Obrzeża miasta pochłonęli umarli. Ich jęki rosły na sile, budząc nieznany dotąd mieszkańcom strach. Nigdy nie doświadczyli ataku dzikiego trupa na własnej skórze, a opowieści o kultywatorach traktowali, jak złe bajki na dobranoc, ale ten codzienny koszmar nocnej mary przeradzał się w rzeczywistość.
Grupa
dziewczyn w wieku A—Qing w pierwszej chwili zaśmiała się głupio na widok kilku
trupów zmierzającym ku nim. Ich ruchy były powolne, koślawe, przywoływały na myśl
uczące się chodzić dziecko, więc jedyne, o czym myślały, to o śmiechu i zabawie.
Wyjęły telefony, nagrywając całe zdarzenie i podśmiewując pod nosem. Przy okazji
wspominały czepialskich nauczycieli, którzy co jakiś czas przypominali im o
zagrożeniach ze strony dzikich trupów.
To
żart.
To
staromodne zabobony, którym nie dawały wiary, więc regularnie urywały się z
zajęć właśnie tych nauczycieli. Jednak coś zaczynało się dziać niezgodnie z ich
wiedzą. Dzikie trupy były coraz bliżej, każdy ich krok wydawał się szybszy,
żywszy, jakby przyzwyczaili swoje zgniłe ciała do ruchu. Jedna z dziewczyn
odwróciła się i biegiem uciekła w kierunku domu. Reszta pożegnała ją zdumionym
spojrzeniem.
To
nie tak miało to wyglądać.
— Ej…
— wyszeptała kolejna. — Może…
Szczęka
dzikich trupów opadła. Zatrzymali się na moment, podnosząc z ziemi zagubione
części ciała. Demoniczna energia przytwierdziła je z powrotem, by mogli
wydobywać z siebie zatrważający serca krzyk.
Dziewczyny
zamarły, ich kolana zaczęły się trząść. Pragnęły pobiec za koleżanką, błagając,
żeby i je wpuściła do swojego mieszkania. Przecież dzikie trupy nie wchodzą do
mieszkań.
Nie
dały rady się ruszyć.
W
myślach krzyczały „pomocy, pomocy”, przez usta nie wydobył się najmniejszy
pisk. Charczenie dzików trupów stawało się głośniejsze, zbliżało się do nich, z
żądzą krwi i wnętrzności, które pragnęli pochłonąć po ponownym przebudzeniu.
To
nie tak miało wyglądać…
Jeden
z trupów rzucił się na nie biegiem. Omijał każde przeszkody, nie bacząc na
leżące wokoło gałęzie, na stojące na jego drodze krzewy. Ciało ranił bez
świadomości, co oznacza ból, bo ból pragnął tylko zadawać.
Skoczył.
Dziewczyny
ostatkiem sił zasłoniły oczy, a ręce założyły przez twarzą w obronnym geście.
Nawet jeśli już nie dało się zrobić.
Nagle
padła z boku wiązka światła. Przeszyła dzikiego trupa wskroś i jednym, silnym
pchnięciem energii przygniotła do ziemi.
—
Uciekajcie! — odezwał się czyjś głos.
Zwróciły
się w prawą stronę, drżąc z nadziei i ze strachu przez nieznanym. Jedna opadła
na ziemię, nie znajdując siły na jakikolwiek ruch. Najwyższa z grupy chwyciła
ją za ramię i pociągnęła za sobą w kierunku budynków mieszkalnych. Reszta odruchowo
podążyła za nimi.
— Ej!
— zatrzymał je ten sam głos. — A gdzie jakieś „dziękuję”? — zwrócił im uwagę
kultywator.
—
Dziękujemy! — wyjęczały przez łzy.
— No!
— Wei Wuxian dumnie wypiął pierś. — Jiang Cheng pochwaliłby mnie. Trzeba
edukować przyszłe pokolenia.
Lan
Wangji westchnął bezradnie.
