Lan Wangji odłożył guqina na plecy i pobiegł w kierunku Wei Wuxiana, odsuwając go od odzyskującego przytomność dzikiego trupa. Chwycił ukochanego w swoje ramiona, utulając zemdlone ciało, które bezwładnie ułożyło się na jego torsie, a potem zerknął w kierunku Songa Lana. Demoniczna energia zelżała, przestała tak szaleć po całym Zaciszu Obłoków. Niestety wcześniejsza fala groźnej mocy, zawierającej w sobie śmiercionośne zaklęcia, nie należała do dzikiego trupa, źródło pochodziło z oddali, najpewniej z kryjówki Xue Yanga, którą już wcześniej odkryli.
Czas
się kończył.
Nie
chciał tego robić, ale od ich reakcji zależały losy dziesiątek tysięcy ludzi,
więc kilka razy trącił Wei Wuxiana w policzek. Ukochany zareagował
nieprzytomnie. Zamrugał kilkukrotnie, nadal nieświadomy stanu, w jakim się
znalazł. Jeszcze chwilę temu zawędrował do podświadomości Song Lana. Nagłe
przebudzenie nie wpływało dobrze na zdrowie ducha, ale skoro Lan Wangji podjął
taką decyzję, sytuacja nie wyglądała za dobrze.
Podniósł
się do pozycji siedzącej i złapał za obolałą głowę.
— Lan
Zhan, nie jesteś ani trochę delikatny — skomentował. — Boję się, jak będziesz
traktował mnie każdej nocy.
Puścił
oczko w kierunku ukochanego, nie zamierzając odpuścić mu złośliwości nawet w
takich okolicznościach.
—
Zboczeniec. — Nawet uszy mężczyzny się zarumieniły. — Mamy misję — przypomniał
wszystkich.
Pomimo
żartów, oczywiście Wei Wuxian nie zapomniał o porwaniu Lan Qirena. Odnalezienie
chłopca stanowiło priorytet, ale bez zdrowego na umyśle Song Lana nie
wydostaliby się oboje z Zacisza Obłoków. Ktoś musiałby zostać w tyle.
Oboje
zerknęli na dzikiego trupa. Wen Ning czuwał, gotowy do ataku w każdej chwili,
gdyby plan jego mistrza jednak się nie powiódł.
Song
Lan otworzył oczy. Po raz pierwszy, odkąd go spotkali, ujrzeli w jego
spojrzeniu życie. Krwawe źrenice zamieniły swój kolor na mocno zielony,
zmieszany z odrobiną brązu. Rozejrzał się nieprzytomnie po okolicy, jego uwagę
przykuła krew na ziemi, zniszczone drzewa i czekający kultywatorzy z innym
dzikim trupem, który wydawał się inny od demonów napotkanych za życia na
drodze. Upiorny Generał — domyślił się tożsamości dzikiego trupa.
—
Witamy w świecie żywych — pozdrowił go Wei Wuxian.
Song
Lan skinął niepewnie. Nie wyczuł w sobie życia, nie doznawał smaku, węchu,
słyszał głosy, ale brzmiały obco, jedynie wzrok go nie zawodził. Dotyk… Uniósł
dłonie — były szare, widniały na nich głębokie rany sięgające aż do kości. Nie odnotował
bólu, cięcia nie krwawiły… Uzmysłowił sobie, że wszystko, o czym mówił Wei
Wuxian, było prawdą.
Otworzył
usta, żeby zapytać, jak wielu ludzi skrzywdził tymi dłońmi, jakie zło uczynił w
imieniu tego potwora Xue Yanga... Ani jeden dźwięk nie wydobył się z jego
gardła. Przypomniał sobie ostatnie chwile sprzed śmierci — Xue Yang obciął mu
język, aby zmylić Xiao Xingchena i zmusić do zabicia kultywacyjnego brata.
Nie
wybaczy temu potworowi!
