Kobieta nadal dostojnie szła przez stos
zwłok. Nie miała na sobie butów, każdy jej krok nie pozostawiał po sobie
żadnego dźwięku. Gdy była żywa, uchodziła za piękność. Wielu ustawiało się na
jej drodze, chwalając za urodę, za piękno. Kwiaty, prezenty otrzymywała od
wielbicieli każdego poranka. Nie odpowiedziała na zaloty żadnego z tych
mężczyzn, była wierna swojemu ukochanemu, ale ten ją zdradził. Nie ufała dłużej
mężczyznom, tylko swojemu panu, któremu służyła z wdzięcznością za możliwość
dokonania zemsty, nawet w imieniu innej, która straciła swoje życie w podobny
do niej sposób.
Uśmiechnęła się do pozostałych
mężczyzn. Odsunęli się szybko i zaczęli się tłumaczyć:
— Nigdy nie skrzywdziłem kobiety.
— Nie uderzyłem kwiatkiem.
— Ja wiernie służyłem żonie i kochance.
Zabrałem ją do siebie wraz z dzieckiem. Naprawdę! — zaklinał się artysta.
Popatrzyła się na Wei Wuxiana.
Potwierdził ich słowa znaczącym kiwnięciem.
Zgodziła się, żeby ich oszczędzić od
losu, który czekał na zdrajcę kobiet. Oddaliła się za kotarę i zamknęła ją za
sobą, nie chcąc, aby niepotrzebne dźwięki zakłóciły ucztę jej pana.
— Co teraz z wami mam zrobić? — zaczął
się zastanawiać.
— Nic — odparł zwycięzca z poprzedniej
walki. — Ja wygrałem!
— Aaa, tak! — przypomniał sobie. —
Zapomniałem, że należy ci się nagroda. Niektórzy mówią, że zwycięzca bierze
wszystko.
— A więc… — Przełknął głośno ślinę. —
Mogę odejść?
— Odejść? — zdziwił się Wei Wuxian. —
Nie pamiętam, żebym coś wspominał o jakimś odchodzeniu.
— Kłamca — wysyczał mistrz. — Jak długo
będziesz się nad nami pastwił? Wiem, że nie prowadziłem życia godnego
najlepszej śmierci, ale nie zasłużyłem na cierpienie i spotkanie z tobą.
Wei Wuxian postukał się opuszkiem palca
w usta i pomyślał przez chwilę.
— Naprawdę? — Udał zdziwienie. — Po
mojej lewej to przejście do osobistych komnat. Pokojów „innej” rozkoszy.
Oczywiście znajdę tam to, czego akurat zapragnę. Po mojej prawicy, to zejście
do zaświatów, do podziemia, cierpienia i wiecznego nieszczęścia.
— I nas wszystkich to czeka?! —
przerwał mu mężczyzna.
Wei Wuxian miał dzisiaj zaskakująco
dużo cierpliwości. I czasu. Nikt go nie gonił, na polanie nie tworzyły się
kolejki.
— Do mnie nie trafią prawi, uczciwi czy
godni zostania bogami. Jeśli twoje zasługi na ziemi, twoje umiejętności,
zdolności i osiągnięcia przewyższą innych ludzi, możecie stać się bogami. Ale
wy… trafiliście do mnie. Nie do Miasta Demonów, nie na ścieżkę do ponownego
narodzenia się, a do mnie. — Usiadł na tronie i dumnie wypiął pierś. — Wiecie,
co to oznacza?
— Że przekupiłeś bogów! — oburzył się.
Wei Wuxian parsknął śmiechem. Rozsiadł
się wygodnie na swoim tronie i machnął ręką od niechcenia.
— Aż takie wysokie mniemanie macie o
mnie? Sądzicie, że ci, którzy za życia mną gardzili, którzy doprowadzili do
śmierci i zniszczenia mojej rodziny, klanu, przyjaciół i mnie samego, są tu
ściągani dzięki mojej niegodziwości i zasadzkom? Tu trafiają tylko ci, którzy
na to zasłużyli — ogłosił stanowczym, zdecydowanym tonem. — Ty, wielki
zwycięzco tej walki, ilu niewinnych zabiłeś? Byłeś sędzią, który miał sądzić
sprawiedliwie. A tu raz, dwa rączka przyjęła coś, czego nie powinna. Winni
wymykali się sprawiedliwości, a niewinnych sądziłeś jadem i torturami, aż
akceptowali oskarżenia, aby ich cierpienie się skończyło.