— Lan
Zhan, bo stworzę specjalnie dla ciebie słownik. Każde twoje westchnięcie wyraża
więcej słów niż te, które wypowiadam w trakcie dnia.
Wei
Wuxian zamachnął się Chenqingiem. Fala demonicznej energii przecięła powietrze,
docierając do hordy dzikich trupów. Charkot wydobył się z ich martwych gardeł.
Zwinęli się w odruchowych konwulsjach i zamienili w proch, z którego powstali.
Jednak zanim Wei Wuxian wziął głębszy wdech na uspokojenie buzującej w niej
mocy, kolejne dzikie trupy powstały z ziemi. Energia wznosząca się ku niebu
była bezlitosna w swej strukturze. A co gorsza, w tej mocy Xue Yang zawarł
jeden rozkaz: zabić.
Wszystko
po to, żeby zatrzymać ich na jakiś czas.
— Nie
możemy zostawić dzikich trupów, jednocześnie nie możemy także pozwolić
skrzywdzić Lan Qirena — zauważył Wei Wuxian.
Lan
Wangji zgodził się kiwnięciem.
Z
nieba opadli Wen Ning wraz z Song Lanem. Nie czekali na rozkaz. Pobiegli w
kierunku dzikich trupów, niszcząc ich jednych po drugich, wbijając do ziemi,
wyszarpując pazurami gardła, aby żadna demoniczna energia nie pozwoliła im
zregenerować ciał. Wen Ning zamachnął się przytwierdzonymi do nadgarstków
łańcuchami, zbierając w nich dziesiątki dzikich trupów. Przyciągnął ich do
siebie i jednym kopnięciem zniszczył.
— Mistrzu
Wei, damy sobie radę — ogłosił Upiorny Generał.
Życzeniem
Songa Langa było zniszczyć Xue Yanga, sprawić, że zapłaci za sobie zbrodnie i
to wszystko stanie się z jego ręki. Jednak jego czas przeminął, wielki wojownik
umarł dwa tysiące lat temu, nie pozostało mu nic innego niż odsunąć się na bok
i pozwolić współczesnym kultywatorom działać. Sam odpokutuje za swoje grzechy,
ratując tylu niewinnych, ilu tylko da radę.
Song
Lan uniósł palec i wskazał w kierunku kryjówki Xue Yanga. Odwrócił się, gnając
w kierunku dzikich trupów, które ponownie podniosły się do życia. Skoczył i
jednym kopnięciem rozwalił ożywieńców w połowie ciała. Nadepnął na dopiero
podnoszącego się, kopnął jego głowę w kierunku pozostałych. Dzikie trupy
odruchowo złapały tę głowę. Wykorzystał chwilę ich nieuwagi, złapał grupę i
roztrzaskał między silnymi dłońmi.
—
Mistrzu Wei, mistrzu Lan, to był zaszczyt.
Wen
Ning zasłonił kultywatorów przed kolejnym atakiem dzikich trupów, przyjmując
wszystkich na siebie. Czas odgrywał tu kluczowe znaczenie. Wiedział, że
podobnie myślą z Song Lanem. Dla nich nie było dłużej przyszłości, więc zrobią,
co w ich mocy, żeby uratować tylu, ile się jeszcze da, nawet jeśli ten dzień
miałby być dla nich ostatni.
—
Dziękuję, przyjacielu.
Wei
Wuxian ostatni raz pozdrowił Upiornego Generała, po czym ruszył we wskazanym
przez Song Lana kierunku, skąd dobiegało ostre, czerwone światło, które
przecięło chmury, które zabrało słońce. Nastała niby noc, krwawa noc, z wyraźną
tarczą księżyca zawieszoną na sklepieniu, które przybrało równie czerwony
kolor. Wyglądała jak zwiastowana przez koniec świata noc, wieńcząca wieki
istnienia ziemi.
Oznaczało
to jedno: panikę. Strach najsilniej napędzał ludzi, nie dało się go zatrzymać,
kiedy raz ludzie go zasmakowali.
