Podniósł rozłupany fragment i obejrzał go z czterech stron, aż w
końcu podał do Lan Wangji, aby i ten potwierdził przykre przypuszczenia
Demonicznego Kultywatora.
— To fragment amuletu Tygrysa Stygijskiego — wygłosił prawdę na głos. Plątanina myśli zabraniała mu dojść logicznej całości. Tu jedno hasło, tam drugie, dalej trzecie… Wszystko rzucały mu się pod nogi, żeby tylko je podniósł i zabrał za sobą. Tylko dlaczego te wszystkie fragmenty się ze sobą nie łączyły? — Dlaczego go w ogóle trzymacie w domu? Nad telewizorem? Czy całkowicie zgłupieliście?! — wyrzucił z siebie pierwsze żale.
— Ej, nie podnoś na nas głosu! — wrzasnął ojciec. — Poza tym to
nie należy do nas. To…
— Niech ktoś mu powie, bo ja nie dam rady — wyżaliła się Cangse
Sanren. — Wystarczy tego. To za wiele…
— Tato, mamo… — Głos Wei Wuxiana załamał się. — O co chodzi?
— Miałeś go przy sobie, gdy… gdy ojciec, twój dziadek, cię znalazł
— wyjaśnił łamiącym się głosem Wei Changze. Ojciec przejechał palcem po jednym
ze wspólnych zdjęć. Na każdych się uśmiechali jak głupi. „Uśmiech to zdrowie” —
wszyscy powtarzali, ale w tym momencie dotarło do nich, jak wiele fałszu skryli
za tymi uśmiechami. — Oczywiście chcieliśmy to zniszczyć, ale nie mogliśmy.
Okazało się, że potężny artefakt, a kiedy chcieliśmy udać się z tym do
Nieśmiertelnego Mistrza, to…
—… ojciec nam zakazał — dokończyła za męża żona. — Byliśmy
zdziwieni, zawsze pokładał wiele wiary w sektę, a tu taka decyzja. Chodziło o
coś innego. Powiedział, że tobie to będzie w przyszłości potrzebne i że kiedyś
po to przyjdziesz. Proszę: oto jesteś…
— Oj, mamo… — Podszedł do kobiety i mocno się w nią wtulił. — I
myślisz, że co ja z tym zrobię? Podbiję świat?
— No właśnie nie wiem i to mnie najbardziej przeraża. Myślałam, że
jak w końcu oddam ci to… to coś to wyrzucisz to jak zwykły kamień do ogródka, a
ty…
Wei Wuxian westchnął ciężko. Odsunął się od kobiety, aby otworzyć
w salonie okno — wychodziło prosto na przepiękny ogród, który zasadziła jego
mama. Piwonie kwitły zjawiskowo, był dumny ze zdolności swojej mamy. Dalej
rozciągały się rozmaite łąki, najbliższy dom znajdował się przynajmniej
dziesięć minut jazdy samochodem.
Wziął od Lan Wangji fragment Amuletu Tygrysa Stygijskiego.
Podrzucił go w dłoni, ostatni raz lustrując przeklęty przedmiot, który
zaprowadził go do zniszczenia i szaleństwa. To przeszłość… i w przeszłości
winny zostać jego artefakty. Zamachnął i wyrzucił kamień daleko, poza ogród, w
chaszcze, do których mało kto miał ochotę wchodzić. Zapowiadali na najbliższe
dni deszcze, więc po cichu liczył, że błoto ukryje kamień przed ciekawskimi
spojrzeniami, przed światem, aby nigdy więcej nie przyniósł zniszczenia.
Odwrócił się w kierunku zdumionych rodziców. Rozłożył bezradnie
ręce i oświadczył:
— Wyrzucony, nie ma, zadowoleni?
— Nie oto nam chodziło, nie chcieliśmy… — zaczęła się tłumaczyć
Cangse Sanren.
Wei Wuxian ucałował mamę w czoło, po czym posłał jej jeden z
najpiękniejszych uśmiechów, jaki kiedykolwiek w życiu widziała. Jednocześnie
Wei Wuxian nie zdołał ukryć piętrzącego się nim bólu — wyrzucił część siebie,
swojej historii i potęgi, dla rodziny.
— Jesteście dla mnie najważniejsi, kocham was — odparł. — Skoro
tam chcieliście widzieć ten kamień, to może tam jest jego miejsce. Tylko jakbyś
ktoś tutaj przyszedł i wam groził, powiedzcie, że to tam wyrzuciłem. Dobrze?
