Zebrało się ich pięciu, w białych szatach pogrzebowych, z pojedynczym wyschniętym kwiatem przyczepionym do piersi i opaskach ściśniętych na czołach. Byli to mężczyźni, w wieku starczym, sprawiający wrażenie poważnych i szanowanych myślicieli. Wszyscy stali wyprostowani, pogrążeni w zamyśleniu, z ciekawością przyglądając się nieznanemu otoczeniu. Każdy z nich udawał, że wie, dlaczego znalazł się pośrodku pustego, wyjałowionego pola. Inteligentnie posyłał uśmiech drugiemu z towarzyszy, kiedy napotkali się w odwzajemnionym spojrzeniu. Żaden nie miał pojęcia, co tu robili ani gdzie dalej mieli zmierzać.
Przestrzeń wydawała się opróżniona,
jakby zebrano z otoczenia rośliny i zwierzęta, nie dotarł do nich najmniejszy
brzdęk muchy czy śpiew cykady. Z ziemi nie wysuwały się robaki. Nawet wiatr
ustał w tym niezwykłym miejscu, przepełnionym smutkiem i nicością.
— Witam szanownych mędrców — odezwał
się najmłodszy z obecnych mężczyzn, choć i jego wiek sięgał pięćdziesięciu lat.
Pozdrowił ich i odczekał chwilę, zanim zmieszani mistrzowie zebrali się i
odpowiedzieli tym samym pozdrowieniem.
— Cóż za niezwykłe miejsce — powiedział
kolejny, gładząc długą brodę sięgającą mu aż do pasa. — Słyszałem o nim tak
wiele, a mimo to nadal mnie zaskoczyło — skłamał, nie miał najmniejszego
pojęcia, gdzie trafił.
—Tak, tak, podzielam zdanie — zaczął
podążać za kłamstwem. — Choć moje nauki skupiły się raczej na sztuce, kochałem śpiew,
poezję, kaligrafię, nie prowadziłem zbyt wielu dyskusji na temat tego miejsca,
więc byłbym wdzięczny za podzielenie się wiedzą.
Nastało niezręczne milczenie.
Popatrzyli na siebie niezręcznie, czekając, aż ktoś wyjdzie przed wszystkich i
zacznie dyskusję. Przecież już ktoś wspomniał, że posiada odpowiednią wiedzę.
W ten sposób cisza trwała.
Mężczyzna, który poprosił o informacje,
westchnął teatralnie.
— Rozumiem swoją pozycję i to, że aż
wstyd pytać o tak oczywiste prawdy. Błagam o wybaczenie. — Pochylił głowę przed
pozostałymi. — Zachowałem się niegodnie i obraziłem wszystkich tu zebranych.
Nie mniej, nadal okazałbym wielką wdzięczność za przedstawienie prawdy o tym
miejscu.
— Pozostali zgodzą się ze mną, że
prośba jest dość zaskakująca — wywyższył się kolejny.
— Tak, tak, z mojej strony
potrzebowałabym chwili na zebranie całej wiedzy i wyłuskanie z niej kilku
istotnych faktów.
— Pozdrawiam i dziękuję szanownemu
przyjacielowi za znakomite ujęcie sedna sprawy. Trzeba tu się chwilę nagłowić i
wynieść właściwe informacje z posiadanej wiedzy.
— Szkoda by było niepotrzebne naszego
przyjaciela, który poświęcił swoje życie, sztuce i pięknu, który niepotrzebnie
nie musi zapychać swojej artystycznej duszy suchymi, zbędnymi informacjami.
— Nie wiem, jak mam wyrazić wdzięczność
za poświęcony dla mnie czas, mistrzowie — rzekł mężczyzna, który to wszystko
zaczął. — A więc pozwolę mistrzom na chwilę rozmyślania i wtedy…
Rozległ się śmiech — przedłużający się,
jakby odbijający echem śmiech, który sprawił, że dreszcze przeszły im po całym
ciele. Zlęknieni mężczyźni rozejrzeli się po sobie, podejrzewając, że śmiech
pochodzi od jednego z nich.
Pomylili się.
Nikt z zebranych tu dawnych mistrzów
nie śmiał się. Ich twarze okrył strach. Zaczęli się trząść, niepewni tego, co
nastąpi dalej. Zbliżyli się do siebie. Zaczęli patrzeć w kierunku dłoni
pozostałych, licząc, że znajdą pokrytą w bruzdach skórę, sugerującą, że może
ktoś był mistrzem sztuk walk, szczególnie jeśli chodziło o broń. Ku swojemu
wzajemnemu zaskoczeniu, każdy miał gładką, nienaruszoną powłokę, jakby w ciągu
całego życia cieszył się zabawami i odpoczynkiem.
To odkrycie sprawiło, że śmiech narósł.
