[Forgetting Envies] Rozdział 47

                                            

— I jeszcze tej tu brakowało! — oburzył się Wei Wuxian, załamując ręce. Najwięksi kultywatorzy nie daliby rady przedostać się przez tarczę, a zwykła nastolatka przypadkiem weszła w odpowiednim momencie. — A tak poza tym jesteś świetna — pochwalił dziewczynę, w głębi duszy podziwiając ją za odważny akt. — Uciekaj!

— Nie. — Pokręciła głową. — Braciszku.

Wystąpiła dwa kroki naprzód, niepewnie wyciągając ku Xue Yangowi dłoń. Zawahała się, widząc jego nagą pierś z wżartym w nią amuletem. Wstrzymała oddech. Rozejrzała się po innych, szukając jakiejkolwiek odpowiedzi, ale wszyscy milczeli.

— Braciszku, to zaszło za daleko, prawda? — próbowała się upewnić, czy nie przekroczyła granicy z wnioskami.

Odpowiedziało jej niezręczne milczenie.

Wei Wuxian zdecydowanie się z nią zgodził, ale poza samą zgodą nie miał nic na pocieszenie czy wsparcie. Był gotowy zabić Xue Yanga w każdej chwili, jego życie i tak powinno się zakończyć setki lat temu, nie dziś. Wykorzystał chwile rozkojarzenia mężczyzny, wystąpił naprzód i ruszył, zanim tamten zdążył zareagować na atak. Zdezorientowane spojrzenie Xue Yanga padło na twarz Wei Wuxiana. Wyglądało tak, jakby demoniczny kultywator był gotowy przyjąć śmierć.

— Nie — padło jedno słowo z ust przeciwnika.

Ziemia się zatrzęsła, Wei Wuxian stracił grunt pod nogami i niezależnie od tego, jak bardzo próbował odzyskać równowagę, nie postawił stabilnie nogi na ziemi. A—Qign przytuliła się do drzewa, siadając wśród mchu. Lan Wangji nie zmienił pozycji, siedział ze skrzyżowanymi nogami i tylko obejrzał się przez ramię, w stronę nieba. Demoniczna energia zaczęła pulsować. Tarcza pękła na samym szczycie. Pojedyncze jej fragmenty zaczęły luźno opadać na ziemię, wolnym, spokojnym ruchem, który nie zapowiadał nadchodzącego zagrożenia.

Mieszkańcy miasta wyjrzeli za okna. Zlęknieni wcześniejszą sytuacją ukryli się w ciasnych salach, jeden obok drugiego, policja ewakuowała większość budynków i zaprowadziła dzieci i starszych do bunkrów, dorośli zaczęli oblegać piwnice budynków. Pozostali nie znaleźli sposobu na ukrycie się. Nie było czasu, środków ani ludzi, którzy poprowadziliby tłumy.

W szpitalu grupa pielęgniarek zwinęła się w kokon na rogu sali, z dala od szyb, nasłuchując tego, co się dzieje za oknem.

A nastąpiła niebezpieczna cisza.

Poruszyły się, zaglądając przez okna. Dalej oblepiała ich czerwona poświata, świat dookoła wydawał się fragmentem z horroru o końcu świata, na który nikt nie był gotowy.

— Pomocy — pisnęła jedna z kobiet, przyciskając do piersi zdjęcie z dwójką synów i mężem, z myślą, że nigdy więcej ich nie zobaczy.

Jej przerażenie odbiło się na pozostałych. Zaczęły jęczeć, płakać, zerkać do okna w nadziei, że coś się zmieni. I zmieniło się, ale nie w sposób, jaki by chciały. Cała podłoga zatrzęsła się, z sufitu opadł proch. Pojawiło się pęknięcie w tynku, które zaczęło się od wwierconej lampy, a skończyło przy dywanie.

Musiały uciekać. Pierwsza kobieta wstała, pobiegła w kierunku wyjścia, szarpnęła za drzwi, a te się nie poruszyły. Pociągnęła za klamkę mocniej.

— Pomóżcie mi! — wrzasnęła do pozostałych.

Zerwały się z miejsca. Jednocześnie spróbowały otworzyć drzwi, nawet nie drgnęły. Jedna pchnęła wyjście całym swoim ciężarem, inne podążyły za jej śladem, ale to nie wystarczyło. Zatrzymały się. Sapnęły. Drzwi były zamknięte.

— Gdzie jest klucz?! — ryknęła.