Stanął
przed Wei Wuxianem — był od niego wyższy, przewyższał nawet Lan Wangji, więc
oboje poczuli się niezręcznie w obecności giganta. Już wcześniej Wei Wuxian
dostrzegł w nim wojownika, nie kultywatora, ale z bliska emanował silniejszą
aurą, której nie dało się zignorować.
—
Zaatakujesz nas? — zapytał, niepewny zamiarów Song Lana.
Dziki
trup upadł na kolana. Pochylił głowę nad ziemią i uderzył o nią czołem, tuż
przed stopami Wei Wuxiana, błagając go o pomoc, błagając o zemstę.
Demoniczny
Kultywator złapał mężczyznę za ramię i pociągnął do góry, nakazując powstanie.
Skinął znacząco głową, teraz w pełni pojmując pragnienie uwięzionego przez dwa
tysiące lat wojownikami.
—
Powstrzymamy Xue Yanga! — zapewnił. Zerknął na Lan Wangji, tamten skomentował
deklarację Wei Wuxiana jednym, prostym uśmiechem, który roztopił serce
młodzieńca. Że też dwa tysiące lat temu był na tyle ślepy, żeby nie dostrzec, jak
niesamowity, przystojny i wspaniały jest Lan Zhan. Zdecydowanie dziękował za
drugą szansę. Tym razem jej nie zmarnuje i wykorzysta słodkie atuty Lan Zhana.
Musieli
tylko przetrwać walkę z Xue Yangiem i odzyskać Lan Qirena, jednocześnie
poznając powody, jakimi się kierował, Lan Shizhui. Nie znał obecnie chłopca,
zapamiętał go jako dziecko, ale szczerze wątpił, żeby pod okiem Lan Zhana zmienił
się w potwora.
—
Udajmy się do dawnego domu Xue Yanga — zaproponował Wei Wuxian. — Jeśli tam go
nie znajdziemy, będziemy musieli rozważyć inne możliwości.
— To
tam ukrył fragmenty duszy Xiao Xingchena — wtrącił Lan Wangji. — Jeśli planuje
on ponownie wskrzesić dawnego mistrza, to potrzebuje tych fragmentów.
Song
Lan zacisnął gniewnie pięść. Miał w niej ogrom siły, która doprowadziła do
rozdarcia kolejnych tkanek. Skóra pękła. Mięśnie rozszerzyły się i nie
powróciły już do dawnego stanu. Wei Wuxian położył dłoń na jego ramieniu,
przesyłając impuls demonicznej energii, aby obudzić mężczyznę.
Popatrzył
się na demonicznego kultywatora zdezorientowanie.
—
Nienawiść łatwo przyćmiewa zmysły — zaczął Wei Wuxian. — Nie myśl o zemście, a
o pragnieniu uratowania bezbronnego chłopca. Wierzę, że i sam mistrz uznałby to
za priorytet. Najpewniej chcą wykorzystać jego ciało, jako pojemnik dla duszy
Xiao Xingchena.
Song
Lan zgodził się w milczeniu. Życie niewinnych należało chronić… Przez dwa
tysiące lat niewoli prawie utracił i swój kodeks moralny, wszystko, w co
wierzył.
Złączył
dłonie w oznace pozdrowienia i pochylił czoło przed Wei Wuxianem w ramach
przeprosin.
— Nie
trzeba — zapewnił. — Może i się mądrzę,
ale mówię to z doświadczenia. Dawniej… Dokonałem wielu złych wyborów. Nie
chciałbym, żebyś podążył moją ścieżką, szczególnie że wkrótce odeślemy cię
świata zmarłych. Zasługujesz na spokój. Tak samo jak Xiao Xingchen.
Ziemia
się zatrzęsła.
Na
raz zwrócili się w kierunku czerwonego światła wydobywającego się z
przeciwległej strony miasta. Promień wyłonił się z ziemi i powędrował ku niebu,
przecinając chmury, docierając do najdalszych stref nieba. Dusze zaczęły się
budzić z wiecznego snu. Ziemia nie zagwarantowała im bezpiecznej drogi. Zaczęli
się wić, jęczeć z bólu, krzyk zmarłych narastał, zagłuszając wszelkie innej
dźwięki.
