. Chyba uwielbiacie trzymać mnie w niepewności.

— Panie, to nie tak — naburmuszyła się. — Gdyby to było coś zwyczajnego, nawet bym się nie fatygowała, ale tu chodzi o coś naprawdę niecodziennego.

Wyłoniła się z nową szatą, pasem i parą srebrnych kolczyków. Zaczęła od tuniki, czarnej, długiej, bo ta sięgała aż po samą podłogę. Poprawiła rękawy, które były krótkie, odstawały od ramion, po czym założyła białą koszulę w ten sposób, żeby było widać nagie ramiona Wei Wuxiana. Dwa razy okręciła pasem swojego pana i dopiero wtedy przywiązała pas luźno, tak że opadł na biodra mężczyzny. A na koniec podała mu parę srebrnych kolczyków, pasujących do samego pasa.

— I jak? — zapytała.

Wei Wuxian porządnie przyjrzał się w lustrze. Zaaprobował, naprawdę zaaprobował. Nie był to jego styl, prędzej pasował do Hua Chenga, ale sam nie czuł się źle. Przynajmniej wyglądał jak władca.

— Możesz wybrać sobie kolejną ofiarę. Nawet tego tajemniczego zmarłego, który na mnie niecierpliwie czeka.

— Nie. — Pokręciła małą główką. — Uwierz mi, mistrzu, nie oddasz go za żadne skarby.

Nie uwierzył dziecku. Żeby nie niszczyć jej nadziei, nic o tym nie wspomniał. Tylko jej podziękował i odszedł.

Już na korytarzu rozbrzmiała muzyka wydobywająca się z guqinu. Nie wydał rozkazu którejkolwiek z kobiet. Nie powinny zacząć grać. Poza tym melodia wydała się zupełnie inna od tej, którą zazwyczaj słyszał. Nuty były spokojne, pełne ukojenia i dobrego ducha. Brzmiały, jak muzyka wydobywająca się z niebios, pochodząca od bogów sztuki i kultury, nie z podziemia i wiecznej kary.

Wei Wuxian szedł z coraz większymi wątpliwościami. Nie mógł odmówić swojemu zadaniu, skoro oczekiwał na niego jeden ze zmarłych skierowanych do podziemia.

Rozsunął kotary.


0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!