[Drunken Dreams of the Past] Rozdział 1.1

Zebrało się ich pięciu, w białych szatach pogrzebowych, z pojedynczym wyschniętym kwiatem przyczepionym do piersi i opaskach ściśniętych na czołach. Byli to mężczyźni, w wieku starczym, sprawiający wrażenie poważnych i szanowanych myślicieli. Wszyscy stali wyprostowani, pogrążeni w zamyśleniu, z ciekawością przyglądając się nieznanemu otoczeniu. Każdy z nich udawał, że wie, dlaczego znalazł się pośrodku pustego, wyjałowionego pola. Inteligentnie posyłał uśmiech drugiemu z towarzyszy, kiedy napotkali się w odwzajemnionym spojrzeniu. Żaden nie miał pojęcia, co tu robili ani gdzie dalej mieli zmierzać.

Przestrzeń wydawała się opróżniona, jakby zebrano z otoczenia rośliny i zwierzęta, nie dotarł do nich najmniejszy brzdęk muchy czy śpiew cykady. Z ziemi nie wysuwały się robaki. Nawet wiatr ustał w tym niezwykłym miejscu, przepełnionym smutkiem i nicością.

— Witam szanownych mędrców — odezwał się najmłodszy z obecnych mężczyzn, choć i jego wiek sięgał pięćdziesięciu lat. Pozdrowił ich i odczekał chwilę, zanim zmieszani mistrzowie zebrali się i odpowiedzieli tym samym pozdrowieniem.

— Cóż za niezwykłe miejsce — powiedział kolejny, gładząc długą brodę sięgającą mu aż do pasa. — Słyszałem o nim tak wiele, a mimo to nadal mnie zaskoczyło — skłamał, nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie trafił.

—Tak, tak, podzielam zdanie — zaczął podążać za kłamstwem. — Choć moje nauki skupiły się raczej na sztuce, kochałem śpiew, poezję, kaligrafię, nie prowadziłem zbyt wielu dyskusji na temat tego miejsca, więc byłbym wdzięczny za podzielenie się wiedzą.

Nastało niezręczne milczenie. Popatrzyli na siebie niezręcznie, czekając, aż ktoś wyjdzie przed wszystkich i zacznie dyskusję. Przecież już ktoś wspomniał, że posiada odpowiednią wiedzę.

W ten sposób cisza trwała.

Mężczyzna, który poprosił o informacje, westchnął teatralnie.

— Rozumiem swoją pozycję i to, że aż wstyd pytać o tak oczywiste prawdy. Błagam o wybaczenie. — Pochylił głowę przed pozostałymi. — Zachowałem się niegodnie i obraziłem wszystkich tu zebranych. Nie mniej, nadal okazałbym wielką wdzięczność za przedstawienie prawdy o tym miejscu.

— Pozostali zgodzą się ze mną, że prośba jest dość zaskakująca — wywyższył się kolejny.

— Tak, tak, z mojej strony potrzebowałabym chwili na zebranie całej wiedzy i wyłuskanie z niej kilku istotnych faktów.

— Pozdrawiam i dziękuję szanownemu przyjacielowi za znakomite ujęcie sedna sprawy. Trzeba tu się chwilę nagłowić i wynieść właściwe informacje z posiadanej wiedzy.

— Szkoda by było niepotrzebne naszego przyjaciela, który poświęcił swoje życie, sztuce i pięknu, który niepotrzebnie nie musi zapychać swojej artystycznej duszy suchymi, zbędnymi informacjami.

— Nie wiem, jak mam wyrazić wdzięczność za poświęcony dla mnie czas, mistrzowie — rzekł mężczyzna, który to wszystko zaczął. — A więc pozwolę mistrzom na chwilę rozmyślania i wtedy…

Rozległ się śmiech — przedłużający się, jakby odbijający echem śmiech, który sprawił, że dreszcze przeszły im po całym ciele. Zlęknieni mężczyźni rozejrzeli się po sobie, podejrzewając, że śmiech pochodzi od jednego z nich.

Pomylili się.

Nikt z zebranych tu dawnych mistrzów nie śmiał się. Ich twarze okrył strach. Zaczęli się trząść, niepewni tego, co nastąpi dalej. Zbliżyli się do siebie. Zaczęli patrzeć w kierunku dłoni pozostałych, licząc, że znajdą pokrytą w bruzdach skórę, sugerującą, że może ktoś był mistrzem sztuk walk, szczególnie jeśli chodziło o broń. Ku swojemu wzajemnemu zaskoczeniu, każdy miał gładką, nienaruszoną powłokę, jakby w ciągu całego życia cieszył się zabawami i odpoczynkiem.

