Nikt nie ruszył do walki.
Wei Wuxian westchnął zawodząco, oczekując większego zaangażowania ze strony dawnych mistrzów. Możliwe, że się pomylił, niszcząc ducha jedynego z nich, który wykazywał jakąkolwiek chęć do podążania za jego planami. Nie mniej, to teraz już nie miało znaczenia.
Poprawił rękaw od swojej szaty i
wskazał najpierw na jednego z mistrzów, potem na drugiego. Przypadkowo. Nie
zwracał uwagi na stan ich ciała, umiejętności, jakimi dysponowali za życia czy
siłę ducha. Czekał na odpowiednią rozrywkę.
Mężczyźni podnieśli się niepewnie. Ich
nogi wciąż się trzęsły, były jak z galarety, każdy krok stawiali z dużą dozą
niepewności, rozglądając się nerwowo po całej sali, jakby w każdej chwili coś
mogło wyskoczyć zza ich pleców. W końcu sięgnęli po miecze i stanęli naprzeciw
siebie.
— Proszę o wybaczenie, ten… — zawahał
się, zerkając w kierunku Wei Wuxiana — demon mnie do tego zmusił — dokończył
odważnie, wierząc, że jego dni i tak są policzone.
— Również o to błagam.
Wei Wuxian przewrócił oczami. Te ckliwe
rozmowy, jak nimi rzygał. W innych okolicznościach zżarliby się nawzajem,
okradli domy, porwali córki, żony, a majątek przetrawili według własnego
uznania. Tylko w obecności prawdziwego demona udawali świętych, którymi nigdy
nie byli.
Dlatego zamierzał im pokazać, co
oznacza jego gniew.
— Walczcie — rozkazał.
Rzucili się na siebie. Zamachnęli
mieczami i trafili w swoje własne ostrza. Dźwięk ocierającego się o siebie
metalu rozbrzmiał w sali. Wei Wuxian z rozkoszą wsłuchał się w tę melodię, lecz
ta ustała, kiedy odsunęli się od siebie.
Sapnęli ciężko. Miecze wykonano z solidnego metalu, dodatkowy ciężar
dodała broni ozdobna rękojeść. Ich ręce za życia nosiły pisma, usta głosiły
słowa, nigdy nie podejmowali się walki, a jeśli i do tego doszło, to wyjmowali
ochronę za odpowiednią cenę. Więc po jednym machnięciu ostrzem, zaczęli
zasapać. Ich mięśnie się trzęsły z wysiłku, próbowali nie opuścić mieczy.
Oboje złożyli deklarację, przepraszając
drugiego z przeciwników i winę zrzucając na Wei Wuxiana, ale w rzeczywistości
obawiali się, że każdy wyraz słabości wykorzysta drugi z przeciwników. Dlatego
trwali w tej tragikomedii ku uciesze Wei Wuxiana. Rzucili się ponownie na
siebie. Jeden podniósł miecz wysoko, próbował go opuścić, lecz ciężar sprawił,
że miecz opadł za jego plecy, wyginając go do tyłu. Drugi zauważył to w porę.
Podparł broń drugą ręką wbił ostre w brzuch pierwszego.
Szybko oddalił się, uklęknął i
krzyknął:
— Przepraszam!
Krew wypłynęła z ust mistrza. Zachłysnął
się nią. Opuścił rękojeść swojego miecza i padł, wbijając się jeszcze głębiej w
przeszywające go ostrze.
Wei Wuxian zaklaskał, gratulując
zwycięscy wygranej.
— Cóż za cudowna walka. Aż się
zmęczyłem od samego patrzenia — zadrwił sobie z walczących.
—Nie masz szacunku dla zmarłych?! —
wykrzyczał zwycięzca.
— Oczywiście, że mam. Dlaczego miałbym
nie mieć? — zapytał luźno. — Szanuję każdą duszę, która do mnie dociera.
Pozostaje tylko kwestia, czy ta dusza coś mi uczyniła czy nie. Większość z nich
puszczam bez większych problemów. Czasami jednak trafiają się takie smakowite
kąski.
Oblizał usta, wpatrując się w
pozostałych mistrzów.
Z obrzydzenia odwrócili wzrok.
— Powtórzcie jeszcze raz, co o mnie
sądzicie? — poprosił, tym razem bardzo grzecznie.
— Wei Wuxian nie narodził się ponownie
— wycedził jeden przez zaciśnięte zęby. — My żyliśmy w bogactwie, przepychu,
szczęściu, śmiechu, a ty? Dobro wygrało, wygnaliśmy potwora z tego świata i
zapewniliśmy mu pokój, a ty gniłeś wśród zwłok, śmierci i samotności. Chyba że
ta panna młoda z tyłu dostarczała ci wystarczającej rozrywki?
Kąciki ust Wei Wuxiana podniosły się w
subtelnym uśmiechu.
Wstał z wielkiego tronu i zbliżył się
do stojącej za nim kobiety. Położył dłoń na jej chłodnym policzku, gładząc go
czule. Kobieta nie mogła dłużej się zarumienić, ale z radości zaczęła wydrążać
lewą nogą dziurę w podłożu u szczytu góry.
