[Forgetting Envies] Rozdział 29

                           

Wei Wuxian oddalił się od mężczyzn z tęgim wyrazem na twarzy, który nieudolnie skrył pod warstwą uśmiechu. Nie pozostawił wrażenia, że wszystko z nim w porządku.

Zaczynały go dręczyć koszmary na jawie. Tu, w tym Zaciszu Obłoków, działo się więcej niż zaplanował to sobie los. Czasem przeklinał dzień, w którym postanowił przegonić czterech dzieciaków dręczących młodych adeptów sekty.

Nie spotkałby ponownie Lan Zhana.

Nie przypomniał sobie oddalonych w najdalsze zakątki pamięci wspomnień.

Nie pozwolił Xue Yangowi ziścić swoich planów.

A mimo to dotarł do tego momentu, bez możliwości powrotu do przeszłości i zmienienia tego, co pewnie i tak było nieuniknione.

Lan Wangji nie podążył za Demonicznym Kultywatorem. Pragnął towarzyszyć mu od teraz w każdej chwili jego życia, ale w tych okolicznościach znał własne granice i wierzył, że Wei Wuxian potrzebował chwili w samotności.

Przejechał po strunach guqina, wydając dziki, nierozważny dźwięk, dręczący uszy i duszę. Ciałem Wen Ninga szarpnęło. Rzucił się na łóżko, zagłębiając głowę w twardą poduszkę, a potem znieruchomiał w coś na pozór snu.

Nieśmiertelny Mistrz odsunął włosy z czoła Wen Ninga, życząc mu miłych snów i oddalił się w stronę samotni, aby pomedytować.

Uczniowie udali się do szkoły, pozostawiając dwójkę mistrzów i dwójkę dzikich trupów w samotności. W Zaciszu Obłoków nastała cisza. W najdalszych zakątkach terenów przynależących do sekty znalazł się Wei Wing, siedzący na skraju stawu, podrzucając nieustannie kamieniem i przeklinający każdy zły wybór, jakiego dokonał w swoim życiu.

W końcu cisnął kamień o taflę wody. Chlusnęła, rozlewając się na boki i strasząc drobne stworzenia, kryjące się na dnie stawu. Odbicie mężczyzny rozmazało się, tworząc karykaturę młodego kultywatora, podobną do tych, którzy stworzyli po jego śmierci handlarze jako talizmany dla odegnania złych duchów.

— Ty głupi dzieciaku, coś z sobą zrobił? — zapytał swojego odbicia.

Nagle coś rozbłysło na dnie stawu.

Wei Wuxian zmrużył oczy przez podejrzenie, że najzwyczajniej coś mi się przywidziało. Jednak drobne odbicie nie zniknęło nawet po tym, gdy poziom wody się ustabilizował i ta przestała drżeć.

Zdjął buty i podwinął nogawki od spodni. Zsunął wierzchnią szatę, pozostając w białej todze, którą umoczył po kolana. Sięgnął w kierunku, w którym wydawało mu się, że coś zobaczył. Dno pokrywała warstwa mułu, glonów, między jego rękami ciągle przepływały ryby. Nie umiał się skupić, szczególnie szukając czegoś bez większych konkretów.

Jego palce trąciły o metalowy hak. Pociągnął za przedmiot, wyszarpując z samego dna łańcuch prowadzący przez trawnik i kończący się przy stojącej nad stawem rezydencją. Przez lata obrósł mchem i pokrył się rdzą, trzeszczał przy każdym ruchu, ale trzymał się mocno, a żadne z ogniw nie puściło kolejnego.

Wei Wuxian wyrwał łańcuch z trawnika, idąc jego śladem przez trzy charakterystyczne punkty placu — rzeźbę karpia, rzeźbę woła i rzeźbę małpy, aż dotarł do drewnianych schodów i poruszającej się drewnianej deski, która dopiero się poluzowała, gdy wyszarpał spod niej łańcuch.

Obwiązał ręce szatą i podłożył je pod deskę. Stawiała opór, nie chciała się przesunąć więcej niż chwilę wcześniej. Pozostawionym na tacy kubkiem zaczął odgarniać ziemię wokół niej. Bawił się w ogrodnika i to nie na swoich terenach. Dziadek za coś podobnego by go zabił, a wątpił, by prawo sekty było wyrozumialsze. I nie było, ale przewinienia Wei Wuxiana wykraczały poza wykopywanie dołków w jednym z ogrodów, więc bez wahania zaczął kopać fragment przed deską.

Odrobinę ją poruszył i w końcu wyrwał. Sięgnął do ciemnego wnętrza otwartą dłonią, z której wcześniej zdjął materiał. Liczne robactwa zaczęły łaskotać go w skórę, po drodze zebrał wszystkie pajęczyny na siebie, ale na końcu odnalazł drążek.

Pociągnął za niego.

Nagle podłoga we wnętrzu rezydencji opadła.

