Wei Wuxian zacisnął pięść. Nie spodziewał się, że w tym roku zostanie wezwany przez Króla Duchów. Ostatnie ich spotkanie odbyło się w Noc Duchów, w rocznicę zwycięstwa Hua Chenga nad trzydziestoma trzema bogami. Dziś nie miało miejsce żadne wielkie wydarzenie, poza tym sam nie dokonał zbrodni, które zaniepokoiłoby władcę miast demonów.
Nie miał czasu na zbędne rozmyślania.
Skoro chodziło o natychmiastowe spotkanie, to musiał się udać na nie w tym
momencie.
Zaklaskał, wzywając trzynaście sług —
mężczyzn, których twarze były skryte za białą maską bez wydrążonych otworów,
bez rozrysowanego wyrazu twarzy. Nazywano ich Pustymi i tę rolę przejęli,
stając się tym, czego Wei Wuxian sobie życzył. Nosili długie, czarne i
jednolite szaty, osłaniające ich całe ciała, aż po szyję, aż do kostek.
— Posprzątajcie cały ten bałagan,
zabierzcie ich i torturujcie tak długo, aż przeproszą ludzi, których
skrzywdzili za życia. A ty… — zwrócił się do jedynego mężczyzny, którego dotąd
oszczędził. — Potrafię dotrzymać słowa. Idź! — rozkazał.
Po prawicy Wei Wuxiana znajdowała się
pustka. Czarna przestrzeń wydała się prowadzić donikąd, a w rzeczywistości była
właściwym przejściem, do którego zawsze powinien kierować zmarłych, którzy
przechodzili obok jego tronu.
Artysta nie ruszył od razu. Wątpliwie
wykonał krok, nadal podejrzliwie rozglądał się, oczekując pułapki, jak w
przypadku pozostałych mężczyzn. Wei Wuxian nie miał dla niego więcej czasu.
Uderzył w tron i nakazał:
— Przejdź.
— Dziękuję, dziękuję!
Popędził jak przestraszone zwierzę i
szybko wskoczył za pustą przestrzeń, dopełniając obietnicy, jaką złożył mu Wei
Wuxian. Kiedy Demoniczny Patriarcha dopełnił swojej powinności, zszedł z trochu
i zeskoczył na parter. Udał się w kierunku swoich komnat. Dwóch z Pustych
przytrzymało kotary z dwóch stron, robią dla Wei Wuxiana przejście.
Jednak zamiast do swoich pokoi, trafił
na sam środek ulicy Miasta Duchów. Panował na nim hałas. Z targu unosiły się
krzyki zachęcających do kupna straganiarzy — handlowali świeżymi nogami,
gałkami ocznymi, zachęcali do sprawdzenia starych broni, a niektórzy oferowali
nawet sztuczne skóry imitujące ludzki wygląd.
Jeden z kucharzy, stara świnia o
ludzkich rękach, zamachnęła się toporem i wbiła go głęboko w kawał drewna na
widok Wei Wuxiana.
— Witam Demonicznego Patriarchę, może
jakiś nowy towar wpadł? — zapytał ciepło. Podrapał się po ryjku, a potem
kichnął w kierunku gotującego się garnka, do którego rozczłonkował kilku
zagubionych podróżników.
— A coś konkretnie potrzeba? — Wei
Wuxian zastanowił się nad przyjęciem zamówienia. — Oj, nie teraz. Muszę iść na
spotkanie z Władcą Miasta.
— Władcą?! — zdziwił się kucharz. — To
nie przeszkadzam. Potem pogadamy. Przy okazji zapraszam na jakąś popitkę. O
interesach nie gada się o suchym ryjku.
— I takie zaproszenie to ja rozumiem.
Puścił oczko w kierunku świni, a potem
prędko oddalił się, nie chcąc tracić więcej czasu przed spotkaniem z Hua
Chengiem. Jego władca raczej należał do osób cierpliwych, nigdy nie karał za
spóźnienia, ale z drugiej Wei Wuxian nie chciał się niepotrzebnie narażać.
