[Forgetting Envies] Rozdział 50

                                               

Pięć lat później…

Dwóch członków sekty Lan przygotowało drewniane pałki, które przyłożyli do wystawionych po raz pierwszy od pięciuset lat bębnów. Na znak mistrza uderzyli w dźwięk melodii przywołującej dusze zmarłych. Wszyscy, którzy odeszli w spokoju, odnajdując w zaświatach nadzieję na ponowne narodzenie, przybyli tego szczególnego dnia w postaci srebrnych motyli przyozdabiających tysiącletnie drzewo. Ludzie patrzyli z zachwytem na roślinę, robili zdjęcia, ale ani jedno z nich nie uwieczniło blasku drzewa. Wszystkie utrwaliły codzienną zieleń, a blask dusz pozostał tylko w ich wspomnieniach.

Dziennikarze ustawili się wzdłuż alejki wraz z gośćmi specjalnymi i przypadkowymi osobami zdecydowanymi na doświadczenie historycznego wydarzenia.

Dwójka młodych kultywatorów ruszyła w dźwięk bębnów, niosąc na białych poduszkach dwa zwoje — jeden z pierwotnymi zasadami sekty Lan, drugi z przyrzeczeniem składanym przez kultywatorów. Młodzi byli ubrani w cienkie, proste szaty. Ich czoło przepasała opaska z wyszytym symbolem chmur. Na końcu całej procesji pojawił się jeszcze obecny mistrz sekty Lan, Lan Wangji. W przeciwieństwie do reszty uczniów sam nałożył na siebie współczesny, biały garnitur. Włosy miał związane swoją opaską. Jedynym kolorem, który go wyróżniał, była bordowa chusta zastępująca krawat.

— Nieśmiertelny Mistrzu, chcemy cię serdecznie powitać! — zawołali jednocześnie członkowie sekty Lan.

Pozdrowił ich skinięciem, a potem dał znak, by ustały wszystkie dźwięki. Bębny przestały grać.

— Świat się zmienił przez te dwa tysiące lat. Doświadczyłem przemian, w które dziś niewielu potrafi uwierzyć. Jednak dziś chciałbym, żeby wszyscy zobaczyli na własne oczy przemianę, zaakceptowaną przez ludzi, przez rząd — mówiąc to wskazał na siedzącą na wózku Cao Baozhai — i przez ostatnich członków sekt. Odchodzimy od tradycji ku lepszemu jutru.

Zaklaskał. A—Qing wraz z Lan Qirenem ruszyli do przodu. Przyklęknęli przed mistrzem i przybranym ojcem. Podali mu zwoje, chyląc swoje czoła. Lan Wangji rozwinął pierwsze z pism. Podszedł do palącego się płomienia przy wejściu do głównej sali nauk i podpalił zbiór pierwotnych zasad sekty Lan. Płomienie zajęły stary papier. Dym wzniósł się ku niebu, zabierając ze sobą pył i wspomnienia ukryte w dawnej tradycji.

Drugi zwój rozłożył na platformie i przeczytał:

— „Bronić ludzi, bronić świata, niszczyć zło i sprowadzać pokój”. Pierwsze słowa przyrzeczenia, ważne wczoraj, aktualne dziś.

— Przyrzekamy — obwieścili jednocześnie uczniowie sekty Lan wraz z przybyłymi przedstawicielami pozostałych sekt.

Lan Wangji uśmiechnął się subtelnie na widok zdenerwowanych twarzy młodych ludzi, rozpoczynających nową ścieżkę w swoim życiu. Zwinął zwój i odłożył go z powrotem na poduszkę. Wyłuskał z resztek swojej kultywacyjnej bazy odrobinę energii i posłał ją ku niebu, tworząc coś na wzór fajerwerków. Błękitne światła zaczęły migać, przyciągając uwagę mediów i zebranych gości.

Wei Wuxian wyskoczył przed wszystkim i rozpoczął gromkie owacje, za którymi podążyli pozostali. Jako jedyny ubrał się w czerwień i czerń. Nałożył perukę z długimi włosami, a za pas włożył flet. Jego strój przypominał bardziej cosplay niż część jego wizerunku sprzed dwóch tysięcy lat. Jedynie Lan Wangji poczuł ciepłe ukłucie w sercu — gorzko słodkie ukłucie, które przypomniało mu przeszłość, a jednocześnie potwierdziło, że miłość jego życia zamierza mu towarzyszyć do końca jego dni.

