Zeref nie pamiętał ostatnich stuleci. Wspomnienia zatarły się, jak we mgle przez ciągle mijający czas bez znaczenia. Ostatni rok był wyjątkowy, podobnie jak ten, kiedy spotkał Mavis. Jego egzystencja nabrała sensu, okazało się, że jest zdolny do czynów, które wcześniej mu się nie śniły. A to wszystko naszło go, kiedy patrzył na wijącego się w zarzuconych przez niego sidłach królika. Zdołał zranić mu łapę. Zwierzę rzucało się we wszystkie strony, błagając o życie. Mężczyzna wiedział, że z takimi obrażeniami nie przetrwa w dziczy.
— O
słodcy bogowie, wybaczcie mi ten czyn — odparł drwiącym tonem. On sam był
bogiem, więc dlaczego miałby się kłaniać przed innymi? Może czasami potrzeba
trochę pokory i poszedł za tym krokiem, wypowiadając słowa starej modlitwy.
Zapomnianej przez bogów, zakopanej w zgliszczach dawnych cywilizacji przez
ludzi.
Zeref
skręcił zwierzęciu kark, wyzwalając go od cierpienia. Wyrwał królika z sideł,
po czym włożył go do lnianego worka, w którym trzymał sól i zioła.
Nałożył
nowe sidła.
Dziki
las, bez nowego króla wydawał się miejscem bez granic. Omijały go sarny, dziki,
chimery, ogonoskocznki, jakby należał do ich całego ekosystemu. Nauczyły się
koegzystować z ludźmi, ostatnimi czasy ciągle nawiedzającymi las w poszukiwaniu
pożywienia.
Zeref
raz dziennie mijał przypadkiem kogoś w drodze do „domu”. I tym razem napotkał
na dwójkę strażników. Nie polowali. Zeref usunął się za drzewo, chcąc pozostać
przez nich niezauważony. Mężczyźni nie przejmowali się zbytnio otoczeniem.
—
Ciężkie czasy nadeszły — zaczął jeden.
— I mi
to mówisz? Dziecko mi z głodu umiera. Nie mam co włożyć do garnka. A ja sam… —
Pokazał na swój pas. — Musiałem dorobić trzy nowe dziurki! — podniósł głos. —
Chłopie, ja schudłem w sumie sześć otworów. Ty to rozumiesz?!
— Ja
umieram — wyznał w luźnej rozmowie. — Zakażenie. Nie mamy leków.
—
Cudownie. — Prychnął. — Acnologia, Zeref, teraz ludzie gadają o powrocie nowego
boga, a na dodatek zaczynają ginąć dzieci. To okrutne, ale… — Przybił plakat z
wizerunkiem małej dziewczynki do drzewa. — Może i dobrze, że te dzieci
zniknęły. Może ktoś oszczędził im cierpienia.
— Nawet
tak nie mów! — oburzył się drugi. — Ty wiesz, jak Anne jest zrozpaczona. To
była jej jedyna córka. Starali się tyle lat o dziecko.
— I co
z tego? Słyszałem, że chodziła zbierać myszy po opuszczonych piwnicach, a
wcześniej ugotowały własnego kota. Lasy pękają od nadmiaru potworów, a one
muszą jeść koty! — zszedł z tematu. — Nie ma już gildii, łowców, Fairy Tail,
nikt nie zajmie się odnalezieniem tych dzieci. Może czas, żeby niektórzy się z
tym pogodzili.
—
Pogodzisz się ze stratą swojego dziecka?
Strażnik
zamarł. Dotknął opuszkiem palca przedstawiony portret dziewczynki i westchnął
ciężko. Odszedł, pozostawiając pytanie bez odpowiedzi.
Zeref w
końcu wyszedł z ukrycia. Z ciekawości zerknął na wizerunek dziecka. Był to
plakat sprzed wojny z Acnologią, stary, przypalony. Wyglądało na to, że nikt
nie miał pieniędzy, żeby wykonać nowe plakaty, więc wykorzystali stare.
Zeref
wcale im się nie dziwił. Oszczędzać należało na wszystkim.
Oddalił
się w kierunku swojej kryjówki.
— Ej,
ej, przepraszamy! — usłyszał za sobą.
Odwrócił
się. Wrócili ci sami dwaj strażnicy, przed którymi ukrywał się wcześniej.
