[Drunken Dreams of the Past] Rozdział 1.4

 

Wei Wuxian zacisnął pięść. Nie spodziewał się, że w tym roku zostanie wezwany przez Króla Duchów. Ostatnie ich spotkanie odbyło się w Noc Duchów, w rocznicę zwycięstwa Hua Chenga nad trzydziestoma trzema bogami. Dziś nie miało miejsce żadne wielkie wydarzenie, poza tym sam nie dokonał zbrodni, które zaniepokoiłoby władcę miast demonów.

Nie miał czasu na zbędne rozmyślania. Skoro chodziło o natychmiastowe spotkanie, to musiał się udać na nie w tym momencie.

Zaklaskał, wzywając trzynaście sług — mężczyzn, których twarze były skryte za białą maską bez wydrążonych otworów, bez rozrysowanego wyrazu twarzy. Nazywano ich Pustymi i tę rolę przejęli, stając się tym, czego Wei Wuxian sobie życzył. Nosili długie, czarne i jednolite szaty, osłaniające ich całe ciała, aż po szyję, aż do kostek.

— Posprzątajcie cały ten bałagan, zabierzcie ich i torturujcie tak długo, aż przeproszą ludzi, których skrzywdzili za życia. A ty… — zwrócił się do jedynego mężczyzny, którego dotąd oszczędził. — Potrafię dotrzymać słowa. Idź! — rozkazał.

Po prawicy Wei Wuxiana znajdowała się pustka. Czarna przestrzeń wydała się prowadzić donikąd, a w rzeczywistości była właściwym przejściem, do którego zawsze powinien kierować zmarłych, którzy przechodzili obok jego tronu.

Artysta nie ruszył od razu. Wątpliwie wykonał krok, nadal podejrzliwie rozglądał się, oczekując pułapki, jak w przypadku pozostałych mężczyzn. Wei Wuxian nie miał dla niego więcej czasu. Uderzył w tron i nakazał:

— Przejdź.

— Dziękuję, dziękuję!

Popędził jak przestraszone zwierzę i szybko wskoczył za pustą przestrzeń, dopełniając obietnicy, jaką złożył mu Wei Wuxian. Kiedy Demoniczny Patriarcha dopełnił swojej powinności, zszedł z trochu i zeskoczył na parter. Udał się w kierunku swoich komnat. Dwóch z Pustych przytrzymało kotary z dwóch stron, robią dla Wei Wuxiana przejście.

Jednak zamiast do swoich pokoi, trafił na sam środek ulicy Miasta Duchów. Panował na nim hałas. Z targu unosiły się krzyki zachęcających do kupna straganiarzy — handlowali świeżymi nogami, gałkami ocznymi, zachęcali do sprawdzenia starych broni, a niektórzy oferowali nawet sztuczne skóry imitujące ludzki wygląd.

Jeden z kucharzy, stara świnia o ludzkich rękach, zamachnęła się toporem i wbiła go głęboko w kawał drewna na widok Wei Wuxiana.

— Witam Demonicznego Patriarchę, może jakiś nowy towar wpadł? — zapytał ciepło. Podrapał się po ryjku, a potem kichnął w kierunku gotującego się garnka, do którego rozczłonkował kilku zagubionych podróżników.

— A coś konkretnie potrzeba? — Wei Wuxian zastanowił się nad przyjęciem zamówienia. — Oj, nie teraz. Muszę iść na spotkanie z Władcą Miasta.

— Władcą?! — zdziwił się kucharz. — To nie przeszkadzam. Potem pogadamy. Przy okazji zapraszam na jakąś popitkę. O interesach nie gada się o suchym ryjku.

— I takie zaproszenie to ja rozumiem.

Puścił oczko w kierunku świni, a potem prędko oddalił się, nie chcąc tracić więcej czasu przed spotkaniem z Hua Chengiem. Jego władca raczej należał do osób cierpliwych, nigdy nie karał za spóźnienia, ale z drugiej Wei Wuxian nie chciał się niepotrzebnie narażać. Szanował przyjaźń, jaką go obdarzył i nie warto było jej niszczyć.

