Wei Wuxian w pewnym momencie zrozumiał, że demoniczna energia otaczająca Xue Yanga wykraczała poza możliwości samego demonicznego kultywatora. Amulet Tygrysa Stygijskiego nigdy nie był zabawką, z której można swobodnie korzystać. Miał własną wolę. W najmniej oczekiwanej chwili potrafił wywrócić plany posiadacza do góry nogami. Przynajmniej tym razem Wei Wuxian nie dał się wykorzystać tej sile. Kusiła. Obdarowywała wszystkim, czego tylko zapragnął. A potem odbierała wszystko, co drogie i ważne.
Wzmocnił dodatkowo tarczę z krwi, nie
tyle nie ufając własnym możliwościom, ale raczej wierząc w siłę samego amuletu.
— Puśćcie mnie! — zaczął się wyrywać
Lan Shizhui.
— Dzieci powinny słuchać się swoich
rodziców — skarcił chłopaka Wei Wuxian. Pominął drobny fakt, że obecnie był
młodszy, i to o wiele młodszy od swojego syna, ale to nie odbierało mu prawa do
skarcenia dziecka.
— Tato, proszę… Zostaw mnie.
Zasługuję na śmierć, nie ma życie — mówił dalej, choć ton jego wypowiedzi
zmienił się znacząco. Zaczął w tym głosie słyszeć Lan Shizhuia, a nie potomka
rodziny Wen.
— Jeśli uważasz, że popełniłeś za
wiele grzechów i zasługujesz na śmierć, to tym bardziej musisz żyć i naprawić
swoje błędy. Śmierć nie jest rozwiązaniem, nie jest karą, a ucieczką. Tylko
słabi oddają się w jej ramiona. — Opuścił głowę i spojrzał w wspomnienia, w
krótkim przebłysku z dawnych dni zobaczył własne odbicie w kałuży z krwi. Wzrok
miał nieobecny, żył, choć jego dusza i serce dawno opuściły ciało, poddał się
wtedy najgłębszej rozpaczy, która doprowadziła do ucieczki, przed którą
ostrzegał Lan Shizhuia. — Nie pozwolę swojemu dziecku popełnić tych samych
błędów! — wykrzyczał, dodając ostatnią, trzecią warstwę ochronną. — Jeśli
nosisz na barkach dodatkowy ciężar, zdejmij go i podaj swojemu ojcu. Będę wszystkie
twoje troski niósł na swoich ramionach.
— Nie — przerwał Lan Wangji. Odsunął
rękaw, po czym wskazał na swój własny bark. — Możemy się podzielić tym
ciężarem.
Lan Shizhui padł na kolana. Czołem
uderzył o ziemię i wyszeptał żałosne „przepraszam”, zalewając się łzami.
Wstydził się swoich czynów, własnej twarzy, która zaczerwieniała od łez.
— Ja tylko chciałem znowu cię
zobaczyć. Chciałem dać ci jeszcze jedną szansę… Zamiast tego, zawiodłem cię.
Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam.
Lan Shizhui złapał Wei Wuxiana za
szatę i przyciągnął ją do swojej twarzy. Nieświadomie otarł materiałem swoje
łzy, choć chciał tylko wtulić się w swojego tatę. Wei Wuxian nie umiał na niego
nawrzeszczeć. Widział w tym chłopcu samego siebie, człowieka, który za późno zrozumiał
swoje błędy doprowadzając do śmierci najbliższych, najukochańszych. Był gotowy
powstrzymać Xue Yanga dla mieszkańców miasta, ale mocniej pragnął uratować
sumienie Lan Shizuia, nie pozwalając, by serce jego jedynego dziecko przykryły
wieczne wyrzuty sumienia.
— Nie jesteś zły, ale że też nie
nauczyłeś się niczego z moich doświadczeń — wysyczał Wei Wuxian.
— Ja przez wiele lat niczego nie
pamiętałem — odparł Lan Shizhui. — Aż pewnego dnia… znalazłem kryjówkę dawnego
mistrza.
— Mojego szanownego brata — zorientował
się Lan Wangji. — Nie znał prawdy, nigdy mu jej nie wyznałem, ale zawsze się
domyślał.
— Tak… I znalazłem tam wszystko:
wspomnienia, siebie, prawdziwą tożsamość i informacje. Chciałem cię przywrócić
do życia, tato! — wyznał ponownie.