Mężczyźni
zastawili mu drogę. Wyjęli notatnik zza kombinezonu. Zerknęli za zapiski, a
potem za Zerefa, ponownie wykonali czynność, aż jeden z nich odparł:
—
Przepraszamy, ale to chyba ty mieszkasz na uboczu? W opuszczonej chacie?
Zdawał
sobie sprawę, że kiedyś nadejdzie ten czas i to pytanie.
— Tak,
z siostrą, która jest w śpiączce. Nie wiem, czy niestety czy na szczęście, ale
przeżyła atak Acnologii. Była ciężko ranna, ale powoi wraca do sił.
— Była
magiem? — zaciekawił się dalej.
—
Dokładnie tak, do tego bardzo utalentowanym. Należała do wolnej gildii, możecie
spytać Juren — wspomniał o kobiecie siedzącej za barem dla uwiarygodnienia
historii.
—
Rozumiem… Niestety i tak chcielibyśmy przesłuchać cię w obecności kapłana.
—Dlaczego?
— Tutejszy kapłan był prędzej wysłannikiem kurzego jajka, aniżeli bogów. Nie
znał się na niczym, Zeref nie obawiał się, że go zdradzi. Bardziej chodziło o
czas. Zostawił Lucy na długo samą.
—
Zaginięcia dzieci. — Postukał w drzewo obok. — Jesteś obcy. Sprzed Acnologii
zarządca tych ziem kazał rejestrować się wszystkim, którzy przebywają na
terenie jego ziem dłużej niż trzy miesiące. To prawo przycichło wraz z… sam
wiesz czym. Mimo wszystko jesteście tu obcy. Byłbym wdzięczny za współpracę.
— Czy…
mam uiszczać jakąś opłatę?
Strażnik
westchnął ciężko.
—
Niestety tak, ale wystarczy obecnie… wszystko. Potrzebujemy wszystkiego.
Zeref
zobaczył do swojego worka. Nie zamierzał dzielić się królikiem, którego
upolował specjalnie dla Lucy, ale póki nie odzyskała przytomności…
Wyciągnął
martwe zwierzę z torby.
— Tak,
tak może być. — Uśmiechnął się strażnik. — Czy…
— Pójdę
— ogłosił Zeref. Póki jeszcze nie opuścili tych ziem, nie chciał narażać żadnym
władzom. Wszystko dla Lucy. Był jej to winny.
Kościół
wybudowano poza miastem, zaraz obok drogi handlowej, aby podróżni mogli zaznać
chwili odpoczynku przy modlitwie i przy okazji zostawić drobne ofiary na rzecz
parafii, a i miasta, wsie leżały od siebie kawałek drogi. Kościół dzięki temu
zbierał wszystkich wiernych z okolic. Tak przynajmniej było sprzed złych
czasów. Z wielkiej budowli, wznoszącej się ku niebu, został tylko parter.
Wyższe partie zostały wyżarte. Podłoga wyższego poziomu robiła za dach. Posągi
bogów wyniesiono przed plac i tam czczono. Wnętrze przeznaczono na sprawy
urzędowe.
Wiernych
było wielu. Tłumy cisnęły się przed posągami bogów, pragnąc dotknąć
przynajmniej raz stóp bogów, jakby to miało przynieść im jakiekolwiek
błogosławieństwo.
Prędzej
śmieszyli Zerefa, ale nie dał po sobie tego pokazać. Patrzył niewzruszenie
przez siebie, podążając śladem strażników i ścieżką do bocznego wejścia, gdzie
stała kolejka do zgłoszenia.
—
Przepraszamy, sprawa nadzwyczajna! — ogłosił jeden z mężczyzn doniosłym tonem.
—
Proszę, nie! Czekamy tu od wczoraj!
— Nie,
nie, nie, ja teraz. Nie możecie…
Zeref
przeszedł obok. Padły na niego wściekłe spojrzenia, przepełnione jadem i
nienawiścią. Niczego innego od tych ludzi nie oczekiwał. Zabrał im słusznie
pilnowane miejsce, ale jednocześnie nie zamierzał bawić się w dobrego człowieka
i bez wahania wyszedł naprzeciw wszystkich.
—
Jesteś bez serca! — oburzyła się kobieta i trąciła go od tyłu
Obejrzał
się przez ramię i odparł spokojnym, wolnym tonem:
— Nie
mam serca. Przynajmniej lżej mi w życiu.
Nie
było to prawdą. Oczywiście, że posiadał serce, co więcej, biło, i to mocno.
