[Forgetting Envies] Rozdział 39

                                     

Lan Wangji odłożył guqina na plecy i pobiegł w kierunku Wei Wuxiana, odsuwając go od odzyskującego przytomność dzikiego trupa. Chwycił ukochanego w swoje ramiona, utulając zemdlone ciało, które bezwładnie ułożyło się na jego torsie, a potem zerknął w kierunku Songa Lana. Demoniczna energia zelżała, przestała tak szaleć po całym Zaciszu Obłoków. Niestety wcześniejsza fala groźnej mocy, zawierającej w sobie śmiercionośne zaklęcia, nie należała do dzikiego trupa, źródło pochodziło z oddali, najpewniej z kryjówki Xue Yanga, którą już wcześniej odkryli.

Czas się kończył.

Nie chciał tego robić, ale od ich reakcji zależały losy dziesiątek tysięcy ludzi, więc kilka razy trącił Wei Wuxiana w policzek. Ukochany zareagował nieprzytomnie. Zamrugał kilkukrotnie, nadal nieświadomy stanu, w jakim się znalazł. Jeszcze chwilę temu zawędrował do podświadomości Song Lana. Nagłe przebudzenie nie wpływało dobrze na zdrowie ducha, ale skoro Lan Wangji podjął taką decyzję, sytuacja nie wyglądała za dobrze.

Podniósł się do pozycji siedzącej i złapał za obolałą głowę.

— Lan Zhan, nie jesteś ani trochę delikatny — skomentował. — Boję się, jak będziesz traktował mnie każdej nocy.

Puścił oczko w kierunku ukochanego, nie zamierzając odpuścić mu złośliwości nawet w takich okolicznościach.

— Zboczeniec. — Nawet uszy mężczyzny się zarumieniły. — Mamy misję — przypomniał wszystkich.

Pomimo żartów, oczywiście Wei Wuxian nie zapomniał o porwaniu Lan Qirena. Odnalezienie chłopca stanowiło priorytet, ale bez zdrowego na umyśle Song Lana nie wydostaliby się oboje z Zacisza Obłoków. Ktoś musiałby zostać w tyle.

Oboje zerknęli na dzikiego trupa. Wen Ning czuwał, gotowy do ataku w każdej chwili, gdyby plan jego mistrza jednak się nie powiódł.

Song Lan otworzył oczy. Po raz pierwszy, odkąd go spotkali, ujrzeli w jego spojrzeniu życie. Krwawe źrenice zamieniły swój kolor na mocno zielony, zmieszany z odrobiną brązu. Rozejrzał się nieprzytomnie po okolicy, jego uwagę przykuła krew na ziemi, zniszczone drzewa i czekający kultywatorzy z innym dzikim trupem, który wydawał się inny od demonów napotkanych za życia na drodze. Upiorny Generał — domyślił się tożsamości dzikiego trupa.

— Witamy w świecie żywych — pozdrowił go Wei Wuxian.

Song Lan skinął niepewnie. Nie wyczuł w sobie życia, nie doznawał smaku, węchu, słyszał głosy, ale brzmiały obco, jedynie wzrok go nie zawodził. Dotyk… Uniósł dłonie — były szare, widniały na nich głębokie rany sięgające aż do kości. Nie odnotował bólu, cięcia nie krwawiły… Uzmysłowił sobie, że wszystko, o czym mówił Wei Wuxian, było prawdą.

Otworzył usta, żeby zapytać, jak wielu ludzi skrzywdził tymi dłońmi, jakie zło uczynił w imieniu tego potwora Xue Yanga... Ani jeden dźwięk nie wydobył się z jego gardła. Przypomniał sobie ostatnie chwile sprzed śmierci — Xue Yang obciął mu język, aby zmylić Xiao Xingchena i zmusić do zabicia kultywacyjnego brata.

Nie wybaczy temu potworowi!