Wen
Ning zaczepił łańcuchy na pniach drzew ze swoich dwóch stron, nie
przepuszczając dzikich trupów na drugą stronę. Rzuciły się na niego, wgryzając
w szyję, ramiona i łydki. Nie czuł dłużej bólu, przecież nie żył od dwóch
tysięcy lat, a mimo bał się, że jakiś uratowany nerw zniszczy wszystko i puści,
wpuszczając apokalipsę na ulice miast.
Zapomniał
o Song Lanie. Mężczyzna chwycił dzikie trupy, odrywając je od Wen Ninga, po czym
rzucił martwych o drzewa.
Kolejni
przybywali. Wydawało się, że ten atak będzie ciągnąć się w nieskończoność, póki
dwaj mistrzowie nie zniszczą źródła tej mocy. Ale do tego potrzebowali czasu.
Od ataku nie minęło nawet pięć minut. Walka dopiero się rozpoczynała.
—
Ma…mo? — usłyszeli cienki, przerażony głos wydobywający się zza ich pleców.
Zwrócili
się równocześnie w kierunku sterty złomu piętrzącej się nieopodal osiedlowego
śmietnika. Żelastwa zaskrzypiały. Moment później stary rower upadł, odsłaniając
kryjącą się za nim dziewczynkę. Nosiła śliczną, różową sukienkę w kwiatki,
porwaną w okolicach kolana, jakby zaciągnęła materiał o jeden z wystających
drutów.
Na
widok dzikich trupów zalała się łzami.
Wen
Ning nie zastanawiał się dwa razy. Wyrwał łańcuchy z drzewa i ruszył w kierunku
dziewczynki. Pochwycił ją w silnym uścisku, a w tym czasie Song Lan zatrzymał
dzikie trupy, na ile tylko mógł. Jednak został sam – nadal nieprzyzwyczajony do
swojego ciała, pozbawiony broni i ze świadomością, że za jego plecami znajduje
się miasto pełne bezbronnych ludzi. A dzikich trupów wciąż przybywało.
Niezliczone rzesze jakby wydobywały się z dna zaświatów, w których odbywali
wieczną karę. A nawet jeśli? Nadal w jednym momencie pojawiło się zbyt wiele ciał,
biorąc pod uwagę niewielki obszar i możliwości kultywacyjne Xue Yanga.
To
nie była wielka wojna. To nie Demoniczny Patriarcha stał na czele wojsk.
Odwracali
uwagę. Od czego?
Nagle
przed oczami Song Lana mignął jakiś ostry przedmiot. Odruchowo pochwycił jego
drugi koniec. Ostrze przebiło się przez skórę mężczyzny, na szczęście
zatrzymało zanim dotarło do Wen Ninga i dziewczynki.
—
Gdzie twoi rodzice? — zapytał dziewczynkę Upiorny Generał.
Zasłoniła
usta i zadrżała. Łzy popłynęły po jej bladej, przestraszonej twarzyczce.
— Nic
ci nie zrobię – zapewnił, próbując na sobie uśmiechu. Podniósł odrobinę kąciki
martwych ust, zapominając, jak wygląda jego twarz. Rany na policzkach rozdarły
się głębiej, nie wypłynęła z nich krew. Zamiast niej wysączyła się zgnilizna,
na widok której dziewczynka krzyknęła.
Położył
dłoń na jej oczach, mówiąc:
— Nie
patrz.
Popełnił
błąd, zapominając, jak odrażającym jest dla ludzi potworem. Dziewczynka nie
zasługiwała patrzeć na jego twarz, dlatego wziął ją w ramiona i skoczył w
stronę otwartego budynku mieszkalnego. Wpuścił dziewczynkę do środka.
—
Znajdź kogoś, kto ci pomoże – powiedział Wen Ning. — Ukryj się.