— Młodzi kultywatorzy, od dziś jesteście mistrzami jednej sekty. Prowadźcie ją zgodnie z dawnymi naukami, ale tym razem ku świetlanej przyszłości. Świat się zmienia i dziś kultywacja podąży tym śladem.

A—Qing i Lan Qiren wstali, pozdrowili mistrza, a potem zwrócili się w kierunku publiczności. Znowu rozległy się oklaski. Dziennikarze zasypali gradem pytań młodych ludzi, o przyszłość, o plany, o wykształcenie i relacje. Kultywatorzy przygotowali wcześniej odpowiedzi, ale w chwili prawdy zjadła ich trema. Nerwowo rozejrzeli się za Nieśmiertelnym Mistrzem, szukając w nim wsparcia. Nie znaleźli go. Popatrzyli na siebie ze zdziwieniem w oczach. Żadne z nich nie wiedziało, dokąd udał się Lan Wangji. Rozejrzeli się jeszcze za Wei Wuxianem. Kiedy i jego nie wyszukali w tłumie, zrozumieli, że nadszedł właśnie ten czas…

By odejść.

Lan Wangji wyszedł bocznym wyjściem i udał się w umówione miejsce, przed swoją rezydencję, w której zostawił spakowaną torbę. Wei Wuxian machał już do niego z oddali. Chłopak uśmiechał się od ucha od ucha, trzymając aparat fotograficzny z włączonym fleszem. Zrobił na szybko dwa zdjęcia.

Wei Wuxian przebrał się w luźny ubiór — jeansowe spodnie, luźny podkoszulek i w połowie rozpiętą bluzę z napisem „time not to die”. Obok stały trzy walizki, jedna torba na sprzęt fotograficzny i do tego siatka z przekąskami. Chłopak podbiegł do ukochanego i rzucił mu się w ramiona. Pocałował go mocno, a potem powiedział:

— Lan Zhan! Za trzy godziny mamy samolot do Berlina. Na pewno nie chcesz tu zostać?

Lan Wangji pokręcił głową.

— Oj, Lan Zhan. — Założył kosmyk włosów za ucho mężczyzny. — Nawet nie wiesz, jak byłem zazdrosny o tę przemowę! W życiu nie usłyszałem, żeby tyle słów padło z twoich ust. To jakaś nowa umiejętność czy w ten sposób zżera cię trema?

— To był mój obowiązek — odpowiedział krótko.

Wei Wuxian parsknął śmiechem.

— Tak, tak, Nieśmiertelny Mistrzu, a teraz zostaw już ten obowiązek i udaj się ze mną w świat. Mam tyleeeee — zademonstrował, rozkładając ręce — pomysłów na nowy album. Ostatnie zdjęcia z dzikimi trupami sprzedały się w tydzień. Chcę poszukać teraz istot, które nawiedzają inne kontynenty. Słyszałem o czymś takim jak „wampiry”! Może zahaczymy o Transylwanię?

— Mamy… czas.

— Tak, mamy.  Dla siebie, mój najdroższy. Już nic nas tu nie trzyma. Lan Shizhui odszedł wraz z Jiang Chengiem. Oby narodzili się ponownie w lepszym życiu. Moja mała siostrzyczka będzie mieszkać z rodzinami. Sekta Lan została rozwiązana, a nowo utworzoną organizacją będzie przewodzić A—Qing i Lan Qiren. — Westchnął po skończonej przemowie. — Nic nas już tu nie trzyma.

— Nic.

Przytulił do się Wei Yinga i wpatrzył w jego rozradowane, podekscytowane oczy. Czekał na niego dwa tysiące lat, śniąc, błagając, prosząc, by ujrzeć go choćby ten jeden raz. Życzenie spełniło się w nadmiarze. Nie miało znaczenia, czy spędzą ze sobą kolejnych dziesięć czy dwadzieścia lat, nie potrafili przewidzieć, jak bardzo ostatnia walka zniszczyła ich ciała, dlatego chcieli się cieszyć chwilą, tym pięknym tu i teraz, kiedy słodka melodia grana przez wiatr przemknęła obok nich. Wpatrzonych w siebie z miłością i świadomością, że w końcu się odnaleźli…

KONIEC


To koniec. Chciałabym serdecznie podziękować wszystkim za wsparcie, za miłe słowa, za czytanie, za czekanie na kolejny rozdział, za komentowanie i za to, że zechcieliście dać szansę mojemu opowiadaniu i dotrzeć de facto do końca. To oczywiście nie koniec przygody z Mo Dao Zu Shi, ale to koniec tej historii. Jeszcze raz dziękuję wszystkim za wspólną przygodę z tą historią i do zobaczenia wkrótce!

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!