— Tylko tyle? Nawet jeśli byłbyś
najbardziej honorowym człowiekiem na ziemi, nigdy nie dałbyś się omamić Xue
Yangowi! — zarzucił synowi Wei Wuxian. — Gadaj, co cię napadło? Dlaczego Lan
Qiren musiał przez to przechodzić?!
— Ja… — Zerknął w stronę
wskrzeszonego Xiao Xingchena. — On też chciał przywrócić bliską mu osobę.
Sądziłem, że dlatego narodziły się te bliźniaki. Miały być naczyniami dla was…
— Czy ty siebie słyszysz?! — ryknął.
Utrzymywanie tej tarczy zabierało mu sporo energii, ale nie zamierzał odpuścić
Lan Shizhuiowi tylko z tego powodu. — „Naczynie”? To byli twoi potomkowie.
Twoja krew! Twoja rodzina! Moje wskrzeszenie to jedno. Pewnie się udało za
pierwszym razem, co? Bo moje dusza była w jednym kawałku, a jego już nie? —
Skisnął na Xiao Xingchena. — Szukaliście amuletu Tygrysa Stygijskiego do tego
czy żebym dorósł i wam pomógł? Totalnie zgłupiałeś?
— Tak — wyszeptał. — Totalnie.
Powiedział mi tyle rzeczy, marzył o rodzinie, o ciepły domu, o ukochanym. Nie
podobało nam się obojgu, jak bardzo świat się zmienił. To wszystko nas
połączyło i kiedy plan się zaczął, nie mogłem go przerwać…
To nie czas i miejsce na taką
rozmowę. Wei Wuxian trzymał szalejącą energię w ryzach, nie pozwalając się jej
przedostać poza obszar tarczy. W tym wszystkim było jednak coś dziwnego. Xue
Yang nadal nie atakował. Na moment pojawiły się dzikie ślepia wyłaniające z
demonicznej poświaty, a potem nic poza tym. Czuł się tym co najmniej
zdezorientowany. Miał, co do tego dwie teorie: albo Xue Yang jeszcze nie
stracił przytomności, albo działo się, czego nie dało się wytłumaczyć
logicznie.
W tych okolicznościach musiał
zignorować własne dziecko. Na ich rozmowę przyjdzie jeszcze odpowiedni czas.
— Ta…to? — głos Lan Shizhuia załamał
się. Nie nawiązywał do wcześniejszego tematu.
Wei Wuxian skupił się na miejscu, w
którym stal Xue Yang. Faktycznie coś poruszyło się w krwawej poświacie. To nie
mógł być dziki trup, wielu z nich stworzył, żeby Xue Yanga uznać za jednego z
nich. Nie pochłonęła go żadna rządza. Poruszał się wolno, świadomie i z
zastanowieniem. Wei Wuxian szturchnął Lan Zhana.
— Uważaj — ostrzegł go.
Ukochany puścił dźwięk guqina,
rozpraszając demoniczną energię. Pośrodku kręgu, który użyli go przywrócenia
Xiao Xingchena stał Xue Yang. Jego gałki oczne stały się czerwone od krwi, żyły
wyłoniły się na całym ciele, tworząc ścieżkę do odsłoniętej piersi, w której
wżarł się amulet Tygrysa Stygijskiego.
Lan Wangji przyjął pozycję, gotowy do
walki w każdej chwili. Wyczuł
nadchodzące niebezpieczeństwo.
Xue Yang podniósł rękę i spojrzał na
otwartą dłoń, na miejsce, w którym wcześniej znajdował się amulet. Wydawał się
zdezorientowany, poniekąd nieobecny.
— Kim jesteś? — Wei Wuxian zadał
proste pytanie, obawiał się tylko odpowiedzi. Istniała szansa, że mu się nie
spodoba.
Xue Yang wyprostował ciało.
— Tak… To ty… Przez tyle lat
trzymałeś mnie w swoich rękach. Witaj — odparł.
Otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.
Wei Wuxian odniósł wrażenie, że odpowiedział mu sam amulet. Ale to niemożliwe…
— No tak, nie wierzysz mi, prawda? To
oczywiste. Nie istnieję, a jednocześnie właśnie się pojawiłem. Ten głupiec
scalił mnie ze swoim ciałem. Jakie to głupie… i… wygodne.
Zacisnął pięść i zamachnął się ręką.
