Kapłan wyszedł przed tłum. W mieście zebrało się ponad dwadzieścia tysięcy ludzi, wszyscy na wieść o możliwym zażegnaniu niebezpieczeństwa rzucili wszystko w nadziei na lepsze jutro. Większość się modliła, inni klęczeli w milczeniu, składając do bogów jedną i tę samą prośbę, a część przyszła zaspokoić swoją ciekawość. Mężczyzna dumnie pokiwał głową. Nie spodziewał się takiego tłumu. Liczył na nie więcej niż tysiąc wiernych, ale obecność tak wielu ludzi sprawiła, że nabrał przekonania w słuszność swojej sprawy. Nie działał przeciw woli bożej, a zgodnie z nią. Słuchał głosu prawdziwego boga, który zapragnął wyzwolić swój lud od nieszczęścia, głodu, chorób i cierpienia, a kapłan przez swoje ręce miał dokonać tego cudu.
— Czy
na pewno to zrobimy? — zawahał się miejski urzędnik.
Wskazał
na drewnianą platformę z dwoma drewnianymi słupami, na których szczycie
wydrążono dwa otwory na łańcuchy. Przewieszono je i na ten moment luźnie
opuszczono na ziemię. Dalej ustawiono przy jednym z domów stosy drewna gotowego
do spalenia.
Kapłan
położył swoją suchą dłoń na ramieniu przyjaciela.
—
Zrobimy, nie ma odwrotu. Bóg objawił mi prawdę i za nią musimy podążyć. To, co
on uważa za słuszne, jest takie — wyjaśnił.
Urzędnik
nadal miał wątpliwości, widać to było po jego twarzy. Oczy miał podkrążone od
zmęczenia, nie spał od kilku dni, zadręczając się planem kapłana. Wierzył w
cuda, w bogów, ale nie w akt, który zamierzali dokonać.
—
Musimy być silnej wiary. Nie zawsze to, co widzą nasze oczy, jest prawdziwe —
wytłumaczył kapłan. — Nie chcę mówić tego tylko tobie, więc rozpocznę przemowę,
by wszyscy poznali prawdziwy cel naszej ofiary.
Wszedł
na platformę i uderzył w obie dłonie, wysyłając cienki sygnał energii. Uderzył
on w uszy wszystkich zebranych, tak by każdy z osobna mógł usłyszeć jego głos.
Wziął głęboki wdech. Miał dokonać cudu, zmienić bieg historii, musiał
zabrzmieć, jak przywódca.
—
Wątpicie — rozpoczął swoją przemowę. — Wątpicie w bogów, w kapłanów, a nawet w
siebie. Wasze dzieci głodują, ludzie umierają przez nieznane choroby, a kolejne
wieści o atakach Acnologii docierają do najdalszych zakątków królestwa. Wszyscy
się boją. Wszyscy oczekują wybawienia. Nikt nie chce wziąć sprawy w swoje ręce.
Ale oto prawdziwy Bóg objawił się mi. Zobaczyłem go w świetle słońca o poranku,
kiedy miałem rozpocząć codzienną modlitwę. Ukazał mi się w postaci człowieka, takiego
jak ty, jak ja. Bóg objawił mi prawdę o tym świecie i źródłach nieszczęść,
które nawiedziły nasz świat. To potwór w postaci kobiety. Dotarła ona do
naszego miasta, ukrywając się pod bandażami, w postaci śpiącej królewny, która
zaczęła zabierać za sobą niewinnych.
Ruchem
ręki nakazał ją wnieść. Zdjęli z niej szaty, pozostawili nieprzytomną Lucy w
bandażach, odsłaniając tylko jej niewinną, szarą twarz, zanurzoną w
nieskończonym śnie. Niosło ją czterech mężczyzn w kierunku platformy. Położyli
na drewnianej podłodze, do nadgarstków przyczepili kajdanki.
Odeszli.
Z dwóch stron stanęli mężczyźni i na dwa podnieśli Lucy. Ciężkie łańcuchy
rozbrzmiały w ciszy panującej między zebranymi. Kapłan zbliżył się z nożem
myśliwskim. Wykonał proste cięcie na policzku dziewczyny i odczekał chwilę.
Rana zagoiła się na oczach zebranych.