Stanął przed Wei Wuxianem — był od niego wyższy, przewyższał nawet Lan Wangji, więc oboje poczuli się niezręcznie w obecności giganta. Już wcześniej Wei Wuxian dostrzegł w nim wojownika, nie kultywatora, ale z bliska emanował silniejszą aurą, której nie dało się zignorować.

— Zaatakujesz nas? — zapytał, niepewny zamiarów Song Lana.

Dziki trup upadł na kolana. Pochylił głowę nad ziemią i uderzył o nią czołem, tuż przed stopami Wei Wuxiana, błagając go o pomoc, błagając o zemstę.

Demoniczny Kultywator złapał mężczyznę za ramię i pociągnął do góry, nakazując powstanie. Skinął znacząco głową, teraz w pełni pojmując pragnienie uwięzionego przez dwa tysiące lat wojownikami.

— Powstrzymamy Xue Yanga! — zapewnił. Zerknął na Lan Wangji, tamten skomentował deklarację Wei Wuxiana jednym, prostym uśmiechem, który roztopił serce młodzieńca. Że też dwa tysiące lat temu był na tyle ślepy, żeby nie dostrzec, jak niesamowity, przystojny i wspaniały jest Lan Zhan. Zdecydowanie dziękował za drugą szansę. Tym razem jej nie zmarnuje i wykorzysta słodkie atuty Lan Zhana.

Musieli tylko przetrwać walkę z Xue Yangiem i odzyskać Lan Qirena, jednocześnie poznając powody, jakimi się kierował, Lan Shizhui. Nie znał obecnie chłopca, zapamiętał go jako dziecko, ale szczerze wątpił, żeby pod okiem Lan Zhana zmienił się w potwora.

— Udajmy się do dawnego domu Xue Yanga — zaproponował Wei Wuxian. — Jeśli tam go nie znajdziemy, będziemy musieli rozważyć inne możliwości.

— To tam ukrył fragmenty duszy Xiao Xingchena — wtrącił Lan Wangji. — Jeśli planuje on ponownie wskrzesić dawnego mistrza, to potrzebuje tych fragmentów.

Song Lan zacisnął gniewnie pięść. Miał w niej ogrom siły, która doprowadziła do rozdarcia kolejnych tkanek. Skóra pękła. Mięśnie rozszerzyły się i nie powróciły już do dawnego stanu. Wei Wuxian położył dłoń na jego ramieniu, przesyłając impuls demonicznej energii, aby obudzić mężczyznę.

Popatrzył się na demonicznego kultywatora zdezorientowanie.

— Nienawiść łatwo przyćmiewa zmysły — zaczął Wei Wuxian. — Nie myśl o zemście, a o pragnieniu uratowania bezbronnego chłopca. Wierzę, że i sam mistrz uznałby to za priorytet. Najpewniej chcą wykorzystać jego ciało, jako pojemnik dla duszy Xiao Xingchena.

Song Lan zgodził się w milczeniu. Życie niewinnych należało chronić… Przez dwa tysiące lat niewoli prawie utracił i swój kodeks moralny, wszystko, w co wierzył.

Złączył dłonie w oznace pozdrowienia i pochylił czoło przed Wei Wuxianem w ramach przeprosin.

— Nie trzeba — zapewnił.  — Może i się mądrzę, ale mówię to z doświadczenia. Dawniej… Dokonałem wielu złych wyborów. Nie chciałbym, żebyś podążył moją ścieżką, szczególnie że wkrótce odeślemy cię świata zmarłych. Zasługujesz na spokój. Tak samo jak Xiao Xingchen.

Ziemia się zatrzęsła.

Na raz zwrócili się w kierunku czerwonego światła wydobywającego się z przeciwległej strony miasta. Promień wyłonił się z ziemi i powędrował ku niebu, przecinając chmury, docierając do najdalszych stref nieba. Dusze zaczęły się budzić z wiecznego snu. Ziemia nie zagwarantowała im bezpiecznej drogi. Zaczęli się wić, jęczeć z bólu, krzyk zmarłych narastał, zagłuszając wszelkie innej dźwięki.

