[Forgetting Envies] Rozdział 37

                                   

Cao Baozhai kaszlnęła krwią. Ból sprawiał, że nie potrafiła poruszać kończynami. Nogi utknęły w miejscu, sparaliżowane od bólu i wycieku krwi, ręce ostatkiem sił sięgnęły w kierunku rezydencji Nieśmiertelnego Mistrza. Chwilę przed tym, jak zapukała do drzwi w poszukiwaniu Lan Wangji, usłyszała za nimi dwa głosy — jeden należał do chłopaka uwikłanego w sprawę dzikiego trupa, który zaatakował szkołę, drugiego nie rozpoznała. Jednak to oznaczało, że wewnątrz znajdował się ktoś, kto miał szansę wezwać pomoc. Cała nadzieja na uratowanie tego chłopca leżała w Cao Baozhai.

Mroczki stanęły jej przed oczami, jakby śmierć już szykowała się na przybycie. Jeszcze za wcześnie. Nie po to walczyła pięć lat o to stanowisko, by przy pierwszej grubszej sprawie, jaka się nadarzyła, pozwolić skrzywdzić niewinne dziecko. Niezależnie od tego, co się działo w sekcie, życie stanowiło priorytet, a czuła w kościach, że temu chłopakowi grozi niebezpieczeństwo.

— Pr… — wyszeptała. Krew spłynęła z kącika ust. Wypluła resztę i zerknęła w kierunku wejścia do rezydencji. Obraz miała zamazany. Traciła przytomność, przy zdrowych zmysłach trzymała ją tylko ta jedna myśl o własnych aspiracjach, niespełnionych marzeniach i Lan Qiren.

Pod spódnicą nosiła broń. Gdyby tylko dała radę po nią sięgnąć i wystrzelić jeden pocisk. Dźwięk przykułby czyjąś uwagę. Niestety upadła w złej pozycji, przydusiła broń własnym ciałem, a straciła siły w kończynach.

To koniec.

Całe życie przemknęło jej przed oczami. Widziała uśmiechającą się matkę, nad wyrabianym ciastem na pierożki. Sadzała małą dziewczynkę na stołku i zaczęła opowiadać o swoich przygodach w trakcie podróży po Europie i jak spotkała miłość swojego życia. Zostawił ją zanim dowiedział się o ciąży, a matka nadal za nim tęskniła, nadal płakała, nadal wierzyła, że pewnego dnia zapuka do ich rozpadającego się domu i zostanie w nim na zawsze. Matka nie doczekała się. Umarła z samotności, krótko po tym jak Cao Baozhai wyjechała na studia, zostawiając po sobie ostatnią wiadomość o treści „kocham cię”.

Cao Baozhai obiecała sobie, że nigdy nie umrze jak matka. Żyła pełnią życia, wśród przyjaciół, innych ludzi, skończyła studia, zdobyła uczciwą pracę, a nawet planowała ze swoim obecnym chłopakiem ślub. Śmierć nie wchodziła w grę.

— Pomocy — wysyczała przez zęby.

Wyczuła czyjąś obecność. Postać pojawiła się nad nią nagle, odniosła wrażenie, że jej serce zatrzymało się na moment. Na szczęście wróciło do normalnego bicia. Żyła. Jeszcze nie umarła.

Podniosła odrobinę powieki, zerkając na swojego wybawcę. Nosił na sobie czerń i czerwień, skóra wydawała się nawet nie blada, jakby szara, ale wzięła pod uwagę, że zmysły mogą ją mylić.

— Co. Się. Stało? — zapytał wolno, robiąc przerwę po każdym słowie.

Palec kobiety drgnął. W myślach kłębiły się odpowiedzi, jedne za drugimi pędziły, wyjaśniając całą sytuację i prosząc tego nieznanego człowieka o pomoc. Wszystko stało się w głowie Cao Baozhai. Zamknęła oczy i straciła przytomność…

 

***

 

Wen Ning zerknął na przebite plecy kobiety, wyglądało na ranę zadaną od magicznego miecza. Rana była głęboka, przeszyła cała jej ciało, krwawiła obwicie. Ziemia wokół niej zdążyła nasiąknąć krwią. Lan Qiren wyszedł niedawno, atak nie mógł nastąpić wcześniej, więc wszystko wydarzyło się w ciągu ostatnich dwudziestu minut.

Poczuł się zdezorientowany i bezradny. Umarł wieki temu, technikami leczniczymi zajmowała się jego siostra. Nawet jeśli przyglądał się poczynaniom siostry przez większość jej życia, nie zapamiętał wiele. Poza tym był już umarłym. Te ręce przynosiły śmierć i zniszczenie, nie życie.

Wen Ning rozejrzał się za członkami sekty Lan. Od wieków pielęgnowali zdolności przesyłania energii życiowej, tylko oni byli w stanie pomóc tej kobiecie.