Rezydencja Władcy Miasta została tej nocy otwarta. Pochodnie płonęły we wszystkich pomieszczeniach, a dźwięk muzyki docierał do uszu Wei Wuxiana, mimo że znajdował się dopiero przy samym wejściu. Rezydencja Władcy Miasta, a samo miasto tworzyły dwa różne światy. Tłumy przemykały między ulicami miasta, przepych, krzyki i rozmowy rozbrzmiewały ochoczo, nikt nie stawiał tam żadnych granic. Inny świat zaczynał się po przekroczeniu progu rezydencji. Robiło się pusto.

Ani jeden duch czy demon nie odważył się wejść do rezydencji bez wyraźnego pozwolenia Hua Chenga. Ktokolwiek naruszył tę zasadę, spotykał się z losem okrutnym i bezwzględnym. Jego prochy były zabierane przez najwyższego władcę i niszczone na oczach bezmyślnego ducha, tak żeby zniszczyć istotę jego życia i nie pozwolić, aby narodził się ponownie.

Wei Wuxian otrzymał zgodę, więc ruszył zdecydowanym krokiem, omijając szereg kwiatów w kolorze krwawej czerwieni. Ścieżka przywodziła na myśl ostatnią drogę, zanim dusza odnajdywała spokój i szansę na ponowne narodzenie. Była wysłana pięknem i smutkiem, które symbolizowały uczucia towarzyszące Władcy Miasta. Choć Wei Wuxian widział w tych kwiatach jeszcze jedno ukryte uczucie: głęboką tęsknotę.

— Wejdź — usłyszał subtelny głos zza drzwi.

Jedną ręką pchnął wejście.

Rozbrzmiała elegancka muzyka wygrywana na starym guqinie przez duszę przepięknej kobiety — o pełnych, czerwonych ustach, długich włosach sięgających aż do ziemi i kuszącym spojrzeniu, doprowadzającym mężczyzn do szału.

Wokół niej tańczyły młode wampirzyce, ubrane skąpo, w czerwone, cienkie szaty i dzwoneczki przywiązane do kostek. Każdy ich ruch przyciągał za sobą dźwięk, przypominający śpiew świerszczy w upalny wieczór.

Na samym końcu pomieszczenia stało ogromne łoże osłonięte czerwoną kotarą. Blada doń wyjrzała zza niej i machnęła na znak, że kobiety mają kończyć.

Muzyka i tańce ustały. Kobiety przystawiły instrumenty do piersi, pokłoniły się i odeszły. Pozdrowiły Wei Wuxiana skinięciem. Uśmiechnął się w ich stronę i posłał buziaczka. Zaczęły szeptać między sobą, zanim odeszły.

— Pozdrawiam Władcę Miasta i Króla Ducwhów, Wei Wuxian stawia się na wezwanie.

— Bez zbędnych pozdrowień, kiedy jesteśmy sami.

Materiały rozsunęły się. Władca usiadł na skraju łóżka, ubrany w szkarłatny kombinezon, ściśle przylegający do jego umięśnionej piersi. Na czarnych butach nosił srebrne ozdoby, cienkie, brzęczące przy każdym ruchu ciała mężczyzny. Hua Cheng był Królem Duchów, każdej nocy, każdego dnia zmieniał swoją skórę. Raz odnosząc się w skórze młodzieńca, by innego razu pojawić się jako stary mędrzec. Zdarzało mu się przybrać twarz przystojnego mężczyzny, a gdy miał gorszy dzień, ukazywał całemu miastu obrzydliwe, godne pogardy oblicze. Nikt nie wiedział, jak wygląda naprawdę. Może jedna ze skór była jego prawdziwą, a może nigdy nie odważył się ubrać prawdziwej? Odpowiedź na to pytanie znał tylko sam Hua Cheng.