—
Musimy… się pospieszyć — zadeklarował przerażony Wei Wuxian.
Dopiero
teraz pojąć, z jakim lękiem mierzyli się jego wrogowie, skoro sam na widok
tysiąca zmarłych wędrujących ku czerwono krwistej poświacie, drżał.
***
Uniósł
powieki. Miał wrażenie, że głowa za moment rozsadzi się mu od tego bólu, który
promieniował nie tylko od okolic czoła, zdawał się pochodzić od samych stóp.
Spróbował ułożyć ciało w innej pozycji — nie dał rady, coś go blokowało.
Lan
Qiren otworzył szeroko oczy. Odnalazł się w sytuacji, która nigdy nie
przeszłaby mu przez myśl. Pozostawiono go samego, z tysiącem drobnych
fragmentów unoszących się w powietrzu, pozostawiających po sobie złotawą
poświatę, jakby tysiące drobnych świetlików zdecydowało mu oświetlić
pomieszczenie. Siedział na podłodze, na środku kręgu wykonanego z ludzkich
kości, wokół których nakreślono symbole z krwi.
Żółć
podeszła chłopcu do gardła. Zadławił się własną śliną i zakasłał, nie
opamiętując w porę. Przecież ktoś mógł go usłyszeć. Zadrżał ze strachu.
Rozejrzał się nerwowo po miejscu, w którym go przytrzymywano, szukając ratunku,
pomocy, wsparcia, szansy na zawiadomienie taty…
Lan
Qiren się rozpłakał.
A co
jeśli nikt nie przybędzie mu na ratunek? Wiedział, że Nieśmiertelny Mistrz wraz
z Wei Wuxianem poszukiwali sprawcy ostatnich wydarzeń, ale nie znał stopnia
śledztwa. Skoro sam drugi Mistrz go tutaj zaprowadził, nie poznali całej
prawdy.
Nadzieja
zanikała. Nie chciał jeszcze umierać, dopiero zaczął szkołę, rozważał
kultywacyjną ścieżkę, nigdy nie umawiał się z dziewczyną, nie… przyszedł na
niego ten czas.
Rozejrzał
się nerwowo po miejscu, w którym go uwięziono. Otaczały młodzieńca symbole
przypominające demoniczną kultywację. Nigdy jej dokładnie nie studiował, zawsze
ignorował nauki mistrza w tym zakresie, bo nie była to droga, którą pragnął
podążać. Teraz jednak ta wiedza zdecydowanie by mu się przydała. Skarcił siebie
w myślach ze dwa razy i zaczął doglądać jakiś charakterystycznych znaków, które
mógłby przerwać.
Lan
Qiren przesunął się kawałek na bok, na ile pozwalała długość łańcuchów, po czym
wyciągnął przed siebie nogę i nadepnął na jedną z kości. Przyciągnął ją do
siebie i ukrył pod szatą sekty Lan. Jedną z nauk mistrza na szczęście pamiętał:
niewielki błąd potrafi przerwać krąg i unieruchomić zaklęcie. Błagał, żeby
Nieśmiertelny Mistrz się nie mylił.
Wrócił
do poprzedniej pozycji, udając, że nie dokonał żadnej zmiany w układzie kości.
—
Obudziłeś się już, prawda?
Wejście
do pomieszczenia gwałtownie się otworzyło. W progu stanął drugi mistrz, Lan
Shizhui ubrany w czerwoną szatę przepasaną czarnym, długim pasem. Symbole ognia
wyszyto na całej długości drogiego materiału, który wyglądał na mężczyźnie
luźno, jakby był za duży. Ta szata nie wyglądała na własność mistrza.
—
Sekta Wen — wyszeptał chłopak, rozpoznając w ubiorze charakterystyczne elementy
dla wymarłej sekty sprzed dwóch tysięcy lat. — Dlaczego mistrz nosi tę szatę?