Przyłożył do rany tkaninę z wnętrza rezydencji, próbując zahamować krwawienie choćby na moment, i wybiegł w kierunku wejścia do sekty. Zazwyczaj znajdowali się przy niej strażnicy, przynajmniej tak zapamiętał swoją ostatnią wizytę i jedyną w sekcie Lan sprzed dwóch tysięcy laty…

— Ranna — ogłosił słabym głosem.

Minął pierwszy posterunek, nie znalazł przy nim żadnego z młodzieńców. Przy drugim tereny sekty broniła tarcza ochronna. Skręcił gwałtownie, odbił się od schodów i skoczył w dół schodów, ku wejściu z drewna, na którym wyryto świętą inskrypcję sekty Lan. Z oddali ujrzał dwie sylwetki ubrane w białe szaty. Bez chwili zawahania pochwycił oboje chłopaków.

— Co?

— Kto…?

Zamarli ze zdziwienia.

Wen Ning odwrócił się gwałtownie, demoniczna energia buzowała w jego żyłach, jakby ponownie napełniła go niechcianym życiem. To z niej czerpał całą swoją moc, poza nią nie pozostało już nic więcej. Pragnął po raz ostatni użyć jej dla czynienia dobra, zła już wystarczająco przyniosła.

Zacisnął ramiona w pasie chłopaków i przyspieszył, skoczył na budynki i odbił się od dachów, pędząc w kierunku rezydencji mistrza. Uczniowie oniemieli. Nawet krzyk zamarł w ich gardle, wszystko wydarzyło się dla nich za szybko, nie zdążyli pomyśleć o wyciągnięciu jakiegokolwiek zaklęcia.

W mgnieniu oka znaleźli przed wejściem do rezydencji. Wen Ning puścił chłopców. Z przerażenia oddali się kilka kroków od dzikiego trupa, sięgnęli w kierunku swoich kieszeni, gdzie trzymali talizmany stworzone przez Nieśmiertelnego Mistrza.

Usłyszeli jęk.

Odruchowo zwrócili się w kierunku, z którego dobiegał. Na ziemi leżała półprzytomna Cao Baozhai, nieświadoma swojego otoczenia i tego, co się wokół niej dzieje. Młodszy z uczniów podbiegł do kobiety i wziął w swoje objęcia. Przesłał przez dłoń małą wiązkę energii, więcej nie potrafił, ograniczał go wiek i zdobyte dotąd umiejętności. Nie umiał jej pomóc.

— Zadzwoń po karetkę! — krzyknął do przyjaciela.

— Ja… Już biegnę! — zadeklarował, po czym pobiegł w stronę rezydencji. Na moment zatrzymał się i zwrócił w kierunku Wen Ninga: — Wezwij mistrza!

Wen Ning skisnął głową. Ostatni raz rozmawiali z mistrzem Wei o Kopcach Pogrzebowych. Nie pamiętał trasy między Zaciszem Obłoków a swoim dawnym domem, ale to bez znaczenia. Sługa zawsze znajdzie drogę do mistrza…

— Do…brze  — wyszeptał. — Ochroń ją — poprosił ucznia, który bez przerwy przesyłał Cao Baozhai energię.

— Nie marnuj czasu! — skarcił dzikiego trupa. — Inaczej ona zginie. Ta rana jest głęboka, jakby…  — w jego oczach pojawił się strach — została przebita mieczem — uświadomił sobie. — Dlaczego? Tylko drugi mistrz…

— Nie myśl za dużo — odparł Wen Ning. — Wszystko będzie dobrze…

Z rezydencji wybiegł drugi uczeń, krzycząc:

— Karetka nie przyjedzie! Nie chcą nam pomóc!

Był zalany łzami. Rzucił się w stronę Cao Baozhai, przyklęknął na ziemi, maczając świętą szatę sekty Lan w błocie. Przycisnął obie ręce do piersi kobiety i przelał prosto do jej serca wiązkę życiodajnej energii. Wystarczyła na krótko, osłabła po pięciu sekundach od pierwszego przelania, ale każda chwila się teraz liczyła.

Wen Ning stracił już wystarczająco dużo czasu. Jeśli tych dwóch chłopców było gotowych ryzykować własne życia dla tej jednej kobiety, to tym bardziej powinien się poświęcić. Zapomniał o całym wiecie wokół niego, przywołując dawne wspomnienia, dawne walki, które budziły w nim pierwotne, dzikie instynkty. Jego serce wchłaniało demoniczną energię, czyniąc całe ciało podatne na zdradliwe cząsteczki energii. Widział w tej mocy i szansę, i zgubę. Nieszczęście nadchodziło, ale tym razem przyjmie je i zaakceptuje swój los. Zbyt wiele razy oszukał własne przeznaczenie.

Odepchnął się od ziemi i jednym skokiem przemknął przez całe tereny Zacisza Obłoków. Zamachnął się rękoma i rzucił łańcuchy na drzewo. Wbiły się w pień. Szarpnął i nadał sobie kolejnego impetu, zmierzając z nienaturalną prędkością ku swojemu mistrzowi. Wyczuwał jego moc, nie znajdowała się dłużej w Kopcach Pogrzebowych, zmierzała ku niemu. Zdał sobie wtedy sprawę: mistrz wraca. Gwałtownie zmienił kierunek. Wylądował na ziemi. Wyszedł na ulicę i zagrodził najbliższemu pojazdowi drogę. Samochód zatrzymał się z piskiem opon.