Demoniczna energia zawirowała wokół
dłoni Wei Wuxiana. Uderzył o siedzenie i w ten cała grota się zatrzęsła. Kości
zsunęły z wielkiej góry wraz z obślizgłymi robalami, które zaczęły wysuwać się
zza zwłok. Jeden z potworów wypełznął na podłoże przed mistrzów.
Zwycięzca przesunął miecz po ziemi.
Podniósł go na nieznaczną wysokość, po czym opuścił na robala i przepołowił.
Zaśmiał się Wei Wuxianowi prosto w twarz za nieudolną próbę wystraszenia ich.
Tym razem już się nie bał.
— Lepiej zerknij pod nogi — zaproponował
kulturalnie.
I faktycznie spojrzał pod nogi.
Przepołowiony robal zaczął się wić.
Dwie części, z których wypłynęła gęsta substancja przypominająca rozdrobnioną
galaretę, została, a dalsze fragmenty zaczęły przesuwać się dalej.
Mistrz wykorzystał miecz. Uderzył
połówkę robala po kilka razy, rozdrabiając go na kilkanaście fragmentów.
Zamierzał go zgnieść, tak że nic więcej po nim nie zostanie. Zaczął oddychać
ciężko, męczył się szybciej niż za życia. Po jego długiej, białej brodzie
zaczął spływać pot. Starcze oczy nie nadążały za robakami, które wciąż
odżywały. Rozmazał mu się obraz. Stał niewyraźnie.
Zachwiał się na zmęczonych nogach.
Wbity w ziemię miecz pozwolił mu
zachować równowagę.
Wei Wuxian zaklaskał, gratulując
zadziwiającej walki. Starzec nie pozwolił mu zaznać satysfakcji i odwrócił od
niego wzrok. Popełnił błąd. Stracił z oczu gromadę pełzających robali. Na nodze
poczuł coś mokrego. Gwałtownie trzepnął nogę, zrzucając z siebie pierwsze
stworzenie, które zdążyło się na niego wślizgnąć. Na tym się jednak nie
skończyło. Od razu na drugiej nodze pojawiło się to samo uczucie.
— Artysto, skradłeś utwory wielu
twórców i podpisałeś się pod nimi. Ostatecznie popełnili samobójstwo, nie mogąc
znieść tego, że ktoś osiągnął sukces na ich dziełach. Ale… widzę, że jesteś tylko
jednym, żałosnym robakiem, więc jeśli pomożesz przyjacielowi, przepuszczę cię.
Artysta energicznie pokiwał głową. Bez
chwycili zawahania wstał i pobiegł do zwycięzcy pojedynku.
—
Co ty robisz, głupcze?! — ryknął. Nic poza tym nie dał rady zrobić.
Artysta miał więcej siły. Chwycił go w
mocnym uścisku i przycisnął do ziemi. Miecz kopnął. Broń przesunęła się na
długość ramienia, ale żaden z nich nie dałby rady go dłużej dosięgnąć.
— Przestań! Puść!
— Nie! Myślisz, że zmarnuje taką okazję?
— Zalał się łzami. Łzy zmieszały się z krwią z odciętego ucha i skapnęły na
twarz leżącego pod nim mężczyzny. — Chcę odejść. Nie zamierzam cierpieć. Za
dużo cierpiałem.
— On cię nie puści, on… Nie ufaj temu
potworowi!!!
Kilkanaście robaków przesunęło się po
tułowiu mężczyzny. Łaskotały go przez biały ubiór, zostawiając za sobą
przezroczystą maź, która oprócz samej lepkiej konsystencji nic nie robiła.
Robale żyły na zwłokach, konsumując małe robaczki przylegające go
rozkładających się organów. Cieszyło ich ciepło produkowane w trakcie procesu
rozkładu, szczególnie w momencie, kiedy wnętrze zwłok było jeszcze ciepłe. I do
tego ciepła dążyły. Kierowały się instynktem, nie posiadały mózgu,
skomplikowanych organów, ich zachowania były przewidywalne i proste.