—
Ponieważ jestem ostatnim żyjącym przedstawicielem rodziny królewskiej Wen. Dwa
tysiące lat temu, w czasie wielkiej wojny sekt, mnie i moją najbliższą rodzinę
uratował demoniczny kultywator, Wei Wuxian — opowiadał na spokojnie, jakby Lan
Qiren słyszał jedną z opowieści na dobranoc, którą czasem snuł im mistrz. —
Przepraszam, że cię wystraszyłem, ale… sprawy zaszły za daleko.
—
Jakie za daleko?! — oburzył się Lan Qiren. — Czy Mistrz w ogóle wie, co mówi? Ty…
Ty… Zabiłeś tę kobietę — przypomniał sobie. — Ona nic nie zrobiła.
—
Widziała nas.
— I
co… z tego? — zapytał przez łzy. Nie rozpoznawał mistrza, nie rozpoznawał
człowieka stojącego przed nim w skórze mistrza. — Chciała mnie tylko uratować.
Czy postąpiła niewłaściwie? Czy zrobiła coś złego? Mistrzu, odpowiedz mi.
Usta
Lan Shizhuia zadrżały. Nie dał swojemu uczniowi upragnionej odpowiedzi.
Odwrócił się, dłużej nie ukazując swojej zdesperowanej i pogłębionej w smutku
twarzy. Miał zamiar odejść, ale chłopak go zatrzymał:
—
Dlaczego mistrzu chcesz mnie zabić? Czy… Czy zrobiłem coś złego?
—
Nie. — Pokręcił głową. — Przepraszam, ale to przypadek, że padło akurat na
ciebie. Przypadek? — zadał sobie pytanie. — Właściwie przekleństwo. Tak,
skazałem cię na to cierpienie sam. Myślałem, że uda się wcześniej odebrać to
ciało, ale nigdy nie podejrzewałem, że ta kochana dziewczyna domyśli się
wszystkiego i was zabierze…
—
Nas? — zdziwił się Lan Qiren. — Jakie… nas?
—
Nigdy się nie zastanawiałeś, dlaczego ty i Wei Wuxian jesteście w jednej klasie?
Macie tyle samo lat. A gdyby trochę was ucharakteryzować, to bylibyście do
siebie podobni?
—
Mistrzu, o czym ty…?
—
Jesteście moimi potomkiem, moimi i wnuczki Jin Guangyao. Ty i Wei Wuxian. Oboje
narodziliście się z tej samej matki i ta sama matka próbowała was wywieść, ale…
— Wziął głęboki wdech. — Umarła. Wszyscy byli przekonani, że drugi z chłopców
spłonął w samochodzie. My go zabraliśmy, przetestowaliśmy wezwanie duszy. Udało
się, udało i on… powrócił. Mój tata powrócił, a teraz… Przepraszam, ale muszę
spełnić obietnicę złożoną Xue Yangowi.
—
Żartujesz sobie ze mnie?! — ryknął Lan Qiren. — Jaka obietnica?! Ja chcę żyć!
Co to znaczy „brat”? Jaki brat?! Ja nie mam żadnego brata!
Lan
Shizhui nie odwrócił się. Wyszedł, zasuwając za sobą drzwi w milczeniu, ale Lan
Qiren nie musiał słyszeć głosu mistrza, aby do niego dotarło, że wkrótce
rozpocznie się rytuał.
Chłopak
szarpnął za łańcuchy, próbując wyrwać je ze skały. Jedna kość nie miała teraz
znaczenia dla przerwania rytuału, oni pragnęli jego śmierci, tak samo jak postąpili
z Wei Wuxianem. Z tego powodu zginęła mama, tata i jeszcze teraz dowiaduje się
o istnieniu brata?!
—
Pomocy! — zaczął błagać. — Mistrzu, nie rób tego, nie jesteś zły, ja naprawdę…
Ja chcę żyć… Proszę. Pomocy. Ratunku! Proszę… Niech ktoś mi pomoże, ja chcę
żyć…
0 Comments:
Prześlij komentarz