Niech go znajdzie. Jesteście ważniejsi od niego.
Mama chłopaka pokręciła głową.
— Zwariowałeś?
— Lan Zhan, zwariowałem? — zwrócił się do ukochanego.
— Nie, mówi prawdę — potwierdził słowa chłopaka. Wystąpił przed
niego i sam ostatni raz rzucił okiem w kierunku łąki. Nie należała do
najbezpieczniejszych miejsc, ale przynajmniej to miejsce pozwoli ochronić
niewinnych. — Proszę unikać wszelkiego niebezpieczeństwa. I proszę powiedzieć,
czy o czym jeszcze wspominała wieszczka?
Wei Changze zapalił w pomieszczeniu, to za wiele na jego nerwy. Zakaszlał.
Ostatnim razem zapalił kilka miesięcy temu, obiecał, że rzuci, i dalej mu to
nie wychodziło. Z drżącym papierosem między palcami rzekł:
— Pytał o sposób przywrócenia do życia kogoś, kogo dusza
roztrzaskała się na tysiące fragmentów. Odesłała go, mówiąc, że to całkowity
absurd.
— Dlaczego? — zaciekawił się Lan Wangji.
— Ponieważ ciało już nie istnieje. Musieliby znaleźć zastępcze
albo spróbować odroczenia, ale i to nie dawało gwarancji powodzenia. Podobno
tylko Demoniczny Patriarcha byłby w stanie połączyć duszę, kości i nowe ciało,
ale to tylko domniemania, o których wspomniała wieszczka — wyjaśnił
szczegółowo, za szczegółowo w mniemaniu kulktywatorów.
To więcej niż zyskali przez ostatnie tygodnie.
Wei Wuxian wiązał tę teorię z jeszcze jednym faktem: dusza nie
chciała wrócić do ciała, więc należało zmusić duszę do posłuszeństwa. Poza tym
do samego połączenia Xue Yang najwidoczniej potrzebował kilku rzeczy: amuletu,
Wei Wuxiana, duszy, kości i nowego ciała. O trzech wiedzieli, pozostałych dwóch
jeszcze nie odkryli. O ile kości były w posiadaniu Xue Yanga i co do tego nie
mieli najmniejszych wątpliwości, to nowe ciało stanowiło dla nich zagadkę. Nie
był nim Wei Wuxian, jego ciało już posiadało odrodzoną duszę, więc kto?
— Sześć… — wygłosił liczbę Lan Wangji.
— Co „sześć”? — Wei Wuxian jeszcze raz pomyślał o pięciu rzeczach,
których potrzebował Xue Yang.
— Sześć, Xue Yang musi wykorzystać demoniczną energię. Energia powstaje
z gniewu, zła, śmierci…
— Negatywne emocje — w końcu do niego dotarło. — To dlatego
wysadził podziemia. Chciał zgromadzić jak najwięcej demonicznej energii i przy
okazji przetestować, jak to mu wyjdzie — rozumował dalej, a jego rodzice
przysłuchiwali się z coraz większym strachem w oczach.
— Nie ma mowy, zostajesz tutaj! — zadecydowała nagle Cangse
Sanren. — Nie wiem, jak wplątałeś się w coś tak niebezpiecznego, ale mówię
stanowcze nie.
— Mamo…
— Zostajesz w domu! Pokój masz, szkołę kiedyś skończysz, mogę
dawać ci indywidualne lekcje.
— Mamo…
— Żadne „mamo”, sama myśl o tym, że mogłoby coś ci się stać… Nie,
nie… — Pokręciła głową, nie chcąc myśleć o swoim dziecku w podobnych okolicznościach.
— Zostajesz…
Wei Wuxian wydobył z prawej dłoni demoniczną energię i wystrzelił
ją w powietrze, omijając policzek matki i uderzając w ramkę ze zdjęciem za nią.
Zamilkła, podobnie jak Wei Changze. Ramka zerwała się z gwoździa i
spadła z hukiem na podłogę, roztrzaskując się o nią. Pęknięcie rozpoczęło się
od dziesięcioletniej twarzy chłopca, jakby próbowało powiedzieć, że nie
przynależy do wizerunku tej rodziny.
— Wei Wuxian… Demoniczny Patriarcha to ja — wyznał, lecz zanim
poznał odpowiedź rodziców, odwrócił się i wyszedł z domu.