Szanował przyjaźń, jaką go obdarzył i nie warto było jej niszczyć.
Rezydencja Władcy Miasta została tej
nocy otwarta. Pochodnie płonęły we wszystkich pomieszczeniach, a dźwięk muzyki
docierał do uszu Wei Wuxiana, mimo że znajdował się dopiero przy samym wejściu.
Rezydencja Władcy Miasta, a samo miasto tworzyły dwa różne światy. Tłumy
przemykały między ulicami miasta, przepych, krzyki i rozmowy rozbrzmiewały
ochoczo, nikt nie stawiał tam żadnych granic. Inny świat zaczynał się po
przekroczeniu progu rezydencji. Robiło się pusto.
Ani jeden duch czy demon nie odważył
się wejść do rezydencji bez wyraźnego pozwolenia Hua Chenga. Ktokolwiek naruszył
tę zasadę, spotykał się z losem okrutnym i bezwzględnym. Jego prochy były
zabierane przez najwyższego władcę i niszczone na oczach bezmyślnego ducha, tak
żeby zniszczyć istotę jego życia i nie pozwolić, aby narodził się ponownie.
Wei Wuxian otrzymał zgodę, więc ruszył
zdecydowanym krokiem, omijając szereg kwiatów w kolorze krwawej czerwieni.
Ścieżka przywodziła na myśl ostatnią drogę, zanim dusza odnajdywała spokój i
szansę na ponowne narodzenie. Była wysłana pięknem i smutkiem, które
symbolizowały uczucia towarzyszące Władcy Miasta. Choć Wei Wuxian widział w
tych kwiatach jeszcze jedno ukryte uczucie: głęboką tęsknotę.
— Wejdź — usłyszał subtelny głos zza
drzwi.
Jedną ręką pchnął wejście.
Rozbrzmiała elegancka muzyka wygrywana
na starym guqinie przez duszę przepięknej kobiety — o pełnych, czerwonych
ustach, długich włosach sięgających aż do ziemi i kuszącym spojrzeniu,
doprowadzającym mężczyzn do szału.
Wokół niej tańczyły młode wampirzyce,
ubrane skąpo, w czerwone, cienkie szaty i dzwoneczki przywiązane do kostek.
Każdy ich ruch przyciągał za sobą dźwięk, przypominający śpiew świerszczy w
upalny wieczór.
Na samym końcu pomieszczenia stało
ogromne łoże osłonięte czerwoną kotarą. Blada doń wyjrzała zza niej i machnęła
na znak, że kobiety mają kończyć.
Muzyka i tańce ustały. Kobiety
przystawiły instrumenty do piersi, pokłoniły się i odeszły. Pozdrowiły Wei
Wuxiana skinięciem. Uśmiechnął się w ich stronę i posłał buziaczka. Zaczęły
szeptać między sobą, zanim odeszły.
— Pozdrawiam Władcę Miasta i Króla Ducwhów,
Wei Wuxian stawia się na wezwanie.
— Bez zbędnych pozdrowień, kiedy
jesteśmy sami.
Materiały rozsunęły się. Władca usiadł
na skraju łóżka, ubrany w szkarłatny kombinezon, ściśle przylegający do jego
umięśnionej piersi. Na czarnych butach nosił srebrne ozdoby, cienkie, brzęczące
przy każdym ruchu ciała mężczyzny. Hua Cheng był Królem Duchów, każdej nocy,
każdego dnia zmieniał swoją skórę. Raz odnosząc się w skórze młodzieńca, by
innego razu pojawić się jako stary mędrzec. Zdarzało mu się przybrać twarz
przystojnego mężczyzny, a gdy miał gorszy dzień, ukazywał całemu miastu
obrzydliwe, godne pogardy oblicze. Nikt nie wiedział, jak wygląda naprawdę.
Może jedna ze skór była jego prawdziwą, a może nigdy nie odważył się ubrać
prawdziwej? Odpowiedź na to pytanie znał tylko sam Hua Cheng.
