[Forgetting Envies] Rozdział 45

                                          

Wei Wuxian w pewnym momencie zrozumiał, że demoniczna energia otaczająca Xue Yanga wykraczała poza możliwości samego demonicznego kultywatora. Amulet Tygrysa Stygijskiego nigdy nie był zabawką, z której można swobodnie korzystać. Miał własną wolę. W najmniej oczekiwanej chwili potrafił wywrócić plany posiadacza do góry nogami. Przynajmniej tym razem Wei Wuxian nie dał się wykorzystać tej sile. Kusiła. Obdarowywała wszystkim, czego tylko zapragnął. A potem odbierała wszystko, co drogie i ważne.

Wzmocnił dodatkowo tarczę z krwi, nie tyle nie ufając własnym możliwościom, ale raczej wierząc w siłę samego amuletu.

— Puśćcie mnie! — zaczął się wyrywać Lan Shizhui.

— Dzieci powinny słuchać się swoich rodziców — skarcił chłopaka Wei Wuxian. Pominął drobny fakt, że obecnie był młodszy, i to o wiele młodszy od swojego syna, ale to nie odbierało mu prawa do skarcenia dziecka.

— Tato, proszę… Zostaw mnie. Zasługuję na śmierć, nie ma życie — mówił dalej, choć ton jego wypowiedzi zmienił się znacząco. Zaczął w tym głosie słyszeć Lan Shizhuia, a nie potomka rodziny Wen.

— Jeśli uważasz, że popełniłeś za wiele grzechów i zasługujesz na śmierć, to tym bardziej musisz żyć i naprawić swoje błędy. Śmierć nie jest rozwiązaniem, nie jest karą, a ucieczką. Tylko słabi oddają się w jej ramiona. — Opuścił głowę i spojrzał w wspomnienia, w krótkim przebłysku z dawnych dni zobaczył własne odbicie w kałuży z krwi. Wzrok miał nieobecny, żył, choć jego dusza i serce dawno opuściły ciało, poddał się wtedy najgłębszej rozpaczy, która doprowadziła do ucieczki, przed którą ostrzegał Lan Shizhuia. — Nie pozwolę swojemu dziecku popełnić tych samych błędów! — wykrzyczał, dodając ostatnią, trzecią warstwę ochronną. — Jeśli nosisz na barkach dodatkowy ciężar, zdejmij go i podaj swojemu ojcu. Będę wszystkie twoje troski niósł na swoich ramionach.

— Nie — przerwał Lan Wangji. Odsunął rękaw, po czym wskazał na swój własny bark. — Możemy się podzielić tym ciężarem.

Lan Shizhui padł na kolana. Czołem uderzył o ziemię i wyszeptał żałosne „przepraszam”, zalewając się łzami. Wstydził się swoich czynów, własnej twarzy, która zaczerwieniała od łez.

— Ja tylko chciałem znowu cię zobaczyć. Chciałem dać ci jeszcze jedną szansę… Zamiast tego, zawiodłem cię. Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam.

Lan Shizhui złapał Wei Wuxiana za szatę i przyciągnął ją do swojej twarzy. Nieświadomie otarł materiałem swoje łzy, choć chciał tylko wtulić się w swojego tatę. Wei Wuxian nie umiał na niego nawrzeszczeć. Widział w tym chłopcu samego siebie, człowieka, który za późno zrozumiał swoje błędy doprowadzając do śmierci najbliższych, najukochańszych. Był gotowy powstrzymać Xue Yanga dla mieszkańców miasta, ale mocniej pragnął uratować sumienie Lan Shizuia, nie pozwalając, by serce jego jedynego dziecko przykryły wieczne wyrzuty sumienia.

— Nie jesteś zły, ale że też nie nauczyłeś się niczego z moich doświadczeń — wysyczał Wei Wuxian.

— Ja przez wiele lat niczego nie pamiętałem — odparł Lan Shizhui. — Aż pewnego dnia… znalazłem kryjówkę dawnego mistrza.

— Mojego szanownego brata — zorientował się Lan Wangji. — Nie znał prawdy, nigdy mu jej nie wyznałem, ale zawsze się domyślał.

— Tak… I znalazłem tam wszystko: wspomnienia, siebie, prawdziwą tożsamość i informacje. Chciałem cię przywrócić do życia, tato! — wyznał ponownie.