Rozejrzały się po pomieszczeniu, żadna nie pamiętała, żeby ktoś je zamknął. Opadły bez sił, z bezradności. Przysiadły się bliżej siebie i wtuliły, by przynajmniej nie umrzeć w samotności. Nastąpiło kolejne trzęsienie. Sufit wytrzymał i kobiety na moment otrzymały nową nadzieję. Na krótko. Wszystkie czekały na śmierć, po kolejnym trzęsieniu nie pozostało zbyt wiele szans, aby ten budynek wytrzymał.

Nagle rozległ się trzask. Zwróciły się jednocześnie w stronę wyjścia.

— Ktoś tu jest? — głos należał do Cao Baozhai, przyjętej do szpitala pracownicy rządowej. Brzmiała słabo, straciła kilka godzin wcześniej dużo krwi, nie zdążyła jeszcze dojść do siebie po zadanych obrażeniach.

— Jesteśmy! — rozpłakała się jedna z uwięzionych. — Pomocy.

Cao Baozhai podbiegła do gaśnicy. Szkło ochronne zostało rozbite niedawno, jego fragmenty nadal walały się po korytarzu, była boso, zapomniała z tego całego zamieszania nałożyć jakichkolwiek butów. Weszła nieświadomie na szkło, rozcinając sobie powierzchnie stóp. Przyjęła zbyt dużą dawkę środków przeciwbólowych, żeby cokolwiek czuć. Wyciągnęła w pośpiechu gaśnicę i cisnęła nią o klamkę, roztrzaskując słaby materiał. Drzwi się uchyliły. Kobiety uciekły, zostawiając Cao Baozhai w samotności. Nie powiedziały nawet „dziękuję”.

Cao Baozhai osunęła się po ścianie. Wzięła głębszy wdech. Ostatnie dni wydawały się jakimś koszmarem, naprawdę wypadało, żeby się w końcu skończył, a rzeczywistość wróciła. Jednak rozpadająca się poświata i trzęsienia ziemi zwiastowały raczej koniec świata, nie jakiś lepszy początek.

— Chyba czas zainwestować dobrze w kultywatorów — doszła do wniosku, modląc się w duchu o to, że Nieśmiertelny Mistrz nie opuści ich w tych ciężkich czas.

I nie myliła się.

Lan Wangji, mimo ogólnego osłabienia i utraty ducha, zamierzał dalej walczyć. Amulet uwięził ich wewnątrz swojej mocy, blokując od reszty świata i teraz kiedy tarcza się rozpadała, Lan Wangji mógł utworzyć nową, zamykając ich w wąskiej przestrzeni, z której nie wydostanie się demoniczna energia. Nieśmiertelny Mistrz przyłożył dwa palce do czoła. Zamknął oczy. Wyobraził sobie miasto, jego strukturę, granicę i gdzie się zaczynał las. Musiał wyznaczyć dokładny punkt, z którego rozejdzie się energia, a potem ją utrzymać, równomiernie rozprowadzając moc i kontrolując ją. Podobną przestrzeń wcześniej wykorzystał Xue Yang. Pozostawiła po sobie ledwo zauważalne ślady, niewidoczne dla oka zwykłego człowieka. Lan Wangji wyczuł jej trasę.

Przerzucił własną energię na tę ścieżkę, tworząc sieć na wzór pajęczyny, zamykając ją w miejscu, gdzie siedział.

Krew spłynęła mu z nosa. Nie mógł stracić koncentracji, inaczej nowa tarcza osłabiłaby się i przepuściła do miasta demoniczną energię. Wiedział, że to jedyny sposób na zatrzymanie chaosu.

— Ufam tobie — szepnął do Wei Wuxiana, w nim pokładając całą nadziej.

Czas im się kończył. Jeśli nie teraz, nigdy nie zniszcza amuletu Tygrysa Stygijskiego i nie zapobiegnął nieszczęściu, jakie za sobą niósł.

— Głupi Lan Zhan — burknął Wei Wuxian i rzucił się na Xue Yanga. Wyprowadził prosty cios, bez demonicznej energii, prosty sierpiowy, aby przywalić mu zwyczajnie w twarz i nie dać nawet sekundy do namysłu.

Jednak mężczyzna zwrócił się bezpośrednio w stronę Wei Wuxiana i złapał jego rękę, zanim zdążyła wykonać uderzenie. Przerzucił Wei Wuxiana przez siebie i cisnął nim o ziemię.