Fala demonicznej energii uderzyła w kierunku lasu, zabierając całe życie z
roślinności i zwierzyny, która stanęła na drodze tej niszczycielskiej mocy. Na
szczęście z dala od miasta i cywilizacji. Uschnięte drzewa zgubiły swe liście,
opadły na wyjałowioną ziemię, z której ostatnim tchem wydostał się kret. Padł
martwy, a moment później wiewiórka spadła obok niego. Dławiła się energią przez
minutę, ale nic nie było w stanie jej zatrzymać.
Lan Wangji zmarszczył z niepokoju
czoło. Przez całe swoje życie nie doświadczył podobnej, niszczycielskiej fali.
Wydawała się złudzeniem, a jednocześnie doświadczył jej na własne oczy.
— Dlaczego istnieję? — odezwał się
ponownie Xue Yang. — Nie byłoby lepiej zniszczyć mnie, a szczątki zakopać
gdzieś, gdzie nikt ich nigdy nie odnajdzie? Zamiast tego głupota ludzka
doprowadza do… tego. — Pokazał na swoją pierś. — Dlaczego mnie stworzyłeś?
Wei Wuxian zawahał się, choć znał
odpowiedź. Nie warto było kłamać.
— Chciałem się zemścić. A zemsta
wymaga odpowiednich narzędzi. Tym narzędziem jest siła zniszczenia — wyjawił
prawdę.
Xue Yang skisnął głową z aprobatą.
Tego oczekiwał i to otrzymał.
— Szczerość doceniam. Jestem narzędziem
zniszczenia, stworzonym z nienawiści, śmierci i poczucia niesprawiedliwości.
Żyję, bo niszczę. Żyję dla zniszczenia. I… muszę zniszczyć wszystko, co stanie
na mojej drodze.
Lan Wangji zareagował natychmiast.
Wybiegł naprzeciw Wei Wuxiana i zagrał melodię, zanim Xue Yang wypuścił w ich
kierunku tę samą energię, która wcześniej odebrała życie. Odepchnął ją w porę.
Uderzyła z powrotem w Xue Yanga, ale ten pstryknięciem palca ją zniwelował. Nie
zrobiła mu najmniejszej krzywdy. Mężczyzna na moment uśmiechnął się, zadowolony
z reakcji Nieśmiertelnego Mistrza i poziomu mocy, jaki reprezentował. Amulet
Tygrysa Stygijskiego nienawidził słabości, kochał potęgę, bo sam nią był, ale…
jednocześnie nikt nie miał szans z jego mocą.
Odepchnął się od ziemi i wyciągnął
rękę w kierunku Lan Wangji. Wei Wuxian cofnął tarczę z krwi, zgromadził wokół
Chenqinga demoniczną energię i uderzył nią w Xue Yanga. Obronił się jednym
palcem i zaatakował ponownie, sięgając w stronę szyi Wei Wuxiana. Lan Wangji
złapał ukochanego od tyłu i odciągnął go od niebezpieczeństwa. Sam złapał
Bichena i przeciął powietrze, zmuszając Xue Yanga do cofnięcia się. Tę okazję
wykorzystał Wei Wuxian. Wyciągnął rękę, łapiąc wżarty w pierś amulet. Szarpnął
za przedmiot, nie ruszył się z miejsca, więc zostało mu tylko jedno. Odepchnął
Xue Yanga, Lan Wangji zareagował natychmiast. Zamachnął się Bichenem. Xue Yang
wygiął się do tyłu, ostrze przemknęło przed jego oczami.
— Zabierz go! — ryknął Wei Wuxian do
Lan Shizhuia. Jednocześnie zerknęli na Xiao Xingchena, chodziło o życie Lan
Qirena.
— Zabijcie mnie — ogłosił Xiao
Xingchen, kładąc ręką na szyi. — Zabijcie i uratujcie niewinnego chłopca — błagał.
— Jak widzisz, jesteśmy teraz
odrobinę zajęci — odkrzyknął Wei Wuxian i wrócił do Xue Yanga.
Jak mieli pokonać tę istotę? Siła Wei
Wuxiana pochodziła od amuletu Tygrysa Stygijskiego, to dzięki niemu wskrzesił
Wen NInga, pokonał tysiące wojowników sekty Wen i stał się Demonicznym
Patriarchią. Jak miał walczyć z własnym tworem, który wykraczał poza
dotychczasową wiedzę i doświadczenie tego świata?
— Wei Ying — obudził młodzieńca Lan
Wangji. — Walczmy razem. Ramię w ramię.