To odkrycie sprawiło, że śmiech narósł. Zaczął brzęczeć w ich uszach, jakby ktoś stał tuż za nimi. Odwracali się, szukali źródła tej kpiny, przeklinali, uciekali, wrzeszczeli, aż w końcu zamiast śmiechu pojawił się romantyczny dźwięk fletu. Melodia z początku uspokoiła mistrzów, dając im fałszywą nadzieję, że zdołali wydostać się z szaleństwa, które zaprezentował im tajemniczy osobnik.

— Chodźmy za tym dźwiękiem — zaproponował jeden z nich.

Z chęcią ruszyli przed siebie, podążając za słodką melodią. Jednak ich stopy przestały stąpać po wysuszonej trawie. Zamiast kroków, usłyszeli chlupot.

Zerknęli pod swoje nogi. Chodzili w morzu krwi, której ciągle przybywało. Lała się z jednego miejsca, z ich prawej strony, z wielkiej góry kości i zwłok. Na jej szczycie widniał ogromny tron z ludzkich szkieletów, potrafiący zmieścić na sobie trójkę dorosłych ludzi, ale zamiast nich, spoczywał tam jeden człowiek. Ubrany był w czerń i czerwień, długie, czarne włosy miał luźno opuszczone, a w oczach mienił się krwawy blask. Jego oblicze było surowe, przepełnione gniewem i nienawiścią, otaczała go demoniczna aura. Nosił na sobie zapach śmierci.

To właśnie ten mężczyzna grał na flecie. Utwór nie współistniał z otaczającym go światem, był za piękny, za romantyczny. Przypominał melodie graną przez młodzieńca próbującego zdobyć serce ukochanej. W tej scenerii wydawało się, że pragnął dosłownie wyrwać serce z piersi najdroższej.

— Wei Wuxian — doszedł do wniosku jeden z mistrzów.

Inni przyjrzeli się dokładniej mężczyźnie siedzącemu na tronie.

— Tak, to on — zgłosił się ktoś jeszcze.

— Czyli udało mu się odrodzić i przyszedł szukać zemsty! Potwór! Wiedziałem, że kiedyś ten dzień nastąpi, ale nie, że dziś!

— Tak, gromadził nienawiść przez te wszystkie lata i teraz w końcu przybył dokonać zemsty.

— Spokojnie, przyjaciele, może my go nie zatrzymamy, ale pozostali mistrzowie sekt mu sprostają, tak jak w Mieście bez Nocy!

Wei Wuxian przysłuchiwał im się z ciekawością. Co jeszcze powiedzą? Jak wiele zdradzą? Czy odkryją, gdzie w zasadzie się znaleźli? Czy pozwoli im zwyczajnie przejść na drugą stronę?

Ostatnie pytanie sprawiło, że kolejny raz miał ochotę puścić na swoją krainę falę nieogarniętego śmiechu. Każdy, kto tu docierał, zachowywał się w mniej lub bardziej podobny sposób, lecz powoli przybywali i tacy, których twarze wydawały się znajome. Im nie pozwalał tak łatwo przejść. Cieszyło go ich zagubienie, niewiedza, dalsze przekonanie o wyższości, a kiedy to mu się znudziło, przechodził dalej…

Zaprzestał grania na flecie. Zza góry kości i zwłok wybiegła kobieta, ubrana była w czerwoną suknię ślubną, z twarzą okrytą podniszczonym welonem. Nerwowo wbiegła na górę, przyklęknęła i podstawiła Wei Wuxianowi srebrną tacę. Odłożył na nią flet. Kobieta odsunęła się na bok w pokłonach.

— Głupcy — jedno słowo rozgrzmiało w całej grocie wraz z demoniczną energią, która uderzyła we wszystkich znajdujących się w jej zasięgu.

Mężczyźni padli na kolana. Nie potrafili odmówić tej potędze. Ich twarze zapłonęły ze wstydu i jedyne, co ich ratowało, to fakt, że wszyscy zareagowali w ten sam sposób.

Wei Wuxian założył nogę na nogę, rozsiadł się wygodnie na tronie i skinął głową z zadowoleniem. Tylko w takiej pozycji powinni znajdować się przed nim.

— Wiecie, co mnie rozbawiło? — zapytał.

Żaden nie odważył się odezwać.

— Pierwszy z prawej. Mojej prawej — wyznaczył mistrza, który odpowiedzieć.

Mężczyźni oddali się za głębokiemu złudzeniu o swojej potędze, by teraz jej zaprzeczyć i poddać się życzeniom Demonicznego Kultywatora, którego unicestwili lata temu. Dlatego wszyscy trwali w ciszy.