Na spotkanie z Wei Wuxianem założył skórę mężczyzny w średnim wieku, przystojną, z wyraźnym podbródkiem i orlim nosem, jedno oko miał przysłonięte opaską, co było jednym ze stałych elementów jego wyglądu. Długie włosy związał wysoko, a potem zaplótł z nich warkocz.

— Czy coś… dobrego się wydarzyło? — zapytał z ciekawości Wei Wuxian.

Wyraz twarzy Hua Chenga zazwyczaj pozostawał obojętny, przynajmniej w obecności Wei Wuxiana. Tak samo było teraz, z tym tylko wyjątkiem, że cała sylwetka mężczyzny jakby promieniowała z radości.

— Mój książę po raz trzeci wstąpił w szeregi bogów. Powrócił — ogłosił ciepłym tonem Hua Cheng.

— Książę? Ten sam książę, o którym tyle razy mówiłeś, Królu Duchów?

Skinął głową na tak.

Wei Wuxian rozluźnił się. Czyli czekała ich miła rozmowa.

— Jaki jest plan? Mam nadzieję, że uda się spotkanie.

— Nie wiem, czy się uda, ale czekałem na mojego księcia osiemset lat. Może mnie odrzucić, sponiewierać, wyprzeć się, ale…

— Wybacz, że przeszkadzam — przerwał Wei Wuxian. — Nie mówiłeś mi zbyt często o swoim księciu, ale… wydaje mi się, że nie jest on osobą, która potraktowałaby ciebie w taki sposób.

Hua Cheng zastanowił się przez moment, po czym stwierdził:

— Tak, masz rację. Niepotrzebnie zwątpiłem. Tak, może w ramach przeprosin przyszykuje karawan z prezentami? Myślisz, że wystarczy mu podarować całą zbrojownię? Albo…

Sam Wei Wuxian zadrżał na myśl, że ktoś miałby mu podarować przy w zasadzie pierwszej rozmowie całą zbrojownię. Rozumiał swojego mistrza, jego tęsknotę i radość z możliwego spotkania, ale bał się, że uczucia przysłonią mu zdrowy rozsądek.

— Mój królu, wybacz, ale powiem wprost, to za dużo. Wiem, to książę, ale słyszałem, że obecnie ma tytuł Zbieracza Skrawków albo nawet Zbieracza Śmieci. Skoro tak, to prędzej go ucieszy znaleziony na środku drogi posążek aniżeli cała zbrojownia. Może pomóż mu zbierać jakieś skrawki? Albo odbudować świątynie? Na pewno ucieszy go czyjaś obecność po tylu latach samotności?

Hua Cheng oparł twarz o otwartą dłoń i wpatrzył się głęboko w Wei Wuxiana.

— Ty byś się ucieszył? Pragniesz towarzystwa po tylu latach samotności? — zadał mu chytre pytanie.

Wei Wuxian zmieszał się. Nie chodziło o to, że nie chciał towarzystwa. Nie zasługiwał na nie. Dokonał wielu zbrodni, niezależnie od tego, ile razy wpatrywał się w swoje dłonie, ciągle widział na nich krew, a tę przelewał na nowo każdego, kolejnego dnia.

— Nikt nie chciałby mi towarzyszyć — odpowiedział realnie, prawdziwie, jak mu serce i umysł podpowiadały.

— Przecież nie posiadasz wszystkich wspomnień. Wielu się wyparłeś, część została ci odebrana, pamiętasz bardzo niewiele — zwrócił mu uwagę Hua Cheng. — Nie opieraj się tylko na własnych przekonaniach, bo wtedy i ja nie usłucham twoich rad. Głupców nie warto słuchać.

Wei Wuxian zaśmiał się radośnie.

— W takim razie to zaszczyt być nazywanym głupcem przez wielkiego Króla Duchów — stwierdził. — Ale tak, to prawda. Opieram się na własnych przeczuciach.