— Nie ma języka — skomentował Wei
Wuxian. — Ktoś wyrwał jej język. — Potem przyłożył rękę do jej brzucha.
Zadrżała. — Miała zaznać szczęścia, urodzić dziecko i uciec z ukochanym.
Czekała na niego. Nie przyszedł. Wysłał kilka sług, którzy obezwładnili tę
piękność, odebrali całkowicie godność i skąpali ją w czerwieni. Potem wyrzucili
jej zwłoki do rzeki. Służy mi bardzo dobrze. Pragnęła zemsty, ale jak na złość
ukochany nadal żyje. I tu… znalazłem coś ciekawego.
Zaklaskał. Z góry kości wydobyło się
coś małego, z początku wszyscy uznali, że to zwłoki zwierzęcia. Szło na
czterech kończynach, przypominało nieowłosionego psa, niosącego w pysku zwój.
Jeden z mistrzów wymiotował. Złapał się
za żołądek. Pragnął wydostać się z tego piekła, nawet wejść do samych zaświatów
i nigdy więcej nie napotkać na Wei Wuxiana.
— To… To… — wydukał. — To dziecko.
Pępowina nie została odcięta od matki.
Dziecko człapało na rękach i nogach, nienauczone, jak poruszać się jak
człowiek. Po narodzinach nikt nie wytarł maleństwa z krwi, więc umarło skąpane
w krwi matki. W wąskich ustach niósł zwój. Wei Wuxian wziął dziecko w swoje
objęcia, ogłaskał je po brzuszku i podziękował, składając pocałunek na czole
maleństwa.
Rozwinął zwój i odczytał:
— „Żonę zdradzał z wieloma kobietami.
Pięć z nich zapłodnił. Każdej obiecał małżeństwo, dobre życie i miłość wraz z
oddaniem. Umawiał się na spotkanie przy przydrożnej kapliczce, zaprowadzał nad
przepaść i popychał. Jedna ostatkiem sił urodziła dziecko, zanim umarła.” —
Zwinął pergamin. — Zabawne. Może to piękne maleństwo to twój synek?
Panna młoda wydała z siebie charkot.
Bez pozwolenia od swojego pana nie mogła się rzucić na zmarłego mistrza. Na
razie tylko patrzyła, przepełniona gniewem i nienawiścią.
— Moja zemsta nic nie znaczy w obliczu
cierpienia, które zaznały te kobiety za życia i po śmierci — przyznał Wei
Wuxian. — Nie mogą odpocząć. Nie narodzą się ponownie. Nie chcą również stać się
potworami. Szukają miłości. Zrozumienia. Ciepła.
— Sam byłeś za życia wolną duszą —
zarzucił mu mistrz. — Ile kobiet zostawiłeś? A może gustowałeś się w takich
pannach, jak ta za tobą?
— Hm… Kocham kobiety. Kocham śliczne
panienki.
— Czyli… — Zbrzydziła go sama myśl o
obcowaniu z martwią kobietą. — Jesteś…
— Wydaje mi się, że zaszło tu pewne
nieporozumienie. Nie sądzicie?
— Jakie nieporozumienie?! — oburzył się
mężczyzna. — Jedynym nieporozumieniem jesteś ty!
— Ja? — zdziwił się niewinnie Wei
Wuxian. — Jesteście tacy kochani. Uwielbiacie zrzucać winę na innych. Nic złego
nie uczyniliście. Na wszystkie grzechy znajdziecie odpowiednie wytłumaczenie.
Ludzie dla was znaczą tyle, co nic. Ja przynajmniej znam swoje winy i żyję z
nimi. Wy… Umarliście w śmiesznym złudzeniu, którego dziś… was pozbawię. —
Zwrócił się w kierunku panny młodej. — Oddaję ci go w twoje ręce.
Kobieta odsunęła welon. Usta miała
obrysowane czerwienią. Uśmiechnęła się szeroko, ukazując ostre, spiłowane zęby,
gotowe do wtopienia w miękką skórę swojej ofiary. Odstawiła na bok tacę z
fletem, skłoniła się w podzięce i zaczęła powoli schodzić z tronu.
Mężczyzna cofnął się odruchowo. Zaczął
szukać wyjścia, gotowy do ucieczki w każdej chwili, jednak przejścia nie było.
Wszyscy znaleźli się w zamkniętej grocie, okrytej w ciemności, z jednym tronem
pośrodku i tajemniczą przestrzenią za górą z kości i zwłok. Jeśli istniało
jakiekolwiek przejście, to tam.
Wei Wuxian nie wysilił się, żeby
uświadomić mężczyźnie błąd.
Mistrz ruszył gwałtownie. Ominął tron,
śmiejąc się i przeklinając wszystkie dusze, które go skazały na to cierpienie,
i wkroczył za czarną kotarę. Zniknął. Kotara zaczęła powoli opadać, a zanim
zamknęła się, jeden krzyk wydobył się zza niej, kusząco zapraszając pannę młodą
do siebie.
— Idź — zachęcił ją Wei Wuxian. — Cały
jest twój.
0 Comments:
Prześlij komentarz