Zamknął
za nią drzwi. Kątem oka dostrzegł, jak dziewczynka otwiera i zamyka piąstkę,
jakby machała mu na pożegnanie. Tym razem nie zaryzykował uśmiechu. Zamiast
tego skinął głową, a potem oddalił się na ratunek Song Lanowi. Ilość dzikich
trupów zmalała, zasoby wydawały się kończyć, ale nie mieli pewności czy to
przypadkiem nie jedna ze sztuczek Xue Yanga. Obiecał sobie czujność.
Zniszczył
na swojej drodze trzy dzikie trupy, nie tracąc ani chwili cennego czasu. Song
Lan w tym czasie walczył. Coś na pozór mgły okryło las. Ścieliła się gęsto
między drzewami, przybierając krwawy, bezlitosny odcień.
Wen
Ning wkroczył w tę mgłę. Dzikie trupy umilkły. Zatrzymały się w ostatniej
zapamiętanej pozycji, oczekując na dalsze rozkazy. Trącił jednego, nie poruszył
się, tylko opadł bezwładnie na ziemię.
Dlaczego?
Wen
Ning zdawał sobie sprawę z możliwości, że wkroczył w jedną z pułapek Xue Yanga.
Bez znaczenia. Nawet z tą świadomością, bez wahania podjąłby walkę.
Dwie
postaci mignęły przed jego oczami. Podążył śladem walczących, zakładając, że
jednym z wojowników jest Song Lan. Drugi? To nie mógł być zwykły dziki trup,
skoro walka trwała.
—
Schyl się! — krzyknął, po czym cisnął łańcuchy w kierunku stojącej istoty.
Uchylił
się, ale ta chwila nieuwagi dała Wen Ningowi możliwość zbliżenia się. Chwycił
dzikiego trupa od tyłu i przygniótł go do ziemi, w tym czasie Song Lan
zaatakował stojące w miejscu trupy, niszcząc je, kiedy nadarzyła się okazja.
Pod
ciałem Wen Ninga znalazł się ktoś potężniejszy, demoniczna energia oplatała
dzikiego trupa jak pajęczyna, wnikając do najdalszych zakamarków martwego
ciała. Oczy miał wydrążone, gałki wyjęte krótko po śmierci, ale samo ciało
wydawało się zachowane w bardzo dobrym stanie. Nosił złotą, starą szatę
przypominającą Wen Ningowi sektę LanlingJin. To jednak nie ta szata sprawiła, że
Upiornego Generała ogarnął gniew.
Mówią,
że twarzy się nie zapomina. A tę twarz ciężko było wyrzucić z pamięci, nawet po
dwóch tysiącach lat spędzonych w niewoli. Wen Ning wielokrotnie przeklinał tego
człowieka w krótkich chwilach, kiedy odzyskiwał świadomość.
To z
rozkazu tego człowieka umarła reszta jego rodziny, to on sprawił, że najdroższa
siostra spłonęła na stosie i ten człowiek był odpowiedzialny za samobójstwo
mistrza Wei.
— Jin
Guangyao — wysyczał przez zęby Wen Ning.
Zignorował
otaczające go dzikie trupy i zaszarżował na jedynego przeciwnika, na widok
którego chęć zemsty pochłaniała jego serce. Uderzył Jin Guangyao prosto w
twarz, posyłając mężczyznę na drzewo. Złamało się w pół od siły, jaką włożył w atak
Wen Ning. Jin Guangyao jednak powstał, rzucając się na Wen Ninga w dzikiem
szaleństwie. W jego zachowaniu nie tkwiła ani odrobina człowieczeństwa.
Pozostał w nim czysty gniew, pochodzący z emocji jego pana — Xue Yanga.
Wen Ning osunął się na bok, unikając ostrych
jak brzytwy pazurów Jin Guangyao. Zdał sobie wtedy sprawę — nie walczy z
człowiekiem, na którym pragnie zemsty, a z pustą skorupą, znaczącą nie więcej
od marionetki.
Upiorny
Generał skarcił się w myślach za swój błąd. Nie po to dziś walczył, nie dla
zemsty.
Skoczył,
przecinając dłonią powietrze. Przeciwnik zniknął z jego oczu. Odwrócił się
sprawnie, lecz nadal za wolno. Ostrze miecza zabłysło w tym mroku.