— Musimy… się pospieszyć — zadeklarował przerażony Wei Wuxian.

Dopiero teraz pojąć, z jakim lękiem mierzyli się jego wrogowie, skoro sam na widok tysiąca zmarłych wędrujących ku czerwono krwistej poświacie, drżał.

***

Uniósł powieki. Miał wrażenie, że głowa za moment rozsadzi się mu od tego bólu, który promieniował nie tylko od okolic czoła, zdawał się pochodzić od samych stóp. Spróbował ułożyć ciało w innej pozycji — nie dał rady, coś go blokowało.

Lan Qiren otworzył szeroko oczy. Odnalazł się w sytuacji, która nigdy nie przeszłaby mu przez myśl. Pozostawiono go samego, z tysiącem drobnych fragmentów unoszących się w powietrzu, pozostawiających po sobie złotawą poświatę, jakby tysiące drobnych świetlików zdecydowało mu oświetlić pomieszczenie. Siedział na podłodze, na środku kręgu wykonanego z ludzkich kości, wokół których nakreślono symbole z krwi.

Żółć podeszła chłopcu do gardła. Zadławił się własną śliną i zakasłał, nie opamiętując w porę. Przecież ktoś mógł go usłyszeć. Zadrżał ze strachu. Rozejrzał się nerwowo po miejscu, w którym go przytrzymywano, szukając ratunku, pomocy, wsparcia, szansy na zawiadomienie taty…

Lan Qiren się rozpłakał.

A co jeśli nikt nie przybędzie mu na ratunek? Wiedział, że Nieśmiertelny Mistrz wraz z Wei Wuxianem poszukiwali sprawcy ostatnich wydarzeń, ale nie znał stopnia śledztwa. Skoro sam drugi Mistrz go tutaj zaprowadził, nie poznali całej prawdy.

Nadzieja zanikała. Nie chciał jeszcze umierać, dopiero zaczął szkołę, rozważał kultywacyjną ścieżkę, nigdy nie umawiał się z dziewczyną, nie… przyszedł na niego ten czas.

Rozejrzał się nerwowo po miejscu, w którym go uwięziono. Otaczały młodzieńca symbole przypominające demoniczną kultywację. Nigdy jej dokładnie nie studiował, zawsze ignorował nauki mistrza w tym zakresie, bo nie była to droga, którą pragnął podążać. Teraz jednak ta wiedza zdecydowanie by mu się przydała. Skarcił siebie w myślach ze dwa razy i zaczął doglądać jakiś charakterystycznych znaków, które mógłby przerwać.

Lan Qiren przesunął się kawałek na bok, na ile pozwalała długość łańcuchów, po czym wyciągnął przed siebie nogę i nadepnął na jedną z kości. Przyciągnął ją do siebie i ukrył pod szatą sekty Lan. Jedną z nauk mistrza na szczęście pamiętał: niewielki błąd potrafi przerwać krąg i unieruchomić zaklęcie. Błagał, żeby Nieśmiertelny Mistrz się nie mylił.

Wrócił do poprzedniej pozycji, udając, że nie dokonał żadnej zmiany w układzie kości.

— Obudziłeś się już, prawda?

Wejście do pomieszczenia gwałtownie się otworzyło. W progu stanął drugi mistrz, Lan Shizhui ubrany w czerwoną szatę przepasaną czarnym, długim pasem. Symbole ognia wyszyto na całej długości drogiego materiału, który wyglądał na mężczyźnie luźno, jakby był za duży. Ta szata nie wyglądała na własność mistrza.

— Sekta Wen — wyszeptał chłopak, rozpoznając w ubiorze charakterystyczne elementy dla wymarłej sekty sprzed dwóch tysięcy lat. — Dlaczego mistrz nosi tę szatę?

