— I jeszcze tej tu brakowało! — oburzył się Wei Wuxian, załamując ręce. Najwięksi kultywatorzy nie daliby rady przedostać się przez tarczę, a zwykła nastolatka przypadkiem weszła w odpowiednim momencie. — A tak poza tym jesteś świetna — pochwalił dziewczynę, w głębi duszy podziwiając ją za odważny akt. — Uciekaj!
— Nie. — Pokręciła głową. —
Braciszku.
Wystąpiła dwa kroki naprzód,
niepewnie wyciągając ku Xue Yangowi dłoń. Zawahała się, widząc jego nagą pierś z
wżartym w nią amuletem. Wstrzymała oddech. Rozejrzała się po innych, szukając
jakiejkolwiek odpowiedzi, ale wszyscy milczeli.
— Braciszku, to zaszło za daleko,
prawda? — próbowała się upewnić, czy nie przekroczyła granicy z wnioskami.
Odpowiedziało jej niezręczne
milczenie.
Wei Wuxian zdecydowanie się z nią
zgodził, ale poza samą zgodą nie miał nic na pocieszenie czy wsparcie. Był
gotowy zabić Xue Yanga w każdej chwili, jego życie i tak powinno się zakończyć
setki lat temu, nie dziś. Wykorzystał chwile rozkojarzenia mężczyzny, wystąpił
naprzód i ruszył, zanim tamten zdążył zareagować na atak. Zdezorientowane
spojrzenie Xue Yanga padło na twarz Wei Wuxiana. Wyglądało tak, jakby
demoniczny kultywator był gotowy przyjąć śmierć.
— Nie — padło jedno słowo z ust
przeciwnika.
Ziemia się zatrzęsła, Wei Wuxian
stracił grunt pod nogami i niezależnie od tego, jak bardzo próbował odzyskać
równowagę, nie postawił stabilnie nogi na ziemi. A—Qign przytuliła się do
drzewa, siadając wśród mchu. Lan Wangji nie zmienił pozycji, siedział ze
skrzyżowanymi nogami i tylko obejrzał się przez ramię, w stronę nieba.
Demoniczna energia zaczęła pulsować. Tarcza pękła na samym szczycie. Pojedyncze
jej fragmenty zaczęły luźno opadać na ziemię, wolnym, spokojnym ruchem, który
nie zapowiadał nadchodzącego zagrożenia.
Mieszkańcy miasta wyjrzeli za okna.
Zlęknieni wcześniejszą sytuacją ukryli się w ciasnych salach, jeden obok
drugiego, policja ewakuowała większość budynków i zaprowadziła dzieci i
starszych do bunkrów, dorośli zaczęli oblegać piwnice budynków. Pozostali nie
znaleźli sposobu na ukrycie się. Nie było czasu, środków ani ludzi, którzy
poprowadziliby tłumy.
W szpitalu grupa pielęgniarek zwinęła
się w kokon na rogu sali, z dala od szyb, nasłuchując tego, co się dzieje za
oknem.
A nastąpiła niebezpieczna cisza.
Poruszyły się, zaglądając przez okna.
Dalej oblepiała ich czerwona poświata, świat dookoła wydawał się fragmentem z
horroru o końcu świata, na który nikt nie był gotowy.
— Pomocy — pisnęła jedna z kobiet,
przyciskając do piersi zdjęcie z dwójką synów i mężem, z myślą, że nigdy więcej
ich nie zobaczy.
Jej przerażenie odbiło się na
pozostałych. Zaczęły jęczeć, płakać, zerkać do okna w nadziei, że coś się
zmieni. I zmieniło się, ale nie w sposób, jaki by chciały. Cała podłoga zatrzęsła
się, z sufitu opadł proch. Pojawiło się pęknięcie w tynku, które zaczęło się od
wwierconej lampy, a skończyło przy dywanie.
Musiały uciekać. Pierwsza kobieta
wstała, pobiegła w kierunku wyjścia, szarpnęła za drzwi, a te się nie
poruszyły. Pociągnęła za klamkę mocniej.
— Pomóżcie mi! — wrzasnęła do
pozostałych.
Zerwały się z miejsca. Jednocześnie
spróbowały otworzyć drzwi, nawet nie drgnęły. Jedna pchnęła wyjście całym swoim
ciężarem, inne podążyły za jej śladem, ale to nie wystarczyło. Zatrzymały się.
Sapnęły. Drzwi były zamknięte.
— Gdzie jest klucz?! — ryknęła.