—
Wiedźma! — zaczęli krzyczeć.
—
Spalić ją!
— To
ona? Ona na pewno za tym stała?!
—
Patrzcie, przecież nikt ot tak sam z siebie się nie uzdrawia.
— To na
pewno demon.
—
Zabić!
Zaczęli
się między sobą przekrzykiwać. Kapłan odwrócił się i uśmiechnął, będąc dumny,
że spełnia wolę Boga. Wszystko, co mu powiedział, miało miejsce. Właśnie taki
przebieg wydarzeń mu przestawił. Jeśli jeszcze jakieś wątpliwości pozostały w
jego sercu, przestały w tym momencie istnieć.
Obrócił
się w stronę tłumu. Wystawił przed siebie dłoń i ogłosił:
—
Spalimy ją!
Ludzie
padli na kolana. Modlitwy zaczęli kierować w stronę jedynego boga, którego
kapłan uważał za swoją drogę i życie. Dziękowali za tę szansę, za ratunek i za
to, że istniała nadzieja na lepsze jutro.
Zaczęli
układać kawałki drewna w stos. Jeden z mężczyzn czekał z płonącą pochodnią,
gotowy na rozkaz podpalenia. Wznieśli kobietę jeszcze wyżej, napinając łańcuchy
tak, aby nie zdołała się z nich w jakikolwiek sposób wyrwać. Stos z drewna
rósł, aż w końcu dosięgną i kobiety.
Jednak
zamiast wiwatów i okrzyków radości, rozległy się szepty. Ludzie wskazywali
palcami na platformę, coś szeptali między sobą, a kapłan nie rozumiał, skąd
powstało to zamieszanie.
— Najwyższy
kapłanie, ona… — głos urzędnika drżał. Mężczyzna odszedł parę kroków dalej,
pragnął zostać, ale zabrakło mu wiary, by tu pozostać. Odwrócił się i uciekł
przez tłum, w stronę domu, rodziny, którą tam zostawił, i hańbą, której nie
zmyje z siebie do końca swoich dni.
Kapłan
zwrócił się w kierunku ofiary.
Otworzyła
oczy. Kobieta, która miała być w śpiączce od ataku Acnologii na Fiore,
rozchyliła powieki i wisiała wpatrzona w kapłana. Wzdrygnął się na widok tych
oczu, były puste, a jednocześnie skupione, jakby życie dawno wypłynęło z tej
kobiety, ale jakaś część jej podświadomości pragnęła żyć i odzyskać wszystko z
powrotem.
Nie
obawiał się, miał silną wiarę, silniejszą niż ktokolwiek tu zebrany.
Zacisnął
zęby z gniewu, a potem zwrócił się w kierunku tłumu:
— Nie
lękajcie się. Demon pragnie was omamić, zamknijcie oczy i nie patrzcie na nią.
To demon! — powtórzył jeszcze raz, licząc, że to powstrzyma tłum od
wątpliwości.
Jednak
szepty między ludźmi się wzmogły.
Krew
chlusnęła z platformy na kapłana i najbliżej stojących wiernych. Nie należała
Lucy. Przytrzymujący ją z prawej strony mężczyzna padł. Jego głowa przeturlała
się po platformie, aż natrafiła na schody i po nich spadła pod stopy kapłana.
Jedna
ręka Lucy opadła.
—
Złapię cię — zapewnił młody, ciepły głos należący do Zerefa, do chłopaka,
którego wcześniej zatrzymali na przesłaniu, by porwać Lucy.
Drugi z
mężczyzn odruchowo puścił swój łańcuch. Nie ominął go jednak los poprzedniego.
Na szyi wyłoniła się cienka, nieznacząca linia, jakby ktoś narysował na nim
kreskę kredkami. Chwilę później strumień krwi wytrysną z niego.
Zeref
machnął ręką, tworząc przed nimi niewidoczną tarczę. To ona przyjęła na siebie
całą krew, a kiedy ją odwołał, ciecz opadła bezwładnie na podłogę.
Poczuł
na swojej twarzy obcą dłoń.
Lucy po
raz pierwszy od lat poruszyła się, a jej pierwszym ruchem było dotknięcie
policzka człowieka, który doprowadził ją do tego stanu. W oczach Zerefa zebrały
się łzy. Zacisnął mocno powieki, nie chciał dać po sobie pokazać słabości.