Minęła
sekunda.
Ostrze
wbiło się w martwe ciało Wen Ninga. Przeszyło go w brzuchu i przycisnęło do
pnia. Próbował się wyrwać. Sięgnął do rękojeści miecza, ale ta poparzyła mu
dłonie. Ból przeniknął przez ręce, unieruchamiając Upiornego Generała
wystarczająco długo, by Jin Guangyao mógł do nie dotrzeć. Nie zdołał uciec.
Jin
Guangyao wbił ramię w pierś Wen Ninga. Jego ubiór nosił kultywacyjne znaki,
znaki stworzone przez mistrza Wei, niszczące zło i przywołujące śmierć. Wżarły
się głęboko w wnętrznościach Wen Ninga. Ból zadominował nad ciałem Upiornego
Generała.
Powinien
w tym momencie stracić siły, ale wezbrał się w nim niezrozumiały na początku
gniew.
Jak
oni śmieli? — zapytał w myślach.
Wykonał
krok na przód. Mogli go zniszczyć. Mogli sprawić, że nigdy się ponownie nie
narodzi, ale nie pozwoli skrzywdzić nikogo więcej, szczególnie wykorzystując dzieła
mistrza Wei.
Zacisnął
szczękę i ostatni raz sięgnął w stronę Jin Guangyao, jednocześnie przytrzymując
jego ramię. Dziki trup podjął próbę uwolnienia się. Szarpnął przedramieniem,
gotowy poświęcić swoją rękę. Wen Ning nie zamierzał dać mu tej sposobności.
Złapał go za ubrania, na których widniały symbole kultywacyjne i wydarł je z Jin
Guangyao. Owinął materiał wokół szyi wroga. Oboje wrzasnęli. Znaki wżarły się w
skórę walczących, niszcząc kultywacyjną bazę, wdzierając się do mięśni i linii
życia, które pozwalały im istnieć na tym świecie.
—
Powstrzymam go! — zapewnił Song Lana, nie pozwalając, by mieszkańcy miasta
zostali bez opieki. A sam Wen Ning zamierzał zakończyć walkę tu i teraz.
Złapał
szyję Jin Guangyao w silnym zacisku, trzymając między palcami materiał z
kultywacyjnymi znakami. Paliły go w skórę. Ból zdawał się przenikać do jego ciała
bez opamiętania. Zdusił w sobie krzyk, nie chcąc niepotrzebnie odwracać uwagi Song
Lana. Brakowało tak niewiele do zwycięstwa.
Oboje
tego dnia wrócą na zasłużenie odbywają karę.
Uwolnił
resztę swoich sił, gotowy na spotkanie z rodziną. Zakleszczył między dłońmi szyję
Jin Guangyao, przedzierając się przez skórę, mięśnie, aż zatrzymał się na kręgach.
Bez wahania roztrzaskał je, oddzielając głowę od reszty ciała.
Demoniczna
aura otaczająca Jin Guangyao oddaliła się w kierunku unoszącego się ku niebiosom
krwawego światła. Z oddali wydawało się nawet piękne.
Wen Ning
opadł na drzewo i odetchnął z ulgą. Nie zdołał powstrzymać śmiechu.
Wewnątrz
niego pojawiło się uczucie, że to właśnie koniec. Smakował inaczej niż za pierwszym
razem. Wtedy pozostał w jego ustach smak krwi, deszczu, błota i głodu. Dźwięk bata
odbijał się echem, choć uderzenia ustały dawno temu.
Dzisiaj
słyszał śmiechy. Przywoływały go do wspólnego stołu, przy którym spoczywała droga
mu rodzina. Rozmawiali. Czekali. I kiedy w końcu wyciągnął ku nim dłoń, znalazł
siły, aby wstać i podążyć za ich głosem.
Zasłużył
na spokój i odpoczynek…
Mistrz
Wei nie będzie miał mu tego za złe…
0 Comments:
Prześlij komentarz