A—Qing pisnęła z przerażenia.

— Wystarczy, wystarczy! — zaczęła krzyczeć i obijać swojego brata pięściami, zapominając, że ten już został pochłonięty przez amulet Tygrysa Stygisjkiego.

Wei Wuxian odepchnął się od ziemi, kopnął w powietrzu Xue Yanga, po czym wylądował, odsunął A—Qing od zagrożenia i popchnął ją w stronę drzewa, mówiąc:

— Nie ruszaj się!

— To mój brat — tłumaczyła się na swoją obronę.

— Tym bardziej.

Rozmowa trwała chwilę, ale wystarczającą chwilę, żeby zaatakować. Nic takiego nie nastąpiło ze strony Xue Yanga. Zaniepokoiło to Wei Wuxiana. Prędko odwrócił się i wybiegł przez Lan Wangji, osłaniając go. Sekundkę później trzasnęła go wiązka demonicznej energii. W uszach zaczęło mu szumieć, słyszał głosy należące do zmarłych tragicznie, którzy poszukiwali ratunku, wsparcia, pomocy. Ich szepty przeszyły Wei Wuxiana. Błagali go o litość, oplatając jak pająk swoją ofiarę. Stare kobiety tuliły młodzieńca od tyłu, wspominały o swoich wnukach i dzieciach pozostawionych bez opieki.

— Wystarczy — wysyczał.

Dusze odsunęły się od Demonicznego Patriarchy, nakarmione lękiem i posłuszeństwem wobec swojego pana. Skuliły się posłusznie, odchodząc pokornie i przepraszając za każdy wybryk. Wei Wuxian nie mógł dłużej tego słuchać. Machnął od niechcenia ręką i rozproszył dusze, po czym rzucił własną wiązkę energii w Xue Yanga. Złapał ją w gołą dłoń i w milczeniu przyjrzał się słabej poświacie, biednej w porównaniu do jego własnej. Zaśmiał się odruchowo i puścił demoniczną energię, aby wsiąknęła w i tak martwą ziemię, a potem rzekł:

— Nic już się nie da zrobić. Nieśmiertelny Mistrz traci siły, twoja moc, Mistrzu, nie równa się mojej, błądzimy w jednym miejscu, odpychając swoje wzajemne ataki. To miasto i tak czeka zagłada. Prędzej czy później.

— Wolę później. Później oznacza nawet tysiące lat.

— Później oznacza minuty — poprawił go Xue Yang. — Prędzej sekundy. Sekundy dają spokojną, bezbolesną śmierć. Minuty, cierpienie. Nieśmiertelny Mistrz nie wytrzyma nawet minuty — ostrzegł.

Jak na życzenie wroga, tarcza straciła swój kształt. Wygięła się widocznie w prawą stronę przez rozproszoną uwagę Lan Wangji. Próbował na nowo odzyskać skupienie, ale tu nie chodziło o jego stan emocjonalny, a o możliwości. Czuł jak krew zbiera mu się w nozdrzach, ledwo widział na oczy, zaczęły się pojawiać przed nimi mroczki. Energia wychodziła z niego zbyt gwałtownie, musiał przyznac rację Xue Yangowi nie wytrzyma…

Tarcza nagle powróciła do pierwotnego kształtu.

Lan Wangji już nic nie rozumiał. To nie pochodziło od niego…

Poczuł na swoich plecach czyjeś dłonie przesyłające nienaruszoną energię przez jego ciało.

— Tato, skup się — usłyszał głos Lan Shizhuia.

Pragnął odwrócić się, powitać syna, pogratulować mu, że słusznie postąpił, ale uświadomił sobie, że Lan Shizhui ma rację. Brakowało mu skupienia. Wziął głęboki wdech i podążył śladem nici energii, którą stworzył. Odbudował zerwane więzi i wzmocnił je, by kolejnym razem udaremnić Xue Yangowi atak.

— Dobra robota — pochwalił dwójkę Wei Wuxian.

Reszta leżała w jego rękach. Demoniczna energia szalała, brakowało jej zdecydowania, nie odnajdywała się ani w rękach amuletu Tygrysa Stygijskiego, ani w słowach Demonicznego Patriarchy.

Pewne było jedno: ta walka należała do nich. Nikt nie powinien się wtrącać, wykorzystywać ich mocy w krytycznym momencie czy przewyższyć ich, bo to oni stali na piedestale świata demonicznych kultywatorów.