Szczególnie wśród tłumów, które na niego patrzyły.
—
Zostaw tego demona! — wrzasnął ktoś z tłumu.
— Tak,
Najwyższy Kapłanie, nie pozwól im uciec — podniosły się i takie głosy.
—
Przynieś nam wybawienie, o Najwyższy.
Na usta
kapłana cisnęło się „zamknijcie się”, w porę zdołał zdusić w sobie te gorzkie
słowa. Jakim byłby głupcem, gdyby skierował je w stronę swoich wiernych.
Odkaszlnął. Wyprostował plecy. Rozłożył szeroko ręce.
— To
święta prawda. To Bóg ogłosił nam tę prawdę. On…
— Ja
jestem bogiem — wtrącił się Zeref. — Ja jestem alfą i omegą, tym, który
przynosi pokój bądź zniszczenie, jestem początkiem i końcem świata. Ja jestem
śmiercią — ogłosił jednolitym, przeszywającym tonem, na dźwięk którego wszyscy
umilkli.
Zeref
podniósł się wraz z Lucy i wystąpił przed zgromadzenie, wydobywając z swojego
ciała cień. Czarna aura uniosła się nad jego ciałem, sprawiając, że tłum
opanowała panika. Zaczęli się cofać. Krzyczeć. Uciekać. I kiedy znaleźli się na
granicy miasta coś ich zatrzymało, niewidzialna siła otaczająca całe miasto. Nie
mogli przedrzeć się na drugą stronę. Walili rękoma nogami, błagali boga, aby
ich wypuścił, ale żadne ich modlitwy się nie spełniały.
—
Chcieliście, żeby bóg uwolnił was od cierpienia. Zamierzaliście ją spalić za
stosie, wierząc, że jest demonem — wysyczał przez zęby. — Jestem Czarnym
Magiem. Spełnię wasze prośby i uwolnię was od cierpienia.
—
Odejdź! — Kapłan zamachnął się swoją laską. — Odejdź potworze i nigdy nie
wracaj, bo…
Cień
urósł. Przybrał kształt przypominający kruka, o pierzastych skrzydłach i cienkim
ogonie. Ptak rozwarł dziób, obniżył się i pochłonął kapłana w całości.
Zachłysnął się nim. Wypluł z siebie krwawą breję. Rozniosła się po twarzach
tych, którzy zostali z kapłanem do końca.
Cień
zrozumiał, że jest za mały na tych ludzi.
Urósł
się na wysokość domu, wielu zgromadzonym zasłonił słońce i jego cień padł na
przepełnione przerażeniem twarze, które błagały go o litość. Zapomnieli, że on
karmił się strachem.
Ptak
opuścił swój dziób i pochłonął kolejnych. Wszyscy zaczęli uciekać.
Zeref
nie spieszył się, szedł powoli, każdy schodził mu ze swojej drogi. Niósł Lucy w
swoich ramionach. Głowę miała położoną na jego piersi. Oddychała powoli, według
własnego tempa i potrzeby. Wystarczyło, że się obudziła.
Krzyki
roznosiły się ze wszystkich stron. Ludzie padali zakrwawieni, na w pół zjedzeni
i wypluci przez wymagający cień. Ich kończyny spadały jak deszcz z nieba w
letni, upalny dzień. Na szczęście Zeref okrył ich tarczą, więc najmniejsza
kropla krwi nie miała prawa się do nich przebić.
—
Błagam, błagam, to tylko dzieci! — wołała kobieta, biegnąc za Zerefem.
Nie
oszczędził jej. Cień wygryzł jej głowę, zostawiając ciało na środku drogi.
Dzieci matki usiadły nad jej ciałem zapłakane. I ich nie oszczędził cień.
—
Podobno porwałem te dzieci — przypomniał sobie wcześniejsze oskarżenia.
Ruszył
w kierunku kościoła. Zastanawiał się, czy wcześniejsze przeczucie było słuszne.
Demoniczna aura płynąca z serca kapłana weszła w deski i zanikła niżej, jakby w
piwnicach. Ciekawość zaczęła go zżerać.