— Wen Ning? — Zza okna wychylił się Wei Wuxian. — Co się stało!? – Wyskoczył z samochodu, uzmysławiając sobie, że nie zdążyli zapobiec tragedii.

— Ranna. Cao Baozhai — wyjaśnił krótko. Demoniczna energia przejęła nad nim władzę, umysł zalała czarna maź, przysłaniając wszystkie myśli, całą świadomość, która moment temu należała jeszcze do Wen Ninga.

Nieśmiertelny Mistrz wysiadł zaraz po mistrzu Wei. Przywołał swój święty miecz, wskoczył na środek ostrza i bezsłownie zgodził się z ukochanym, że należy się w tych okolicznościach rozdzielić.

Wei Wuxian nie tracił czasu. Usiadł na środku drogi i przeciął kciuk, po czym rozrysował wokół siebie krąg z krwi. Chenqinga wydobył zza szaty. Przekręcił instrument między palcami, aż złapał w pozycji do gry. Przyłożył usta do fletu, wydobywając z niego kojącą, przypominającą szum wodospadu melodię. Uderzyła w serce Wen Ninga, przywołując jedno z ostatnich wspomnień sprzed wojny, zza czasów, kiedy z siostrą udali się na prowincję. Spędzili tam całe lato, w małej chatce, nieopodal wody. Tęsknił za spokojnymi dniami, za śniadaniem w rodzinnym gronie, zanim chmura śmierci i zniszczenia nadciągnęła nad całym krajem.

Wen Ning upadł na kolana. Gdyby potrafił płakać, jego oczy napełni by się łzami. Ból ściskał jego martwe serce. Czasem żałował, że wraz z wydaniem ostatniego tchu, nie pozostał w świecie zmarłych. Może wtedy by oszczędzono mu cierpienia. A tak? Nadal trwał w tym stanie zwanym życiem.

— Mistrzu Wei — jęknął.

Wei Wuxian zaprzestał gry. Odsunął Chenqinga, splamione krwią drewno, które już raz przywołało duszę Wen Ninga z powrotem do żywych. Wtedy niczego nie czuł, dziś wraz z tą melodią ulotniła się pogarda wobec życia, niechęć trwania, pragnienie odejścia. Nigdy wcześniej nie wsłuchał się w melodię martwego serca Wen Ninga, więc nie wiedział, że ten życzył sobie śmierci…

— Przepraszam. — Podbiegł do Upiornego Generała i chwycił go w swoje ramiona. — Długo cię trzymałem na tym świecie, prawda?

— Mistrzu… Prze…

— Nie przepraszaj! — ryknął odruchowo. — Błagam, nie przepraszaj, nie masz za co. To ja… Tym razem cię uwolnię. Byłem samolubny. Myślałem, że przywracając cię do życia, uczynię coś dobrego. Chciałem być bohaterem, a w sumie stałem się katem dla was wszystkich.

— Nie mów… mistrzu.

— Ci… — uciszył Wen Ninga. — Odrodziłem się, dostałem drugą szansę, więc i ty na to zasługujesz. Wiesz, że twoja siostra też się odrodziła? I wyszła za Jiang Chenga! Że też się nie pozabijali.

Zaśmiał się smutno. Wei Wuxian nadal nie akceptował, że każdego dnia oglądał roześmianą twarz kobiety, która umarła z jego winy tysiące lat temu. Nie rozpoznał tej twarzy, głos nie zdradził odpowiedzi. Zresztą tak samo nie zobaczył Jiang Chenga w swoim dziadku czy Jiang Yanli w siostrze. Wen Ning zasługiwał na bliskość, na ponowne spotkanie z najdroższą rodziną.

Sięgnął w kierunku jego czoła zakrwawionym palcem, gotowy, by zakończyć wieczny los przyjaciela. Wen Ning nagle złapał swojego mistrza nadgarstku przyciągnął do siebie i zablokował ruch.

— Jeszcze nie — oświadczył.

— A kiedy?! — oburzył się Wei Wuxian. — Będziesz to odkładać kolejne stulecia, aż znowu ktoś cię skuje w łańcuchy i będzie trzymał jak psa na uwięzi? — jego ostre słowa trafiły do Wen Ninga. Bardziej niż sam Demoniczny Kultywator oczekiwał, ale poza życzeniami dzikiego trupa, istniało poczucie odpowiedzialności. Chciał zakończyć niedokończone, a jego siła nadal była nieoceniona w zbliżającej się walce.

— Mistrzu Wei. Potrzebujesz mnie — rzekł stanowczym tonem. — Razem nam się uda.

— Zasługujesz na spokój, ta walka cię nie dotyczy, tylko mnie — nadal walczył z argumentami przyjaciela.

— Twoja walka, to moja walka — zadeklarował. — Jesteśmy braćmi.


0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!