Lan Wangji podążył za chłopakiem w milczeniu, dotrzymując mu
kroku, poruszając się dokładnie w tym samym, energicznym tempie. A szli długo,
do tego ścieżką leśną, która prowadziła do wcześniej wspomnianej kaplicy dwóch
bogów. Szlak był oznaczony drobnymi tablicami zawieszonymi na drzewach. Nieśmiertelny Mistrz wątpił, by Wei Wuxian
świadomie wybrał tę drogę. Targały nim zbyt wielkie emocje, aby z rozsądkiem gdziekolwiek
podążał. Mimo to, nie zatrzymał chłopaka.
— Myślisz, że… dobrze zrobiłem? — Wei Wuxian dopytał się
ukochanego.
— Nie wiem.
— He… — zaśmiał się smutnie. — Czego innego się spodziewałem po Nieśmiertelnym
Mistrzu? Przepraszam, po prostu… To samo wyszło.
Przystanął przed kapliczką, przed prostym, drewnianym
zabudowaniem, odnowionym ze świeżego drewna, ale nadal skąpanym w ubóstwie i
nadzwyczajnej skromności.
— Nie znienawidzą cię — zapewnił go Lan Wangji.
— Gdyby od początku wiedzieli, to czy mnie w ogóle przyjęli?
Wychowaliby? Czy zanieśli z powrotem do lasu i pozostawili sprawę losowi? —
Przykucnął. Twarz zasłonił dłońmi, aby Lan Wangji nie dojrzał jego zapłakanej
twarzy. — Boję się.
— Kochają cię — ponownie próbował przekonać chłopaka.
— Kochają swojego syna, a ja nim nie jestem.
— Jesteś.
Lan Wangji złapał go za policzki i przysunął swoją twarz do jego.
Ich usta się złączyły w krótkim, lecz słodkim pocałunku. Przyniósł Wei
Wuxianowi ukojenie.
— Ufaj tym, którzy cię kochają — poprosił tylko o jedną rzecz i
odsunął się w kierunku kapliczki.
Nie składano w niej darów od miesięcy, mimo to pozostała czysta,
zadbana, a pojedynczy, czerwony kwiat zdobił główną altanę z wizerunkiem dwóch
opiekunów świątyni — Króla Demonów i Nieśmiertelnego Zbieracza Resztek. Dwa
posągi stały obok siebie, jeden równie piękny, co drugi. Przedstawiały dwóch,
przystojnych mężczyzn ze zwróconymi spojrzeniami ku sobie, z uśmiechem wyprzedzającym
stulecia i milenia, oraz przywiązanymi palcami czerwoną nicią przeznaczenia.
Lan Wangji wyjął z sakiewki połowę pieniędzy, jaką miał przy sobie
i wrzucił do puszki ofiarnej. Miał tylko jedną prośbę do bogów: żeby pozwolili
mu trwać przy ukochanym. Stracił dwa tysiące lat w samotności i nie chciał niej
żyć ani dnia dłużej. Zapomniał już, jak wiele szczęścia dawała mu obecność Wei
Wuxiana, jak wiele sprzecznych uczuć budził w nim, jak nauczył się żyć dzięki
temu jednemu człowiekowi.
— Myślisz, że oni nadal się kochają? — Wei Wuxian przyklęknął obok
Lan Wangji. — Wieczna miłość? To możliwe?
— Nie wiem…
— No tak, trzeba by było ich zapytać, choć wątpię, żeby posągi nam
odpowiedziały, hahah. Mimo to… przyjemnie tak pomyśleć, że ci dwaj bogowie pokonali
wszelkie przeciwności losu, aby być razem.
— Hm…
— Nie mam przy sobie pieniędzy, więc wykorzystam twoją ofiarę i
błagam, o bogowie, pozwólcie mi zmądrzeć. Przy tym wielkim Lan Zhanie czuję się
taki mały! — wykrzyczał to na cały las.
Lan Wangji nie zdołał ukryć zarumienionych policzków, więc Wei
Wuxian podroczył się z nim, szczypiąc w nie. A na końcu pocałował prawy
policzek w ramach podziękowań. Słowa były zbędne. Oboje zrozumieli swoje
intencje, wzięli się za ręce i obje ruszyli w kierunku Kopców Pogrzebowych —
miejsca, gdzie wszystko się zaczęło i może właśnie na nim wszystko się
zakończy.
0 Comments:
Prześlij komentarz