— Na
chwilę wstąpimy do kościoła — obwieścił dziewczynie.
Delikatnie,
ale wyczuwalnie skinęła głową.
To było
więcej niż jeszcze dzień wcześniej mógł sobie wymarzyć. Zajmował się dziewczyną
tak długo, nigdy by nie przewidział, że odzyska przytomność w okolicznościach
zagrażających jej życiu. Nie zdążył wykorzystać legendarnej rośliny. Cóż to był
za cudowny dzień.
Uśmiechnął
się szeroko, wyłamując przestrzeń tylko dla ich dwóch, aby przejść za miasto.
Ludzie zaczęli się za nimi pchać w nadziei, że również przejdą. Jednak
przejście zamknęło się moment po tym, jak Zeref z Lucy znaleźli się po drugiej
stronie. Myśleli też, że zagrożenie minęło. Cień należał do Czarnego Maga,
przeszedł razem z nim.
Niektórzy
odetchnęli z ulgą, wierząc, że przeżyli makabrę. I kiedy wydawało się, że to
koniec, pojawił się przed nimi długi cień. Pot spłynął po twarzy mieszkańców
wraz ze łzami. Chwilę później krwawy ślad odcisnął się na tarczy otaczającej
miasto.
Zeref
zapomniał o cieniu. O ludziach. O zemście.
Dotarł
wolnym krokiem do kościoła i udał się do tego samego pomieszczenia, do którego
wcześniej zaprowadzili go strażnicy. Pod drzwiami czekała znowu kolejka i ta
sama kobieta, co poprzedniego dnia. Wyminął kobietę. Tym razem nie zdążyła
mruknąć. Przeciął jej gardło i udał się do środka ku milczeniu pozostałych
ludzi z kolejki.
Zamknął
za sobą drzwi. W pomieszczeniu panowała ciemność. Stworzył więc kulę czystej
mocy, zawieszając ją nad swoją twarzą. Przeszedł obok stołu, kopnął go w
przeciwległą stronę i na jego miejscu zauważył doznającego się linie, wyglądające
na przejście.
— Tu
cię mam — powiedział zadowolony z siebie.
Machnięciem
palca otworzył tajemne przejście.
Najpierw
wprowadził do środka kulę mocy, dzięki niej dostrzegł wysokie stopnie
prowadzące na dół. Z wnętrza piwnicy unosił się ostry zapach stęchlizny i
zgnilizny, jakby ktoś trzymał w środku zwłoki. Potrząsnął głową.
Nie
jeden raz miał styczność ze zwłokami w różnym stopniu rozkładu. Żadne go nie
przerażą.
— Puść
— odezwała się Lucy. Jej głos był słaby, zmęczony, a mimo to wysiliła się na
pierwsze słowa.
Zeszła
na podłogę i zaczęła schodzić o własnych siłach. Przynajmniej spróbowała, bo
jej pierwszy krok sprawił, że się zachwiała. Zeref złapał ją od tyłu.
—
Pomogę — zaproponował. Powinna zdawać sobie sprawę z własnych możliwości. Nie
miała sił. Dopiero odzyskała przytomność.
Przytrzymał
jej dłoń i wspomógł w pierwszych krokach. Mistyczne robaki wędrujące po jej
ciele zregenerowały jej tkanki do tego stopnia, że po latach przykucia do
łóżka, zaczęła iść samodzielnie bez większych trudności. Zeref nie mógł wyjść z
podziwu. To leżało poza znanymi mu prawami natury.
Kulę
mocy wysunął przed kobietę, by zobaczyć, gdzie kończą się schody. Brakowały im
dwa stopnie. Przy ostatnim coś leżało zawinięte w lniany wór.
—
Zobacz — poprosiła Lucy.
Oboje
domyślili się, co znajduje się we wnętrzu porzuconego worka. Lucy usiadła na przedostatnim
stopniu. Podparła się rękoma i zaczęła powoli oddychać. Zeref wątpił, by
wyczuła obrzydliwy zapach unoszący się piwnicy.
Wyczuł
go szczególnie przy worku. Rozwiązał go i ostrożnie otworzył. Uderzył w niego
potworny odór rozkładu. Zakrwawiona ręka wysunęła się na podłogę. Była oddzielona
od reszty ciała, bezsprzecznie należała do dziecka, najpewniej do chłopca.