Rozejrzały się po pomieszczeniu,
żadna nie pamiętała, żeby ktoś je zamknął. Opadły bez sił, z bezradności.
Przysiadły się bliżej siebie i wtuliły, by przynajmniej nie umrzeć w
samotności. Nastąpiło kolejne trzęsienie. Sufit wytrzymał i kobiety na moment
otrzymały nową nadzieję. Na krótko. Wszystkie czekały na śmierć, po kolejnym
trzęsieniu nie pozostało zbyt wiele szans, aby ten budynek wytrzymał.
Nagle rozległ się trzask. Zwróciły
się jednocześnie w stronę wyjścia.
— Ktoś tu jest? — głos należał do Cao
Baozhai, przyjętej do szpitala pracownicy rządowej. Brzmiała słabo, straciła
kilka godzin wcześniej dużo krwi, nie zdążyła jeszcze dojść do siebie po
zadanych obrażeniach.
— Jesteśmy! — rozpłakała się jedna z
uwięzionych. — Pomocy.
Cao Baozhai podbiegła do gaśnicy.
Szkło ochronne zostało rozbite niedawno, jego fragmenty nadal walały się po
korytarzu, była boso, zapomniała z tego całego zamieszania nałożyć
jakichkolwiek butów. Weszła nieświadomie na szkło, rozcinając sobie
powierzchnie stóp. Przyjęła zbyt dużą dawkę środków przeciwbólowych, żeby
cokolwiek czuć. Wyciągnęła w pośpiechu gaśnicę i cisnęła nią o klamkę,
roztrzaskując słaby materiał. Drzwi się uchyliły. Kobiety uciekły, zostawiając
Cao Baozhai w samotności. Nie powiedziały nawet „dziękuję”.
Cao Baozhai osunęła się po ścianie.
Wzięła głębszy wdech. Ostatnie dni wydawały się jakimś koszmarem, naprawdę
wypadało, żeby się w końcu skończył, a rzeczywistość wróciła. Jednak
rozpadająca się poświata i trzęsienia ziemi zwiastowały raczej koniec świata,
nie jakiś lepszy początek.
— Chyba czas zainwestować dobrze w
kultywatorów — doszła do wniosku, modląc się w duchu o to, że Nieśmiertelny
Mistrz nie opuści ich w tych ciężkich czas.
I nie myliła się.
Lan Wangji, mimo ogólnego osłabienia
i utraty ducha, zamierzał dalej walczyć. Amulet uwięził ich wewnątrz swojej
mocy, blokując od reszty świata i teraz kiedy tarcza się rozpadała, Lan Wangji
mógł utworzyć nową, zamykając ich w wąskiej przestrzeni, z której nie
wydostanie się demoniczna energia. Nieśmiertelny Mistrz przyłożył dwa palce do
czoła. Zamknął oczy. Wyobraził sobie miasto, jego strukturę, granicę i gdzie
się zaczynał las. Musiał wyznaczyć dokładny punkt, z którego rozejdzie się
energia, a potem ją utrzymać, równomiernie rozprowadzając moc i kontrolując ją.
Podobną przestrzeń wcześniej wykorzystał Xue Yang. Pozostawiła po sobie ledwo
zauważalne ślady, niewidoczne dla oka zwykłego człowieka. Lan Wangji wyczuł jej
trasę.
Przerzucił własną energię na tę ścieżkę,
tworząc sieć na wzór pajęczyny, zamykając ją w miejscu, gdzie siedział.
Krew spłynęła mu z nosa. Nie mógł
stracić koncentracji, inaczej nowa tarcza osłabiłaby się i przepuściła do
miasta demoniczną energię. Wiedział, że to jedyny sposób na zatrzymanie chaosu.
— Ufam tobie — szepnął do Wei
Wuxiana, w nim pokładając całą nadziej.
Czas im się kończył. Jeśli nie teraz,
nigdy nie zniszcza amuletu Tygrysa Stygijskiego i nie zapobiegnął nieszczęściu,
jakie za sobą niósł.
— Głupi Lan Zhan — burknął Wei Wuxian
i rzucił się na Xue Yanga. Wyprowadził prosty cios, bez demonicznej energii,
prosty sierpiowy, aby przywalić mu zwyczajnie w twarz i nie dać nawet sekundy
do namysłu.
Jednak mężczyzna zwrócił się
bezpośrednio w stronę Wei Wuxiana i złapał jego rękę, zanim zdążyła wykonać
uderzenie. Przerzucił Wei Wuxiana przez siebie i cisnął nim o ziemię.
A—Qing pisnęła z przerażenia.