Stanął bokiem do Wei Wuxiana na
potwierdzenie własnych słów.
Tak… To było miłe mieć kogoś obok
siebie. Nie zamierzał tracić szansy na szczęście. Przyłożył swoje plecy do Lan
Zhana, gotowy na wspólną walkę z przedmiotem, który sam stworzył. Nie było tu
miejsca na pomyłkę, na zawahanie. Musieli zniszczyć Xue Yanga wraz z amuletem,
póki demoniczna energia nie rozprzestrzeniła się po mieście.
Uderzyli równocześnie. Xue Yang
odparował ich atak łagodnym ruchem dłoni, odsuwając Bichena i Chenqinga na bok.
Wei Wuxian okręcił się w miejscu, przyłożył flet do ust i zagrał krótką
melodię. Xue Yang nie zareagował na ten dźwięk. Był niewzruszony tym atakiem,
choć rozpoznał melodię, która przez wiele lat towarzyszyła mu w czasie walki u
boku demonicznego kultywatora.
Niepotrzebne sentymenty…
Rozproszył demoniczną energię. Lan
Wangji ochronił Wei Wuxiana w ostatniej chwili, osłaniając go dźwiękiem swojego
guqinu. Wei Wuxian zdążył w tym czasie zgromadzić swoją energię, ominął Lan
Wangji i natarł na Xue Yanga, uderzając go fletem w czubek głowy. Xue Yang
uchylił się przed atakiem, odchylił do tyłu, odbił od ziemi i kopnął Wei
Wuxiana w twarz. But mignął przed twarzą młodzieńca. Chwila nieuwagi
wystarczyła. Xue Yang odskoczył do tyłu, uniósł rękę. Demoniczna energia
poszybowała ku niebu. Jego czerwień stała się jeszcze głębsza. Zaklęcie zaczęło
się rozprzestrzeniać, tworzyło krąg nad miastem.
Wei Wuxian zacisnął gniewnie szczękę.
Nie wierzył, że do tego doprowadził.
Lan Wangji wskoczył na Bichena i
poszybował w kierunku nieba. Gdzieś zaczynał się punkt, z którego
rozprzestrzeniała się demoniczna energia. Jeśli tylko udałoby go się zniszczyć,
nie musieliby dalej walczyć o bezpieczeństwo miasta. Jednak Nieśmiertelny
Mistrz zatrzymał się w połowie drogi. Wyciągnął rękę i wyglądało to tak, jakby
czegoś dotknął.
— To bez znaczenia — oznajmił Xue
Yang. — Zablokowałem nas od reszty świata. Demoniczna energia wkrótce
rozprzestrzeni się nad całym miastem. Niewiele minie, zanim wszyscy zginął w
tym obszarze.
Wei Wuxian przypomniał sobie podobną
scenę z przeszłości, z czasów, kiedy mścił się na rodzie Wen, kiedy niszczył
wszystko na swojej drodze. Znał to zaklęcie, bo sam je stworzył, bo je
wykorzystał, bo zabił setki wojowników sekty Wen.
— To ja to stworzyłem — przypomniał
przeciwnikowi. — Nie masz prawa wykorzystywać tego przeciwko mnie! — wrzasnął.
— Nie wykorzystuję. Ty je stworzyłeś,
ale moją mocą doprowadziłeś do realizacji tego zaklęcia. Oboje mieliśmy w tym
udział.
— Nie masz prawa krzywdzić niewinnych
MOIM tworem — trzymał się uparcie swojej racji.
— Naprawdę? A od kiedy masz prawo
osądzać, czego komuś wolno, a czego nie? — Zbliżył się do Wei Wuxiana i ujął go
delikatnie za policzek. — Byliśmy przez wiele lat razem. Wiem, jakich czynów
dokonałeś w imię własnej sprawiedliwości. Wymierzyłeś karę tym, którzy cię
skrzywdzili, którzy odebrali ci wszystko. Torturowałeś ich tak długo, aż
błagali cię o śmierć, a ty nawet po śmierci nie pozwoliłeś im zaznać spokoju.
Zamiast wina, twój kielich wypełniała krew. Ile razy zapominałeś o „niewinnych”
w przypływie gniewu i szaleństwa? Mój mistrzu, zadam ci jedno pytanie: kto dał
ci prawo osądzać moje czyny, skoro ty sam nie osądzałeś naszych?
0 Comments:
Prześlij komentarz