Na spotkanie z Wei Wuxianem założył
skórę mężczyzny w średnim wieku, przystojną, z wyraźnym podbródkiem i orlim
nosem, jedno oko miał przysłonięte opaską, co było jednym ze stałych elementów
jego wyglądu. Długie włosy związał wysoko, a potem zaplótł z nich warkocz.
— Czy coś… dobrego się wydarzyło? —
zapytał z ciekawości Wei Wuxian.
Wyraz twarzy Hua Chenga zazwyczaj
pozostawał obojętny, przynajmniej w obecności Wei Wuxiana. Tak samo było teraz,
z tym tylko wyjątkiem, że cała sylwetka mężczyzny jakby promieniowała z
radości.
— Mój książę po raz trzeci wstąpił w
szeregi bogów. Powrócił — ogłosił ciepłym tonem Hua Cheng.
— Książę? Ten sam książę, o którym tyle
razy mówiłeś, Królu Duchów?
Skinął głową na tak.
Wei Wuxian rozluźnił się. Czyli czekała
ich miła rozmowa.
— Jaki jest plan? Mam nadzieję, że uda
się spotkanie.
— Nie wiem, czy się uda, ale czekałem
na mojego księcia osiemset lat. Może mnie odrzucić, sponiewierać, wyprzeć się,
ale…
— Wybacz, że przeszkadzam — przerwał
Wei Wuxian. — Nie mówiłeś mi zbyt często o swoim księciu, ale… wydaje mi się,
że nie jest on osobą, która potraktowałaby ciebie w taki sposób.
Hua Cheng zastanowił się przez moment,
po czym stwierdził:
— Tak, masz rację. Niepotrzebnie
zwątpiłem. Tak, może w ramach przeprosin przyszykuje karawan z prezentami?
Myślisz, że wystarczy mu podarować całą zbrojownię? Albo…
Sam Wei Wuxian zadrżał na myśl, że ktoś
miałby mu podarować przy w zasadzie pierwszej rozmowie całą zbrojownię.
Rozumiał swojego mistrza, jego tęsknotę i radość z możliwego spotkania, ale bał
się, że uczucia przysłonią mu zdrowy rozsądek.
— Mój królu, wybacz, ale powiem wprost,
to za dużo. Wiem, to książę, ale słyszałem, że obecnie ma tytuł Zbieracza
Skrawków albo nawet Zbieracza Śmieci. Skoro tak, to prędzej go ucieszy
znaleziony na środku drogi posążek aniżeli cała zbrojownia. Może pomóż mu
zbierać jakieś skrawki? Albo odbudować świątynie? Na pewno ucieszy go czyjaś
obecność po tylu latach samotności?
Hua Cheng oparł twarz o otwartą dłoń i
wpatrzył się głęboko w Wei Wuxiana.
— Ty byś się ucieszył? Pragniesz
towarzystwa po tylu latach samotności? — zadał mu chytre pytanie.
Wei Wuxian zmieszał się. Nie chodziło o
to, że nie chciał towarzystwa. Nie zasługiwał na nie. Dokonał wielu zbrodni,
niezależnie od tego, ile razy wpatrywał się w swoje dłonie, ciągle widział na
nich krew, a tę przelewał na nowo każdego, kolejnego dnia.
— Nikt nie chciałby mi towarzyszyć —
odpowiedział realnie, prawdziwie, jak mu serce i umysł podpowiadały.
— Przecież nie posiadasz wszystkich
wspomnień. Wielu się wyparłeś, część została ci odebrana, pamiętasz bardzo
niewiele — zwrócił mu uwagę Hua Cheng. — Nie opieraj się tylko na własnych
przekonaniach, bo wtedy i ja nie usłucham twoich rad. Głupców nie warto
słuchać.
Wei Wuxian zaśmiał się radośnie.
— W takim razie to zaszczyt być
nazywanym głupcem przez wielkiego Króla Duchów — stwierdził. — Ale tak, to
prawda. Opieram się na własnych przeczuciach.
— I ja tak samo.