— Wystarczy, wystarczy! — zaczęła
krzyczeć i obijać swojego brata pięściami, zapominając, że ten już został
pochłonięty przez amulet Tygrysa Stygisjkiego.
Wei Wuxian odepchnął się od ziemi,
kopnął w powietrzu Xue Yanga, po czym wylądował, odsunął A—Qing od zagrożenia i
popchnął ją w stronę drzewa, mówiąc:
— Nie ruszaj się!
— To mój brat — tłumaczyła się na
swoją obronę.
— Tym bardziej.
Rozmowa trwała chwilę, ale
wystarczającą chwilę, żeby zaatakować. Nic takiego nie nastąpiło ze strony Xue
Yanga. Zaniepokoiło to Wei Wuxiana. Prędko odwrócił się i wybiegł przez Lan
Wangji, osłaniając go. Sekundkę później trzasnęła go wiązka demonicznej energii.
W uszach zaczęło mu szumieć, słyszał głosy należące do zmarłych tragicznie,
którzy poszukiwali ratunku, wsparcia, pomocy. Ich szepty przeszyły Wei Wuxiana.
Błagali go o litość, oplatając jak pająk swoją ofiarę. Stare kobiety tuliły
młodzieńca od tyłu, wspominały o swoich wnukach i dzieciach pozostawionych bez
opieki.
— Wystarczy — wysyczał.
Dusze odsunęły się od Demonicznego
Patriarchy, nakarmione lękiem i posłuszeństwem wobec swojego pana. Skuliły się
posłusznie, odchodząc pokornie i przepraszając za każdy wybryk. Wei Wuxian nie
mógł dłużej tego słuchać. Machnął od niechcenia ręką i rozproszył dusze, po
czym rzucił własną wiązkę energii w Xue Yanga. Złapał ją w gołą dłoń i w
milczeniu przyjrzał się słabej poświacie, biednej w porównaniu do jego własnej.
Zaśmiał się odruchowo i puścił demoniczną energię, aby wsiąknęła w i tak martwą
ziemię, a potem rzekł:
— Nic już się nie da zrobić.
Nieśmiertelny Mistrz traci siły, twoja moc, Mistrzu, nie równa się mojej,
błądzimy w jednym miejscu, odpychając swoje wzajemne ataki. To miasto i tak
czeka zagłada. Prędzej czy później.
— Wolę później. Później oznacza nawet
tysiące lat.
— Później oznacza minuty — poprawił
go Xue Yang. — Prędzej sekundy. Sekundy dają spokojną, bezbolesną śmierć.
Minuty, cierpienie. Nieśmiertelny Mistrz nie wytrzyma nawet minuty — ostrzegł.
Jak na życzenie wroga, tarcza
straciła swój kształt. Wygięła się widocznie w prawą stronę przez rozproszoną
uwagę Lan Wangji. Próbował na nowo odzyskać skupienie, ale tu nie chodziło o
jego stan emocjonalny, a o możliwości. Czuł jak krew zbiera mu się w nozdrzach,
ledwo widział na oczy, zaczęły się pojawiać przed nimi mroczki. Energia
wychodziła z niego zbyt gwałtownie, musiał przyznac rację Xue Yangowi nie
wytrzyma…
Tarcza nagle powróciła do pierwotnego
kształtu.
Lan Wangji już nic nie rozumiał. To
nie pochodziło od niego…
Poczuł na swoich plecach czyjeś
dłonie przesyłające nienaruszoną energię przez jego ciało.
— Tato, skup się — usłyszał głos Lan
Shizhuia.
Pragnął odwrócić się, powitać syna,
pogratulować mu, że słusznie postąpił, ale uświadomił sobie, że Lan Shizhui ma
rację. Brakowało mu skupienia. Wziął głęboki wdech i podążył śladem nici
energii, którą stworzył. Odbudował zerwane więzi i wzmocnił je, by kolejnym
razem udaremnić Xue Yangowi atak.
— Dobra robota — pochwalił dwójkę Wei
Wuxian.
Reszta leżała w jego rękach. Demoniczna
energia szalała, brakowało jej zdecydowania, nie odnajdywała się ani w rękach
amuletu Tygrysa Stygijskiego, ani w słowach Demonicznego Patriarchy.
Pewne było jedno: ta walka należała
do nich. Nikt nie powinien się wtrącać, wykorzystywać ich mocy w krytycznym
momencie czy przewyższyć ich, bo to oni stali na piedestale świata demonicznych
kultywatorów.