— Ponieważ jestem ostatnim żyjącym przedstawicielem rodziny królewskiej Wen. Dwa tysiące lat temu, w czasie wielkiej wojny sekt, mnie i moją najbliższą rodzinę uratował demoniczny kultywator, Wei Wuxian — opowiadał na spokojnie, jakby Lan Qiren słyszał jedną z opowieści na dobranoc, którą czasem snuł im mistrz. — Przepraszam, że cię wystraszyłem, ale… sprawy zaszły za daleko.

— Jakie za daleko?! — oburzył się Lan Qiren. — Czy Mistrz w ogóle wie, co mówi? Ty… Ty… Zabiłeś tę kobietę — przypomniał sobie. — Ona nic nie zrobiła.

— Widziała nas.

— I co… z tego? — zapytał przez łzy. Nie rozpoznawał mistrza, nie rozpoznawał człowieka stojącego przed nim w skórze mistrza. — Chciała mnie tylko uratować. Czy postąpiła niewłaściwie? Czy zrobiła coś złego? Mistrzu, odpowiedz mi.

Usta Lan Shizhuia zadrżały. Nie dał swojemu uczniowi upragnionej odpowiedzi. Odwrócił się, dłużej nie ukazując swojej zdesperowanej i pogłębionej w smutku twarzy. Miał zamiar odejść, ale chłopak go zatrzymał:

— Dlaczego mistrzu chcesz mnie zabić? Czy… Czy zrobiłem coś złego?

— Nie. — Pokręcił głową. — Przepraszam, ale to przypadek, że padło akurat na ciebie. Przypadek? — zadał sobie pytanie. — Właściwie przekleństwo. Tak, skazałem cię na to cierpienie sam. Myślałem, że uda się wcześniej odebrać to ciało, ale nigdy nie podejrzewałem, że ta kochana dziewczyna domyśli się wszystkiego i was zabierze…

— Nas? — zdziwił się Lan Qiren. — Jakie… nas?

— Nigdy się nie zastanawiałeś, dlaczego ty i Wei Wuxian jesteście w jednej klasie? Macie tyle samo lat. A gdyby trochę was ucharakteryzować, to bylibyście do siebie podobni?

— Mistrzu, o czym ty…?

— Jesteście moimi potomkiem, moimi i wnuczki Jin Guangyao. Ty i Wei Wuxian. Oboje narodziliście się z tej samej matki i ta sama matka próbowała was wywieść, ale… — Wziął głęboki wdech. — Umarła. Wszyscy byli przekonani, że drugi z chłopców spłonął w samochodzie. My go zabraliśmy, przetestowaliśmy wezwanie duszy. Udało się, udało i on… powrócił. Mój tata powrócił, a teraz… Przepraszam, ale muszę spełnić obietnicę złożoną Xue Yangowi.

— Żartujesz sobie ze mnie?! — ryknął Lan Qiren. — Jaka obietnica?! Ja chcę żyć! Co to znaczy „brat”? Jaki brat?! Ja nie mam żadnego brata!

Lan Shizhui nie odwrócił się. Wyszedł, zasuwając za sobą drzwi w milczeniu, ale Lan Qiren nie musiał słyszeć głosu mistrza, aby do niego dotarło, że wkrótce rozpocznie się rytuał.

Chłopak szarpnął za łańcuchy, próbując wyrwać je ze skały. Jedna kość nie miała teraz znaczenia dla przerwania rytuału, oni pragnęli jego śmierci, tak samo jak postąpili z Wei Wuxianem. Z tego powodu zginęła mama, tata i jeszcze teraz dowiaduje się o istnieniu brata?!

— Pomocy! — zaczął błagać. — Mistrzu, nie rób tego, nie jesteś zły, ja naprawdę… Ja chcę żyć… Proszę. Pomocy. Ratunku! Proszę… Niech ktoś mi pomoże, ja chcę żyć…


0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!