— Jeśli nie odpowiesz, utnę ci palca — tym razem zagroził.

Jeden z mistrzów prychnął, nie ten, który został wyznaczony.

—Jesteś nikim. Nie poddamy ci się, nie po… — zamilknął.

Nie stracił palca. Tylko Wei Wuxian poruszył palcem i tym jednym ruchem obciął mu język. Krew wylała się z ust mężczyzny. Zaczął się dławić, wić, chwycił za szatę klęczącego obok niego mężczyzny, brudząc biały materiał krwawym barwnikiem.

— Że trafiliśmy w twoją pułapkę — odpowiedział nagle wyznaczony wcześniej mężczyzna.

Wei Wuxian zaklaskał i rzekł:

— Błąd.

Tym razem pstryknął i jeden z palców wyrwał się z dłoni mężczyzny. Był to artysta, malarz, pisarz i twórca, a stracił swój kciuk. Zdusił jednak w sobie krzyk, zacisnął usta i nie wydał dźwięku, by nie dać satysfakcji temu potworowi. Nie zginie jak jeden z tych głupców.

— Dużo popełniliście błędów. Zaczęło się od tego, że zaraz po przybyciu tutaj zaczęliście się wywyższać. Jakie to było słodkie i żałosne… Oczywiście na tym się nie skończyło. Bo wszyscy udawali, że wie, gdzie są, a w rzeczywistości nikt nie wiedział. Zabawne, prawda?

Słyszalne były tylko jęki mężczyzny, który stracił język. Dalej nie umarł. Mimo że krew spływała po jego gardle, prosto do płuc, ból rósł, to żył, a kolejne minuty mijały.

Wei Wuxian uderzył otwartą dłonią w tron. Cała sala się zatrzęsła.

— Tak, zabawne! — wykrzyczał artysta.

— Chyba ktoś tu chce przeżyć. Ach, godność, tak łatwo ją utracić w obliczu bólu i śmierci — zakpił sobie z mężczyzny. — A jeśli chodzi o śmierć… Czy któryś z was pomyślał, że te białe szaty to szaty pogrzebowe? Że umarliście? —  zadał pytanie luźno, jakby rozmawiał o porannej czarce herbaty w herbaciarni z przyjaciółmi.

Mężczyzn oblał zimny pot.

Popatrzyli na siebie z podłoża. Każdy nosił podobną, białą szatę, ich czoła przepasała biała opaska. Na każdym pogrzebie stroili zmarłych właśnie w ten sposób.

— To kłamstwo! — wykrzyczał jeden z nich.

Pozostali zgodzili się ze sobą, wierząc, że to kolejna sztuczka Demonicznego Patriarchy, próbującego zasiać zamęt w ich głowach. Nie zamierzali do tego dopuścić. Żyli. Słyszeli bicie własnych serc, czuli oddech na skórze, bali się jak prawdziwi ludzie! Inny dowód nie był im potrzebny. Wystarczyło im tyle, ile sami doznali.

— Dziewięćdziesięciu dziewięciu na stu tak samo twierdzi. Jeden na stu godzi się z prawdą. Zgadnijcie, komu o wiele jest łatwiej ruszyć dalej?

— Umarłem. Tak. Przyznaję się! — wykrzyczał artysta.

Stracił już palec, nie zamierzał cierpień z własnej głupoty, więc ślepo podążył za życzeniami Wei Wuxiana i odpowiadał mu, zanim inny zdążyli zabrać głos. Pozostali zaczęli coś między sobą szemrać, dźwięk był dziwny, trochę przypominał lejącą się obok wodę, ale przecież nie znajdowali się w okolicach rzeki.

— U…ucho — wyjęczał klęczący obok artysta mistrz.

Gwałtownie sięgnął do swojego prawego ucha. Poczuł na nim coś ciepłego, mokrego, lepkiego. Spojrzał na swoje dwa palce i tym razem nie zdołał zdusić krzyku. Wrzasnął przeraźliwie, ku uciesze Wei Wuxiana, który w ramach aprobaty zaczął klaskać.

— Brawo, brawo, tyle rozrywki dawno nie miałem — zdał sobie sprawę z otaczającej go ostatnimi czasy nudy. Na szczęście znalazł właściwą na swoje możliwości rozrywkę.

Machnął w kierunku służącej mu kobiety. Odwróciła się i podjęła zza tronu skrzynię. Wei Wuxian wytrącił ją z rąk panny młodej i rzucił przed swoje stopy. Skrzynia roztrzaskała się, a znajdujące się wewnątrz ostrza wysunęły. Dwa z nich zjechały po stosie kości i opadły przed zmarłych.

— Kto pierwszy, ten lepszy.


0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!