Wei Wuxian obserwował swoje zwierzątka
przez wiele lat. Cieszył go ich rozwój, nowe zachowania i to, jak były
użyteczne dla jego sprawy.
— Otwórz mu usta — rozkazał artyście.
Obaj popatrzyli na Wei Wuxiana z
przerażeniem w oczach. Uświadomili sobie cel, do którego zmierzały robactwa.
Mistrz zaczął się ruszać, wyszarpnął jedną rękę, ale chwilę później artysta
złapał i ją. Ściągnął swoją białą opaskę z czoła i przywiązał nią ręce
mężczyzny. Przyklęknął na jego dłoniach, a potem zmusił usta do otwarcia.
Robaki zadrżały z radości.
Przyspieszyły, kierując się w stronę źródła ciepła, w stronę organów. Mistrz
kręcił nogami, szarpał głową, za wszelką cenę chciał się wyrwać. Jego
spojrzenie błagało Wei Wuxiana, żeby ten go wypuścił.
— Nie — rzucił krótkie Wei Wuxian. — Czy
ktoś miał dla mnie litość? Czy byłeś litościwy dla skazanych przez siebie
ludzi?
Wycharczał przez półotwarte usta.
— Ups, nie rozumiem — zadrwił. —
Przykro mi, ale nie jestem w stanie spełnić twojej ostatniej prośby. Może…
Pierwszy z robali dotarł na miejsce.
Przejechał mazią po brodzie mężczyzny i na moment zawahał się nad dalszym
czynem.
— Spodobałeś mu się. Prawie ci
zazdroszczę. Prawie…
Robal wślizgnął się do wnętrza
mężczyzny. Rozciągnął jego usta, nie mogąc wejść za pierwszy podejściem. Był za
gruby. Artysta puścił mistrza i odsunął się od niego, niesiony konwulsjami i
obrzydzeniem. O mało nie wymiotował. Wypluł tylko ślinę.
Robal wszedł jeszcze głębiej,
rozpychając gardło, przedostając się w kierunku ciepła, miękkich, soczystych
organów. Blokował przejście dla innych, więc zaczął przesuwać się szybciej w
głąb ciała.
Mistrz dławił się. Ciało mu
zesztywniało, w oczach stanęły bolesne łzy. Plecy wygiął w odruchowy łuk. Nic
nie przychodziło mu na ratunek. Robale wpychały się na siłę, jakby robiły wyścigi,
kto dostanie się pierwszy. Zaczęły mu niektóre przegryzać skórę. Bolesny krzyk
zamarł mu na ustach.
— Cudowny widok. Prawie rozkoszny i…
nudny? Co sądzisz? — zwrócił się do artysty.
— Mogę… — Przełknął głośno ślinę. —
Mogę przejść?
— Przejść? — Wei Wuxian uniósł brew ze
zdziwienia. — Dlaczego?
— Ja… Ja… — zaplątał się, szukając
odpowiedniej odpowiedzi. — Bo zasłużyłem, żeby znaleźć się w zaświatach i
odpokutować za swoje grzechy!
Rzucił się na podłogę i pokornie
pokłonił przed Wei Wuxianem.
Czekał.
Wei Wuxian zamachał nogą, a potem
ziewnął szeroko, znudzony zadawanymi torturami i reakcją tych ludzi. Nie
walczyli, byli słali, starzy, bez talentu i siły. Spotkał dawniej wytrwalszych,
pełnych szacunku, kultury i potęgi, dzięki której najnudniejsze dni stawały się
blaskiem radości w jego wiecznej każe i roli, jaką miał spełniać w tym piekle.
Artysta był najgorszym ze wszystkich, potulnym psem, przylegającym do nogi i
błagającym o każdy okruszek zrzucony ze stołu.
— A może jeszcze z tobą się pobawię? —
zaproponował, druzgocąc nadzieje ostatniego z mężczyzn.
Nagle grota się zatrzęsła. Wei Wuxian
powstał z tronu i upadł na jedno kolano, chyląc czoło, zanim głos rozbrzmiał w
sali:
— Demoniczny Patriarcho, przyjdź na
chwilę. Zostaw tych umarłych. Musimy porozmawiać.
— Tak, Królu Duchów. Przybędę
natychmiast — obiecał.
Komunikat się urwał i nastała cisza.
0 Comments:
Prześlij komentarz