— Braciszku — przerwała im na moment
A—Qing.
— Odsuń się! — krzyknęli oboje.
Dziewczyna zalała się łzami i
schowała za drzewem, mocno oplatając ręce wokół pnia, jakby w każdej chwili
miasta zostać porwana przez szalejący wiatr.
Przynajmniej im nie przeszkadzała.
Szli w kręgu, wpatrzeni w siebie
nawzajem z uwagę. Czuli na sobie presję. To wykraszało poza sytuację, gdzie
jeden miał przewagę nad drugim. Wyrównali siły.
Wei Wuxian ruszył jako pierwszy,
zniecierpliwiony ciągłym czekaniem. Pierś była rdzeniem kierującym całym
ciałem, jeśli uda mu się zadać tam jeden cios, zwycięży. Jednak Xue Yang pierwsze,
co zrobił, to osłonił swoją pierś warstwą demonicznej energii od przodu.
Uchylił się przed ciosem Wei Wuxiana, zginając ciało w pół nad ziemią. Ruch
wydał się nienaturalny, bolesny, w normalnych okolicznościach przeciwnik nie
podniósłby się, ale Xue Yang bez problemu wstał i zadał Wei Wuxianowi cios w
plecy. Demoniczny Patriarcha skoczył, wykonał obrót w powietrzu i dosłownie
wylądował za Xue Yangiem. Nie marnował czasu, wyciągnął Chengchinga zza pasa i
skupił na jego końcu demoniczną energią. Cisną nią od tyłu w mężczyznę. Czarny
dym wydobył się z piersi mężczyzny.
Zakasłał.
Zamiast krwi z jego gardła wydobyła
się gęsta czarna substancja, która zabrała mu dech w piersi. Zakasłał
kilkukrotnie. Wei Wuxian wykorzystał nieuwagę przeciwnika i natarł na niego
ponownie. Xue Yang mimo złego stanu, odsunął się przed atakiem. Wypluł na
ziemie czarną substancję, oczyszczając na moment płuca i skoczył, próbując
uciec.
Wei Wuxian wyciągnął ramię. Nie
zdążył go zatrzymać, poślizgnął się na pozostawionych na ziemi śladach i
poleciał kawałek dalej, dając Xue Yangowi idealną okazję do ucieczki.
— Braciszku, wystarczy. — Na drodze
stanęła im A—Qing. — Zabij mnie, jeśli tak uważasz, ale gdzieś… gdzieś w głębi
serca nadal wierzę, że nie zrobisz tego ponownie.
Xue Yang zatrzymał się, zaskoczony słowami
dziewczyny, a A—Qing kontynuowała:
— Niewiele pamiętam. Kojarzę nasz
prosty domek, cukierki, które brat przynosił nam do snu, albo nasze wspólne
spacery po lesie. Nie byliśmy… — Zrobiła krok na przód i położyła poranioną
dłoń na policzku Xue Yanga. — Nie byliśmy wtedy szczęliwi?
— B… — Xue Yang poruszył ustami. —
Byliśmy — głos należał do mężczyzny, nie do amuletu.
— Wiem, że chciałeś przywrócić brata.
— Ja go zabiłem! — ryknął.
— Wiem…
— Ciebie też zabiłem! Wybacz mi…
Błagam, wybacz mi, wybacz…
— Nie mogę — wydusiła przez łzy. —
Zabiliśmy tak wiele niewinnych osób. Chcieliśmy zabić Lan Qirena. A teraz
amulet pragnie zniszczyć to miasto. Błagam, proszę cię, zakończmy to.
— Głupia, talk no jutsu nie działa w
realu — skarcił dziewczynę Wei Wuxian.
Chwila nieuwagi wystarczyła. Wei
Wuxian nie tracił dłużej czasu, już raz udało mu się naruszyć amulet Tygrysa
Stygijskiego. Widział miejsce na plecach, które zranił. Na nim objawiła się
czarna plama. Odłożył Chenchinga. Tym razem zebrał całą energię w prawej ręce.
Xue Yang dał mu jeden dobry pomysł, stworzył tarczę wokół własnej skóry.
— Braciszku, mimo wszystko… Kocham
cię — A—Qing pożegnała brata tymi słowami.
Wei Wuxian wbił całą rękę w pierś Xue
Yanga, przebijając się nią na drugą stronę, aż sięgnął po amulet Tygrysa Stygijskiego.
Chwycił go w mocnym uścisku i wyrwał wraz z sercem, które przestało bić w jego
zakrwawionej dłoni.
0 Comments:
Prześlij komentarz