Może gdyby go nie posiadał, faktycznie byłoby mu lżej? Nie czułby się winny
spalenia Lucy. Zostawiłby ją wśród popiołu i żył dalej swoim życiem, a nie
zabierał ludzkim istotom miejsce w kolejce.
—
Bogowie cię ukażą — wysyczała.
— Już
to zrobili — kontynuował. — Poza tym bogowie są inni niż sobie wyobrażamy.
Gdyby mieli w sobie tyle litości i miłosierdzia, ile im przypisujemy, już dawno
zakończyłyby się męki i cierpienia. Nie musiałabyś wtedy stać w tej
nieszczęsnej kolejce.
Splunęła
na ziemię przed Zerefem.
—
Bluźnierca — wycharczała.
Strażnicy
odepchnęli ją na bok. Zrobili przejście dla Zerefa i wprowadzili go do ciemnego
pomieszczenia. Pachniało stęchlizną, śmiercią i olejkami eterycznymi, które
miały zabić nieprzyjemne zapachy, ale jak czuł, nie spełniły swojej roli.
Jedna, mała świeca paliła się przy drewnianym blacie, przy którym siedział
kapłan. Mężczyzna był w średnim wieku, dopiero zbliżał się do czterdziestki,
ale wyglądał jak starzec. Miał ciężkie cienie pod oczami, zmarszczki wyłaniały
się w ostrych zarysach na twarzy, szczególnie na czole i policzkach, patrzył
niewyraźnie, z przymrużonymi oczami.
— Jaka
sprawa? — mruknął nieprzytomnie.
Strażnicy
popatrzyli się na siebie ze zdziwieniem w oczach.
—
Najwyższy kapłanie, to nowy mieszkaniec. W sensie to ten, co zamieszkał w
opuszczonej chacie w skale.
Kapłan
w końcu zareagował. Podniósł głowę i przyjrzał się siedzącemu przed nim
młodzieńcowi.
—
Myślałem, że jest… starszy — przyznał.
— Nie,
nie, to na pewno on — zapewnili jednocześnie.
Zgodził
się kiwnięciem. Chyba nie miał czasu się sprzeczać z nikim, kiedy przed
kościołem czekała jeszcze kolejka ludzi.
—
Ofiara — burknął krótko.
Zeref
przekazał przez strażników upolowanego królika. Kapłan zaaprobował, podpisując
się na dziesiątej stronie księgi. Przyjął dar i odłożył na bok.
— Co z
porwanymi dziećmi? — zaczęły się pytania.
— Nic
nie wiem o zaginionych dzieciach — odparł zdecydowanym tonem. Chciał wyzbyć się
kłopotów jak najszybciej.
—
Sposób na życie?
—
Poluję, zbieram zioła, miałem pieniądze, bo siostra przed wypadkiem należała do
wolnej gildii.
—
Dlaczego się przeprowadziliście?
Zeref
zaśmiał się.
— Bo
nasz dawny dom został zniszczony przez Acnologię — odpowiedział, co zresztą
poniekąd było prawdą.
— Jaka
jest wiara?
— Nie
ma. Wierzę, że bogowie istnieją, ale się do nich nie modlę. Jeśli cokolwiek na
nas sprowadzili, to samo cierpienie i nieszczęścia.
— Oj,
niedobrze, niedobrze. — Pokręcił głową. — Zapraszamy na modlitwę. Wieczorem.
Wiara przywraca nadzieję.
—
Nadzieję mam, dziękuję — mówił dalej, zastanawiając się, dokąd dąży ta rozmowa.
—
Zmuszać nie będę. Czasy, kiedy zmuszano ludzi do wiary minęły. Poza tym nie mam
już na to sił. Potrzebujemy już tylko ofiar. Raz w tygodniu, może być królik,
pasuje?
Zeref
nie miał wyboru. Musieli sprawnie opuścić to miejsce. Skoro ofiara stała się
tygodniowa, ludzie tym bardziej będą umierać z głodu. Niewiele prowadziło do
rewolucji. Nie zamierzał znaleźć się w jej epicentrum.
— Tak —
odpowiedział niepewnie.
Na
twarzy kapłana pojawił się nieznaczny uśmieszek. W otaczającym go cieniu nie
wyglądał przyjaźnie. Skrywała się za nim żądza, niespełnione pragnienie. Zeref
zamknął na moment oczy, przywołując proste zaklęcie przeszywające duszę ludzką.