— Braciszku — przerwała im na moment A—Qing.

— Odsuń się! — krzyknęli oboje.

Dziewczyna zalała się łzami i schowała za drzewem, mocno oplatając ręce wokół pnia, jakby w każdej chwili miasta zostać porwana przez szalejący wiatr.

Przynajmniej im nie przeszkadzała.

Szli w kręgu, wpatrzeni w siebie nawzajem z uwagę. Czuli na sobie presję. To wykraszało poza sytuację, gdzie jeden miał przewagę nad drugim. Wyrównali siły.

Wei Wuxian ruszył jako pierwszy, zniecierpliwiony ciągłym czekaniem. Pierś była rdzeniem kierującym całym ciałem, jeśli uda mu się zadać tam jeden cios, zwycięży. Jednak Xue Yang pierwsze, co zrobił, to osłonił swoją pierś warstwą demonicznej energii od przodu. Uchylił się przed ciosem Wei Wuxiana, zginając ciało w pół nad ziemią. Ruch wydał się nienaturalny, bolesny, w normalnych okolicznościach przeciwnik nie podniósłby się, ale Xue Yang bez problemu wstał i zadał Wei Wuxianowi cios w plecy. Demoniczny Patriarcha skoczył, wykonał obrót w powietrzu i dosłownie wylądował za Xue Yangiem. Nie marnował czasu, wyciągnął Chengchinga zza pasa i skupił na jego końcu demoniczną energią. Cisną nią od tyłu w mężczyznę. Czarny dym wydobył się z piersi mężczyzny.

Zakasłał.

Zamiast krwi z jego gardła wydobyła się gęsta czarna substancja, która zabrała mu dech w piersi. Zakasłał kilkukrotnie. Wei Wuxian wykorzystał nieuwagę przeciwnika i natarł na niego ponownie. Xue Yang mimo złego stanu, odsunął się przed atakiem. Wypluł na ziemie czarną substancję, oczyszczając na moment płuca i skoczył, próbując uciec.

Wei Wuxian wyciągnął ramię. Nie zdążył go zatrzymać, poślizgnął się na pozostawionych na ziemi śladach i poleciał kawałek dalej, dając Xue Yangowi idealną okazję do ucieczki.

— Braciszku, wystarczy. — Na drodze stanęła im A—Qing. — Zabij mnie, jeśli tak uważasz, ale gdzieś… gdzieś w głębi serca nadal wierzę, że nie zrobisz tego ponownie.

Xue Yang zatrzymał się, zaskoczony słowami dziewczyny, a A—Qing kontynuowała:

— Niewiele pamiętam. Kojarzę nasz prosty domek, cukierki, które brat przynosił nam do snu, albo nasze wspólne spacery po lesie. Nie byliśmy… — Zrobiła krok na przód i położyła poranioną dłoń na policzku Xue Yanga. — Nie byliśmy wtedy szczęliwi?

— B… — Xue Yang poruszył ustami. — Byliśmy — głos należał do mężczyzny, nie do amuletu.

— Wiem, że chciałeś przywrócić brata.

— Ja go zabiłem! — ryknął.

— Wiem…

— Ciebie też zabiłem! Wybacz mi… Błagam, wybacz mi, wybacz…

— Nie mogę — wydusiła przez łzy. — Zabiliśmy tak wiele niewinnych osób. Chcieliśmy zabić Lan Qirena. A teraz amulet pragnie zniszczyć to miasto. Błagam, proszę cię, zakończmy to.

— Głupia, talk no jutsu nie działa w realu — skarcił dziewczynę Wei Wuxian.

Chwila nieuwagi wystarczyła. Wei Wuxian nie tracił dłużej czasu, już raz udało mu się naruszyć amulet Tygrysa Stygijskiego. Widział miejsce na plecach, które zranił. Na nim objawiła się czarna plama. Odłożył Chenchinga. Tym razem zebrał całą energię w prawej ręce. Xue Yang dał mu jeden dobry pomysł, stworzył tarczę wokół własnej skóry.

— Braciszku, mimo wszystko… Kocham cię — A—Qing pożegnała brata tymi słowami.

Wei Wuxian wbił całą rękę w pierś Xue Yanga, przebijając się nią na drugą stronę, aż sięgnął po amulet Tygrysa Stygijskiego. Chwycił go w mocnym uścisku i wyrwał wraz z sercem, które przestało bić w jego zakrwawionej dłoni.


0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!