Nagle Hua Cheng znalazł się przed Wei
Wuxianem. W mgnieniu oka zmienił skórę, na młodszą, cieplejszą, zdjął z oczu
opaskę i po raz pierwszy w swoim życiu zobaczył prawe oko swojego mistrza.
Ubrał się typowy strój dla młodzieńca z dobrego domu, wykonany z dobrej jakości
materiału. Włosy zebrał w luźny kuc, przekrzywiony w lewą stronę.
— Zamierzam się tak pokazać, co
sądzisz? — zapytał o szczerą opinię.
Wei Wuxian pogrążył się w głębokim
zastanowieniu. Zamierzam się naprawdę postarać.
— Jest… świetnie! — skomentował głośno.
— Wyglądasz niewinnie, ale z klasą. Twarz przystojna, na pewno zwrócisz jego
uwagę. Wzbudzasz zaufanie, a jednocześnie widać, że coś jest nie tak. Mogę się
założyć, że twój książę nabierze podejrzeń, przy okazji oczywiście zabierze cię
do swojego domu.
Hua Cheng uśmiechnął się ciepło.
— Dziękuję. Tego mi było potrzeba. —
Wziął głęboki wdech, nawet jeśli zmarli nie oddychali, i odetchnął, dodając
sobie odwagi na zbliżające się dni. — Demoniczny Patriarcho — nagle spoważniał
— pamiętaj, że od teraz będę często znikał. Nie przekraczaj niepotrzebnie
granic. Nie sprawiaj większych kłopotów niż zawsze. Dbaj o swoje terytorium.
Jeśli coś się wydarzy na twoim terytorium, masz o to zadbać. Nie będę po tobie
sprzątać.
— Wiem — zapewnił. — Pełnię tę rolę od
stosunkowo niedawna, ale znam swoje obowiązki i konsekwencje, jakie za sobą
ciągnie. Poza tym, co się może wydarzyć? Mam wrażenie, że tyle, co nic!
— Nie kłam — odparł surowo. — Nie
zapominaj, że zaczynają umierać ci, których zostawiłeś w ludzkich świecie.
Widzisz, że przybywają pod twój tron starcy. Jest ich coraz więcej. Wkrótce
przybędą kolejni, których zechcesz torturować. Nie przekraczaj granic. Nie
próbuj oszukiwać podziemia.
Wei Wuxian opuścił głowę. Nie odważył
się spojrzeć Hua Chengowi w oczy, kiedy rzekł:
— A co jeszcze mogę stracić? Co władcy
podziemia mogą ci odebrać? Jaki ból zadać?
Hua Cheng położył rękę na ramieniu Wei
Wuxiana i ścisnął ją mocno.
— Nie próbuj się przekonać — ostrzegł
go. — Bądź mądry, nie kieruj się głupotą. Są na tym świecie prawa, których nie
znamy i nie wiemy, jak właściwie ich przestrzegać. Jeśli nasze czyny skrzywdzą
tylko nas, zniesiemy karę, ale co jeśli uderzy w innych? Nie podejmuj próby,
kiedy cenę musi ponieść ktoś inny.
Wei Wuxian odwrócił się. Jego policzki
zaczerwieniały ze wstydu. Wciąż był głupcem, po tylu lat, nawet jeśli już raz
zaprzeczanie prawom natury doprowadziło do śmierci jego bliskich.
— Dziękuję za wielką radę. — Pochylił
czoło w podzięce. — Usłucham się i będę postępował właściwie.
— To dobra decyzja. To bardzo dobra…
Głos oddalił się. Zaczął brzmieć jak
echo odbijające od pustych ścian rezydencji. Hua Cheng odszedł, a wraz z nich zniknęły wszelkie przedmioty z
pomieszczenia. Wei Wuxian klęczał wśród pustych, czterech ścian, a jedynym jego
towarzyszem w tej samotności okazał się pojedynczy, srebrny motyl wędrujący w
samotności w stronę Miasta Demonów.
0 Comments:
Prześlij komentarz