Ludzie
mówili o bogach, pragnęli ich obecności, a nie widzieli, że jednego mają tuż
obok siebie. Nikt i nic nie miało się równać temu, co reprezentował. Był
bogiem, nieskończonym człowiekiem, alfą i omegą.
Otworzył
oczy i zobaczył duszącą się w sercu mężczyzny zgniliznę. Krew plamiła jego
czyste ręce, kapała na gołą posadzkę i wsiąkała głęboko między panele, jakby
coś pod nimi się znajdowało. Serce dawno zgniło, został po nim tylko obrzydliwy
miąższ, z którego wyduszały się soki zapełniające żyły na całym ciele.
Ten
człowiek był potworem i na ten widok Zeref się uśmiechnął. Kapłan pewnie
pomyślał, że jest to reakcja na jego uśmiech.
—
Najwyższy kapłanie, wszystko gotowe, przygotowaliśmy ofiarę i ołtarz — odezwa
się czyjś głos zza drzwi. Wszedł do środka urzędnik, drobnej budowy, skronie
ubrany w fioletową szatę, wychudzony i wyłysiały. Na widok Zerefa cofnął się i
zamknął drzwi z trzaskiem. — Przepraszam!
— Oj,
to ja przepraszam. — Ton wypowiedzi kapłana zmienił się. Stał się jakby żywszy.
— Po prostu ludzie chcą odzyskać nadzieję. Powracamy trochę do korzeni, chcąc złożyć
ofiarę dla bogów.
—
Bogowie kochają ofiary z ludzi — wtrącił Zeref.
—
Wydaje mi się, że już zaspokoiliśmy zapotrzebowanie na ofiary z ludzi ostatnimi
czasami — mówiąc to, otwarcie wskazał Zerefowi drogę do wyjścia.
Podziękował
w duchu. Wystarczająco dużo czasu zmarnował na niepotrzebną rozmowę i
formalności. Strażnicy otworzyli mu drzwi i wyszedł, a zaraz po nim do środka
udała się kobieta, która na niego wcześniej pluła. Pozdrowił ją skinięciem. Ta
odfuknęła jakieś przekleństwo i szybko weszła.
Widok
przed kościołem uległ zmianie. Tłumy, które wcześniej tak bardzo pchały się do
posągów bogów, zniknęły. Nie został na placu ani jeden człowiek, aby złożyć
cześć bogom, kiedy nadarzyła się okazja. Kolejka do kościoła również zmalała.
Może chodziło o zbliżającą się ofiarę dla
bogów? Ale mimo wszystko takie wydarzenie nie doprowadziłoby do odejścia ludzi,
nie w tych czasach, nie, kiedy bili się o dotknięcie zniszczonych figur ich
najdroższych opiekunów.
Zerefem
targnęły złe przeczucia. Nie chciał mieszać się do spraw kościoła, za wiele
czasu i energii zmarnował na nich w swoim życiu. Oddalił się energicznym
krokiem w stronę lasu, a później pognał do chaty, w której zostawił Lucy. Nie
wiedział, co się dzieje, jaką ofiarę ludzie chcą złożyć, ani co w rzeczywistości
przywołać. Gdyby cokolwiek złego wyłoniło się z próśb, które zaniosą, będzie
przy kobiecie i ochroni ją.
Z
oddali zauważył ich wspólny dom. Zwolnił. Odetchnął z ulgą. Był już
wystarczająco blisko Lucy, więc lęki odeszły. Wyjął z torby zioła i przejrzał
kilka z nich, próbując sobie przypomnieć właściwości poszczególnych z nich. A
potem szukał powiązań. Jedno nic nie znaczyło, drugie nic nie dawało, razem
łączyły się w potężny eliksir, zdolny uleczyć chorego. Szukał tych powiązań,
wierzył w nie.
Wszedł do
środka przepełniony nadzieją.
— Lucy…
ale dzisiaj miałem dziwny dzień — zaczął opowiadać i krótko po tym zdał sobie
sprawę, że mówi w powietrze.
Łóżko
stało puste, materiał okrywający Lucy leżał na podłodze, zioła leżały
rozsypane, a w miejscu, w którym powinna spoczywać Lucy, nie było nikogopo
ataku Acnologii.
Zeref
zacisnął gniewnie szczękę, a potem wycedził przez zęby:
—
Zabiję ich wszystkich, jeśli tylko ją tknął!
0 Comments:
Prześlij komentarz