Zaczął brzęczeć w ich uszach, jakby ktoś stał tuż za nimi. Odwracali się,
szukali źródła tej kpiny, przeklinali, uciekali, wrzeszczeli, aż w końcu
zamiast śmiechu pojawił się romantyczny dźwięk fletu. Melodia z początku
uspokoiła mistrzów, dając im fałszywą nadzieję, że zdołali wydostać się z
szaleństwa, które zaprezentował im tajemniczy osobnik.
— Chodźmy za tym dźwiękiem —
zaproponował jeden z nich.
Z chęcią ruszyli przed siebie,
podążając za słodką melodią. Jednak ich stopy przestały stąpać po wysuszonej
trawie. Zamiast kroków, usłyszeli chlupot.
Zerknęli pod swoje nogi. Chodzili w
morzu krwi, której ciągle przybywało. Lała się z jednego miejsca, z ich prawej
strony, z wielkiej góry kości i zwłok. Na jej szczycie widniał ogromny tron z
ludzkich szkieletów, potrafiący zmieścić na sobie trójkę dorosłych ludzi, ale
zamiast nich, spoczywał tam jeden człowiek. Ubrany był w czerń i czerwień,
długie, czarne włosy miał luźno opuszczone, a w oczach mienił się krwawy blask.
Jego oblicze było surowe, przepełnione gniewem i nienawiścią, otaczała go
demoniczna aura. Nosił na sobie zapach śmierci.
To właśnie ten mężczyzna grał na
flecie. Utwór nie współistniał z otaczającym go światem, był za piękny, za
romantyczny. Przypominał melodie graną przez młodzieńca próbującego zdobyć
serce ukochanej. W tej scenerii wydawało się, że pragnął dosłownie wyrwać serce
z piersi najdroższej.
— Wei Wuxian — doszedł do wniosku jeden
z mistrzów.
Inni przyjrzeli się dokładniej
mężczyźnie siedzącemu na tronie.
— Tak, to on — zgłosił się ktoś
jeszcze.
— Czyli udało mu się odrodzić i
przyszedł szukać zemsty! Potwór! Wiedziałem, że kiedyś ten dzień nastąpi, ale
nie, że dziś!
— Tak, gromadził nienawiść przez te
wszystkie lata i teraz w końcu przybył dokonać zemsty.
— Spokojnie, przyjaciele, może my go
nie zatrzymamy, ale pozostali mistrzowie sekt mu sprostają, tak jak w Mieście
bez Nocy!
Wei Wuxian przysłuchiwał im się z
ciekawością. Co jeszcze powiedzą? Jak wiele zdradzą? Czy odkryją, gdzie w
zasadzie się znaleźli? Czy pozwoli im zwyczajnie przejść na drugą stronę?
Ostatnie pytanie sprawiło, że kolejny
raz miał ochotę puścić na swoją krainę falę nieogarniętego śmiechu. Każdy, kto
tu docierał, zachowywał się w mniej lub bardziej podobny sposób, lecz powoli
przybywali i tacy, których twarze wydawały się znajome. Im nie pozwalał tak
łatwo przejść. Cieszyło go ich zagubienie, niewiedza, dalsze przekonanie o
wyższości, a kiedy to mu się znudziło, przechodził dalej…
Zaprzestał grania na flecie. Zza góry
kości i zwłok wybiegła kobieta, ubrana była w czerwoną suknię ślubną, z twarzą
okrytą podniszczonym welonem. Nerwowo wbiegła na górę, przyklęknęła i
podstawiła Wei Wuxianowi srebrną tacę. Odłożył na nią flet. Kobieta odsunęła
się na bok w pokłonach.
— Głupcy — jedno słowo rozgrzmiało w
całej grocie wraz z demoniczną energią, która uderzyła we wszystkich
znajdujących się w jej zasięgu.
Mężczyźni padli na kolana. Nie
potrafili odmówić tej potędze. Ich twarze zapłonęły ze wstydu i jedyne, co ich
ratowało, to fakt, że wszyscy zareagowali w ten sam sposób.
Wei Wuxian założył nogę na nogę,
rozsiadł się wygodnie na tronie i skinął głową z zadowoleniem. Tylko w takiej
pozycji powinni znajdować się przed nim.
— Wiecie, co mnie rozbawiło? — zapytał.
Żaden nie odważył się odezwać.
— Pierwszy z prawej. Mojej prawej —
wyznaczył mistrza, który odpowiedzieć.
Mężczyźni oddali się za głębokiemu
złudzeniu o swojej potędze, by teraz jej zaprzeczyć i poddać się życzeniom
Demonicznego Kultywatora, którego unicestwili lata temu. Dlatego wszyscy trwali
w ciszy.
— Jeśli nie odpowiesz, utnę ci palca —
tym razem zagroził.