— I ja tak samo.

Nagle Hua Cheng znalazł się przed Wei Wuxianem. W mgnieniu oka zmienił skórę, na młodszą, cieplejszą, zdjął z oczu opaskę i po raz pierwszy w swoim życiu zobaczył prawe oko swojego mistrza. Ubrał się typowy strój dla młodzieńca z dobrego domu, wykonany z dobrej jakości materiału. Włosy zebrał w luźny kuc, przekrzywiony w lewą stronę.

— Zamierzam się tak pokazać, co sądzisz? — zapytał o szczerą opinię.

Wei Wuxian pogrążył się w głębokim zastanowieniu. Zamierzam się naprawdę postarać.

— Jest… świetnie! — skomentował głośno. — Wyglądasz niewinnie, ale z klasą. Twarz przystojna, na pewno zwrócisz jego uwagę. Wzbudzasz zaufanie, a jednocześnie widać, że coś jest nie tak. Mogę się założyć, że twój książę nabierze podejrzeń, przy okazji oczywiście zabierze cię do swojego domu.

Hua Cheng uśmiechnął się ciepło.

— Dziękuję. Tego mi było potrzeba. — Wziął głęboki wdech, nawet jeśli zmarli nie oddychali, i odetchnął, dodając sobie odwagi na zbliżające się dni. — Demoniczny Patriarcho — nagle spoważniał — pamiętaj, że od teraz będę często znikał. Nie przekraczaj niepotrzebnie granic. Nie sprawiaj większych kłopotów niż zawsze. Dbaj o swoje terytorium. Jeśli coś się wydarzy na twoim terytorium, masz o to zadbać. Nie będę po tobie sprzątać.

— Wiem — zapewnił. — Pełnię tę rolę od stosunkowo niedawna, ale znam swoje obowiązki i konsekwencje, jakie za sobą ciągnie. Poza tym, co się może wydarzyć? Mam wrażenie, że tyle, co nic!

— Nie kłam — odparł surowo. — Nie zapominaj, że zaczynają umierać ci, których zostawiłeś w ludzkich świecie. Widzisz, że przybywają pod twój tron starcy. Jest ich coraz więcej. Wkrótce przybędą kolejni, których zechcesz torturować. Nie przekraczaj granic. Nie próbuj oszukiwać podziemia.

Wei Wuxian opuścił głowę. Nie odważył się spojrzeć Hua Chengowi w oczy, kiedy rzekł:

— A co jeszcze mogę stracić? Co władcy podziemia mogą ci odebrać? Jaki ból zadać?

Hua Cheng położył rękę na ramieniu Wei Wuxiana i ścisnął ją mocno.

— Nie próbuj się przekonać — ostrzegł go. — Bądź mądry, nie kieruj się głupotą. Są na tym świecie prawa, których nie znamy i nie wiemy, jak właściwie ich przestrzegać. Jeśli nasze czyny skrzywdzą tylko nas, zniesiemy karę, ale co jeśli uderzy w innych? Nie podejmuj próby, kiedy cenę musi ponieść ktoś inny.

 Wei Wuxian odwrócił się. Jego policzki zaczerwieniały ze wstydu. Wciąż był głupcem, po tylu lat, nawet jeśli już raz zaprzeczanie prawom natury doprowadziło do śmierci jego bliskich.

— Dziękuję za wielką radę. — Pochylił czoło w podzięce. — Usłucham się i będę postępował właściwie.

— To dobra decyzja. To bardzo dobra…

Głos oddalił się. Zaczął brzmieć jak echo odbijające od pustych ścian rezydencji. Hua Cheng odszedł,  a wraz z nich zniknęły wszelkie przedmioty z pomieszczenia. Wei Wuxian klęczał wśród pustych, czterech ścian, a jedynym jego towarzyszem w tej samotności okazał się pojedynczy, srebrny motyl wędrujący w samotności w stronę Miasta Demonów.


0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!