— Tylko tyle? Nawet jeśli byłbyś najbardziej honorowym człowiekiem na ziemi, nigdy nie dałbyś się omamić Xue Yangowi! — zarzucił synowi Wei Wuxian. — Gadaj, co cię napadło? Dlaczego Lan Qiren musiał przez to przechodzić?!

— Ja… — Zerknął w stronę wskrzeszonego Xiao Xingchena. — On też chciał przywrócić bliską mu osobę. Sądziłem, że dlatego narodziły się te bliźniaki. Miały być naczyniami dla was…

— Czy ty siebie słyszysz?! — ryknął. Utrzymywanie tej tarczy zabierało mu sporo energii, ale nie zamierzał odpuścić Lan Shizhuiowi tylko z tego powodu. — „Naczynie”? To byli twoi potomkowie. Twoja krew! Twoja rodzina! Moje wskrzeszenie to jedno. Pewnie się udało za pierwszym razem, co? Bo moje dusza była w jednym kawałku, a jego już nie? — Skisnął na Xiao Xingchena. — Szukaliście amuletu Tygrysa Stygijskiego do tego czy żebym dorósł i wam pomógł? Totalnie zgłupiałeś?

— Tak — wyszeptał. — Totalnie. Powiedział mi tyle rzeczy, marzył o rodzinie, o ciepły domu, o ukochanym. Nie podobało nam się obojgu, jak bardzo świat się zmienił. To wszystko nas połączyło i kiedy plan się zaczął, nie mogłem go przerwać…

To nie czas i miejsce na taką rozmowę. Wei Wuxian trzymał szalejącą energię w ryzach, nie pozwalając się jej przedostać poza obszar tarczy. W tym wszystkim było jednak coś dziwnego. Xue Yang nadal nie atakował. Na moment pojawiły się dzikie ślepia wyłaniające z demonicznej poświaty, a potem nic poza tym. Czuł się tym co najmniej zdezorientowany. Miał, co do tego dwie teorie: albo Xue Yang jeszcze nie stracił przytomności, albo działo się, czego nie dało się wytłumaczyć logicznie.

W tych okolicznościach musiał zignorować własne dziecko. Na ich rozmowę przyjdzie jeszcze odpowiedni czas.

— Ta…to? — głos Lan Shizhuia załamał się. Nie nawiązywał do wcześniejszego tematu.

Wei Wuxian skupił się na miejscu, w którym stal Xue Yang. Faktycznie coś poruszyło się w krwawej poświacie. To nie mógł być dziki trup, wielu z nich stworzył, żeby Xue Yanga uznać za jednego z nich. Nie pochłonęła go żadna rządza. Poruszał się wolno, świadomie i z zastanowieniem. Wei Wuxian szturchnął Lan Zhana.

— Uważaj — ostrzegł go.

Ukochany puścił dźwięk guqina, rozpraszając demoniczną energię. Pośrodku kręgu, który użyli go przywrócenia Xiao Xingchena stał Xue Yang. Jego gałki oczne stały się czerwone od krwi, żyły wyłoniły się na całym ciele, tworząc ścieżkę do odsłoniętej piersi, w której wżarł się amulet Tygrysa Stygijskiego.

Lan Wangji przyjął pozycję, gotowy do walki w każdej chwili.  Wyczuł nadchodzące niebezpieczeństwo.

Xue Yang podniósł rękę i spojrzał na otwartą dłoń, na miejsce, w którym wcześniej znajdował się amulet. Wydawał się zdezorientowany, poniekąd nieobecny.

— Kim jesteś? — Wei Wuxian zadał proste pytanie, obawiał się tylko odpowiedzi. Istniała szansa, że mu się nie spodoba.

Xue Yang wyprostował ciało.

— Tak… To ty… Przez tyle lat trzymałeś mnie w swoich rękach. Witaj — odparł.

Otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. Wei Wuxian odniósł wrażenie, że odpowiedział mu sam amulet. Ale to niemożliwe…

— No tak, nie wierzysz mi, prawda? To oczywiste. Nie istnieję, a jednocześnie właśnie się pojawiłem. Ten głupiec scalił mnie ze swoim ciałem. Jakie to głupie… i… wygodne.