Zeref odłożył wór na bok, podjął rękę i włożył ją z powrotem. Dziecko nie żyło,
nie było potrzeby się nad tym roztrząsać, przynajmniej potwierdził, kto stał za
tymi zbrodniami.
Kapłan
najpewniej porywał dzieci i składał je w ofierze bogom, błagając ich o ratunek.
Jednak… ostatnią ofiarą, z tego, co wiedział, powinna być dziewczynka, nie
chłopiec.
Wstał i
rozejrzał się po pomieszczeniu.
Zobaczył
ołtarz.
Na jego
widok Lucy wrzasnęła. Cofnęła się, wchodząc na wyższy stopień, jakby próbowała
uciec. Bo próbowała, zaczęła piąć się po schodach na czworaka. Zeref pognał za
nią. Złapał i sprowadził na dół, wtulił do siebie.
— Wiem..
Rozumiem… — wyszeptał jej na ucho.
Znany
dotyk uspokoił ją. Odetchnęła i przestała się szarpać, pozwoliła postawić się
na ziemię. Przyklęknęła, po czym złapała Zerefa za rękę i spojrzała na niego
błagalnie.
— Nie
rozumiem — wytłumaczył dziewczyna.
— Pokaż
mi — poprosiła go.
Zrozumiał,
że chodzi o ołtarz ofiarny, przez którym chwilę temu jeszcze uciekała. Nie
nabrała sił, w to raczej wątpił, ale skoro złożyła taką prośbę, to zamierzał ją
spełnić.
Jeszcze
raz przesunął kulę bliżej ołtarza. Nie rozbłysły na nim żadne złota, był
zbudowany prosto, z drewna i kości, choć te raczej wyglądały na zwierzęce.
Wyłożono go czerwona tkaniną. Świece dawno zgasły, a wosk wylał się na tkaninę.
Najważniejsze okazała się figurka. Przedstawiała zapomnianego boga, tego samego
boga, którego czciła rodzina Maury’ego, który obrał sobie za cel Nashi Dragneel
i ten sam, który zamierzał doprowadzić do końca świata.
— To
jego czcił ten przeklęty kapłan. Dlatego chciał cię zabić — powoli zaczął
rozumieć, skąd pojawił się u kapłana pomysł spalenia Lucy. — Uciekajmy stąd,
nie marnujmy czasu…
Lucy
przepchnęła się obok Zerefa. Nie patrzyła na niego, nawet jej uwagi tym razem
nie zwrócił ołtarz, a coś za nim. Chwyciła za czerwone materiały i pociągnęła,
zabierając za sobą wszystko, co stało na ołtarzu. Świece rozsypały się po
podłodze, a drewniana figurka przedstawiająca zapomnianego boga roztrzaskała
się na kilka części. Głowa boga przeturlała się pod same stopy Zerefa.
Prychnął
pod nosem. Bogowie to kruche stworzenia…
— To
Nashi — powiedziała, ku zaskoczeniu mężczyzny.
Zobaczył
dziecko spoczywające przy chłodnej ścianie piwnicy, była ukryta za ołtarzem,
nie dało jej się zauważyć bez odsunięcia wszystko, a mimo Lucy jakoś do niej
dotarła. Dziewczynka oddychała ciężko, była blada i wychudzona, przywiązano ją
ciężkimi sznurami do podłogi za nogi i ręce, na których odcisnęły się obrzydliwe
ślady.
Lucy
uwolniła dziecko ze swoich więzów i wtuliła do piersi.
— Nashi
— powtórzyła imię swojej córki.
Zeref
wiedział, że to nie Nashi, nie przypominała jej. Miała pełne usta i
przekrzywiony nos. Kolor włosów przypominał dobrze opalone ziarna kawy. Do tego
dziecko dopiero skończyło sześć, siedem lat. Nie wyprowadził Lucy z błędu.
Ucieszył się, że przynajmniej tyle udało się odzyskać ze wspomnień. Powoli.
Małymi kroczkami, ale odnajdą dawną Lucy, nawet jeśli to zajmie kilka kolejnych
lat.
0 Comments:
Prześlij komentarz