Jeden z mistrzów prychnął, nie ten,
który został wyznaczony.
—Jesteś nikim. Nie poddamy ci się, nie
po… — zamilknął.
Nie stracił palca. Tylko Wei Wuxian
poruszył palcem i tym jednym ruchem obciął mu język. Krew wylała się z ust
mężczyzny. Zaczął się dławić, wić, chwycił za szatę klęczącego obok niego
mężczyzny, brudząc biały materiał krwawym barwnikiem.
— Że trafiliśmy w twoją pułapkę —
odpowiedział nagle wyznaczony wcześniej mężczyzna.
Wei Wuxian zaklaskał i rzekł:
— Błąd.
Tym razem pstryknął i jeden z palców
wyrwał się z dłoni mężczyzny. Był to artysta, malarz, pisarz i twórca, a
stracił swój kciuk. Zdusił jednak w sobie krzyk, zacisnął usta i nie wydał
dźwięku, by nie dać satysfakcji temu potworowi. Nie zginie jak jeden z tych
głupców.
— Dużo popełniliście błędów. Zaczęło
się od tego, że zaraz po przybyciu tutaj zaczęliście się wywyższać. Jakie to
było słodkie i żałosne… Oczywiście na tym się nie skończyło. Bo wszyscy
udawali, że wie, gdzie są, a w rzeczywistości nikt nie wiedział. Zabawne,
prawda?
Słyszalne były tylko jęki mężczyzny,
który stracił język. Dalej nie umarł. Mimo że krew spływała po jego gardle,
prosto do płuc, ból rósł, to żył, a kolejne minuty mijały.
Wei Wuxian uderzył otwartą dłonią w
tron. Cała sala się zatrzęsła.
— Tak, zabawne! — wykrzyczał artysta.
— Chyba ktoś tu chce przeżyć. Ach,
godność, tak łatwo ją utracić w obliczu bólu i śmierci — zakpił sobie z
mężczyzny. — A jeśli chodzi o śmierć… Czy któryś z was pomyślał, że te białe
szaty to szaty pogrzebowe? Że umarliście? —
zadał pytanie luźno, jakby rozmawiał o porannej czarce herbaty w
herbaciarni z przyjaciółmi.
Mężczyzn oblał zimny pot.
Popatrzyli na siebie z podłoża. Każdy
nosił podobną, białą szatę, ich czoła przepasała biała opaska. Na każdym
pogrzebie stroili zmarłych właśnie w ten sposób.
— To kłamstwo! — wykrzyczał jeden z
nich.
Pozostali zgodzili się ze sobą,
wierząc, że to kolejna sztuczka Demonicznego Patriarchy, próbującego zasiać
zamęt w ich głowach. Nie zamierzali do tego dopuścić. Żyli. Słyszeli bicie
własnych serc, czuli oddech na skórze, bali się jak prawdziwi ludzie! Inny
dowód nie był im potrzebny. Wystarczyło im tyle, ile sami doznali.
— Dziewięćdziesięciu dziewięciu na stu
tak samo twierdzi. Jeden na stu godzi się z prawdą. Zgadnijcie, komu o wiele
jest łatwiej ruszyć dalej?
— Umarłem. Tak. Przyznaję się! —
wykrzyczał artysta.
Stracił już palec, nie zamierzał
cierpień z własnej głupoty, więc ślepo podążył za życzeniami Wei Wuxiana i
odpowiadał mu, zanim inny zdążyli zabrać głos. Pozostali zaczęli coś między
sobą szemrać, dźwięk był dziwny, trochę przypominał lejącą się obok wodę, ale przecież
nie znajdowali się w okolicach rzeki.
— U…ucho — wyjęczał klęczący obok
artysta mistrz.
Gwałtownie sięgnął do swojego prawego
ucha. Poczuł na nim coś ciepłego, mokrego, lepkiego. Spojrzał na swoje dwa
palce i tym razem nie zdołał zdusić krzyku. Wrzasnął przeraźliwie, ku uciesze
Wei Wuxiana, który w ramach aprobaty zaczął klaskać.
— Brawo, brawo, tyle rozrywki dawno nie
miałem — zdał sobie sprawę z otaczającej go ostatnimi czasy nudy. Na szczęście
znalazł właściwą na swoje możliwości rozrywkę.
Machnął w kierunku służącej mu kobiety.
Odwróciła się i podjęła zza tronu skrzynię. Wei Wuxian wytrącił ją z rąk panny
młodej i rzucił przed swoje stopy. Skrzynia roztrzaskała się, a znajdujące się
wewnątrz ostrza wysunęły. Dwa z nich zjechały po stosie kości i opadły przed
zmarłych.
— Kto pierwszy, ten lepszy.
0 Comments:
Prześlij komentarz