Zacisnął pięść i zamachnął się ręką. Fala demonicznej energii uderzyła w kierunku lasu, zabierając całe życie z roślinności i zwierzyny, która stanęła na drodze tej niszczycielskiej mocy. Na szczęście z dala od miasta i cywilizacji. Uschnięte drzewa zgubiły swe liście, opadły na wyjałowioną ziemię, z której ostatnim tchem wydostał się kret. Padł martwy, a moment później wiewiórka spadła obok niego. Dławiła się energią przez minutę, ale nic nie było w stanie jej zatrzymać.

Lan Wangji zmarszczył z niepokoju czoło. Przez całe swoje życie nie doświadczył podobnej, niszczycielskiej fali. Wydawała się złudzeniem, a jednocześnie doświadczył jej na własne oczy.

— Dlaczego istnieję? — odezwał się ponownie Xue Yang. — Nie byłoby lepiej zniszczyć mnie, a szczątki zakopać gdzieś, gdzie nikt ich nigdy nie odnajdzie? Zamiast tego głupota ludzka doprowadza do… tego. — Pokazał na swoją pierś. — Dlaczego mnie stworzyłeś?

Wei Wuxian zawahał się, choć znał odpowiedź. Nie warto było kłamać.

— Chciałem się zemścić. A zemsta wymaga odpowiednich narzędzi. Tym narzędziem jest siła zniszczenia — wyjawił prawdę.

Xue Yang skisnął głową z aprobatą. Tego oczekiwał i to otrzymał.

— Szczerość doceniam. Jestem narzędziem zniszczenia, stworzonym z nienawiści, śmierci i poczucia niesprawiedliwości. Żyję, bo niszczę. Żyję dla zniszczenia. I… muszę zniszczyć wszystko, co stanie na mojej drodze.

Lan Wangji zareagował natychmiast. Wybiegł naprzeciw Wei Wuxiana i zagrał melodię, zanim Xue Yang wypuścił w ich kierunku tę samą energię, która wcześniej odebrała życie. Odepchnął ją w porę. Uderzyła z powrotem w Xue Yanga, ale ten pstryknięciem palca ją zniwelował. Nie zrobiła mu najmniejszej krzywdy. Mężczyzna na moment uśmiechnął się, zadowolony z reakcji Nieśmiertelnego Mistrza i poziomu mocy, jaki reprezentował. Amulet Tygrysa Stygijskiego nienawidził słabości, kochał potęgę, bo sam nią był, ale… jednocześnie nikt nie miał szans z jego mocą.

Odepchnął się od ziemi i wyciągnął rękę w kierunku Lan Wangji. Wei Wuxian cofnął tarczę z krwi, zgromadził wokół Chenqinga demoniczną energię i uderzył nią w Xue Yanga. Obronił się jednym palcem i zaatakował ponownie, sięgając w stronę szyi Wei Wuxiana. Lan Wangji złapał ukochanego od tyłu i odciągnął go od niebezpieczeństwa. Sam złapał Bichena i przeciął powietrze, zmuszając Xue Yanga do cofnięcia się. Tę okazję wykorzystał Wei Wuxian. Wyciągnął rękę, łapiąc wżarty w pierś amulet. Szarpnął za przedmiot, nie ruszył się z miejsca, więc zostało mu tylko jedno. Odepchnął Xue Yanga, Lan Wangji zareagował natychmiast. Zamachnął się Bichenem. Xue Yang wygiął się do tyłu, ostrze przemknęło przed jego oczami.

— Zabierz go! — ryknął Wei Wuxian do Lan Shizhuia. Jednocześnie zerknęli na Xiao Xingchena, chodziło o życie Lan Qirena.

— Zabijcie mnie — ogłosił Xiao Xingchen, kładąc ręką na szyi. — Zabijcie i uratujcie niewinnego chłopca —  błagał.

— Jak widzisz, jesteśmy teraz odrobinę zajęci — odkrzyknął Wei Wuxian i wrócił do Xue Yanga.

Jak mieli pokonać tę istotę? Siła Wei Wuxiana pochodziła od amuletu Tygrysa Stygijskiego, to dzięki niemu wskrzesił Wen NInga, pokonał tysiące wojowników sekty Wen i stał się Demonicznym Patriarchią. Jak miał walczyć z własnym tworem, który wykraczał poza dotychczasową wiedzę i doświadczenie tego świata?

— Wei Ying — obudził młodzieńca Lan Wangji. — Walczmy razem. Ramię w ramię.

Stanął bokiem do Wei Wuxiana na potwierdzenie własnych słów.

Tak… To było miłe mieć kogoś obok siebie. Nie zamierzał tracić szansy na szczęście. Przyłożył swoje plecy do Lan Zhana, gotowy na wspólną walkę z przedmiotem, który sam stworzył. Nie było tu miejsca na pomyłkę, na zawahanie. Musieli zniszczyć Xue Yanga wraz z amuletem, póki demoniczna energia nie rozprzestrzeniła się po mieście.

Uderzyli równocześnie. Xue Yang odparował ich atak łagodnym ruchem dłoni, odsuwając Bichena i Chenqinga na bok. Wei Wuxian okręcił się w miejscu, przyłożył flet do ust i zagrał krótką melodię. Xue Yang nie zareagował na ten dźwięk. Był niewzruszony tym atakiem, choć rozpoznał melodię, która przez wiele lat towarzyszyła mu w czasie walki u boku demonicznego kultywatora.

Niepotrzebne sentymenty…

Rozproszył demoniczną energię. Lan Wangji ochronił Wei Wuxiana w ostatniej chwili, osłaniając go dźwiękiem swojego guqinu. Wei Wuxian zdążył w tym czasie zgromadzić swoją energię, ominął Lan Wangji i natarł na Xue Yanga, uderzając go fletem w czubek głowy. Xue Yang uchylił się przed atakiem, odchylił do tyłu, odbił od ziemi i kopnął Wei Wuxiana w twarz. But mignął przed twarzą młodzieńca. Chwila nieuwagi wystarczyła. Xue Yang odskoczył do tyłu, uniósł rękę. Demoniczna energia poszybowała ku niebu. Jego czerwień stała się jeszcze głębsza. Zaklęcie zaczęło się rozprzestrzeniać, tworzyło krąg nad miastem.

Wei Wuxian zacisnął gniewnie szczękę. Nie wierzył, że do tego doprowadził.

Lan Wangji wskoczył na Bichena i poszybował w kierunku nieba. Gdzieś zaczynał się punkt, z którego rozprzestrzeniała się demoniczna energia. Jeśli tylko udałoby go się zniszczyć, nie musieliby dalej walczyć o bezpieczeństwo miasta. Jednak Nieśmiertelny Mistrz zatrzymał się w połowie drogi. Wyciągnął rękę i wyglądało to tak, jakby czegoś dotknął.

— To bez znaczenia — oznajmił Xue Yang. — Zablokowałem nas od reszty świata. Demoniczna energia wkrótce rozprzestrzeni się nad całym miastem. Niewiele minie, zanim wszyscy zginął w tym obszarze.

Wei Wuxian przypomniał sobie podobną scenę z przeszłości, z czasów, kiedy mścił się na rodzie Wen, kiedy niszczył wszystko na swojej drodze. Znał to zaklęcie, bo sam je stworzył, bo je wykorzystał, bo zabił setki wojowników sekty Wen.

— To ja to stworzyłem — przypomniał przeciwnikowi. — Nie masz prawa wykorzystywać tego przeciwko mnie! — wrzasnął.

— Nie wykorzystuję. Ty je stworzyłeś, ale moją mocą doprowadziłeś do realizacji tego zaklęcia. Oboje mieliśmy w tym udział.

— Nie masz prawa krzywdzić niewinnych MOIM tworem — trzymał się uparcie swojej racji.

— Naprawdę? A od kiedy masz prawo osądzać, czego komuś wolno, a czego nie? — Zbliżył się do Wei Wuxiana i ujął go delikatnie za policzek. — Byliśmy przez wiele lat razem. Wiem, jakich czynów dokonałeś w imię własnej sprawiedliwości. Wymierzyłeś karę tym, którzy cię skrzywdzili, którzy odebrali ci wszystko. Torturowałeś ich tak długo, aż błagali cię o śmierć, a ty nawet po śmierci nie pozwoliłeś im zaznać spokoju. Zamiast wina, twój kielich wypełniała krew. Ile razy zapominałeś o „niewinnych” w przypływie gniewu i szaleństwa? Mój mistrzu, zadam ci jedno pytanie: kto dał ci prawo osądzać moje czyny, skoro ty sam nie osądzałeś naszych?


0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!