Wei Wuxian podniósł się gwałtownie, zdecydowanie za szybko wyciągając dłoń. Przyczepiły się na nim pająki z mrówkami. Strzepał je energicznie, ale niesmak pozostał.

— No i co my tu mamy? — zastanowił się, dochodząc do przejścia.

Uderzył w niego zapach stęchlizny i wilgoci. Ostatnim razem pomieszczenie zostało otworzone sto dwanaście lat temu i zamknięte tak, że po śmierci właściciela, wiedza o nim przepadła. Nie istniało w planach zabudowań, zostało wykonane w tajemnicy, mniej więcej sto lat po upadku Jin Guangyao i sprytnie ukryte przed całą sektą.

Wei Wuxian włączył latarkę w telefonie i zszedł na dól, odkrywając swoją twarz szatą, którą niedawno kopał doły. Jego oddech się spłycił, uspokoił serce, nie pozwalając na zbyt głęboki wdech. Na szczęście powietrze się oczyściło w czterech murowanych ścianach z zewnętrznym otworem, które wychodziło między roślinność ogrodu.

Zsunął szatę z twarzy.

Na wyżej położonych półkach ścieliły się stare pergaminy, kruche i pokryte wilgocią. Wei Wuxian podejrzewał, że znajdowały się w nich tajemnice sekty, które nie powinny ujrzeć światła dziennego i te mniej go interesowały. Inna rzecz przykuła jego uwagę — oparty o ścianę miecz, zapieczętowany w zniszczonej pochwie sprzed dwóch tysięcy lat.

To nie mogła być prawda...

Wspomnienia oddalone do jego młodości i nauk, które pobierał, będąc jeszcze nastolatkiem, przywołały potok myśli o jego rodzinie, o sekcie, o wspólnie toczonych walkach, o każdym uderzeniu bicza, kiedy nieudolnie próbował wszystkim pokazać, jak wielce uzdolniony jest. A wszystkie wracały do jednego przedmiotu, z którym do pewnego momentu nie rozstawał się nawet do snu...

— Suibian? — Palce niepewnie zacisnęły się na rękojeści zakurzonego miecza. Do połowy pochwę owinięto w stary materiał, który przez lata zdążyło pochłonąć robactwo i wilgoć. Jednak sam miecz nie utracił swojego blasku. Rękojeść wydawała się tak bardzo znajoma, że Wei Wuxian zapragnął wydobyć miecz i znów zawalczyć z Lan Zhanem.

Wtedy sobie przypomniał, że Suibian nie powinien znaleźć się w podobnym miejscu. Przez chwilę wierzył w przypadek — nie istniały na świecie dwa takie same, ale czy przypadek byłby tak oczywisty?

Nic nie należało do przypadku, kiedy życie prowadziło zgodnie ze wskazówkami przeznaczenia.

Wei Wuxian wyciągnął miecz — bordowe iskry rozbłysły w mrokach pomieszczenia, otulając je krwawym światłem. Zanikło po chwili. Przybliżył do miecza latarkę z telefonu i przyjrzał się wyrytym na ostrzu literom...

Nostalgia ścisnęła jego serce. Niczego nie wyjaśniła, wprowadziła tylko większy zamęt, ale jednocześnie pozostawiła wrażenie, że to miejsce zamierza przynieść jakiekolwiek odpowiedzi. Na każdej z półek leżały przedmioty z dawnych lat, poczynając od niszczejących w podziemiach zwojów, a kończąc na oddalonych przedmiotach ukrytych w złotych skrzyniach.

Wei Wuxian otworzył pierwszą z nich, odnajdując w środku dwie czarki do herbaty — obie wykonane z kości słoniowej, o przepięknych złotych zdobieniach, które po latach nie straciły swojego blasku. Poza wartością sentymentalną, nie przejawiały większego znaczenia dla sztuki czy historii. Na czarkach nie widniał podpis twórcy.

Odłożył przedmioty i zamknął skrzynię, ukradkiem zerkając na pozostałe. Skoro jedna kryła w sobie nieznaczącą, ale intrygującą rzecz, co kolejne mogły przynieść? Wei Wuxian od dziecka uwielbiał wszystko co nieodgadnione, bo w tajemnicy życia leżała jego istota. Wielu lękało się tego, czego nie znało, on brał wszystko.

Jednak pod drugim wiekiem znalazł pustkę. Na dnie odbił się kształt półokrągłego przedmiotu, który leżał tam przez wiele lat. Został zabrany niedawno, na odbiciu nie zdążył się jeszcze osadzić kurz.

Trzecia zawierała kobiecą spinkę do włosów, zarysowaną po całej długości z pęknięciem po środku, naprawionym nieumiejętną ręką.

Od samego początku Wei Wuxiana dręczyło, do kogo należała ukryta komnata wraz z tymi wszystkimi przedmiotami. Nie do Lan Zhana, nie zaniedbałby ani skrawka półki, wiedząc, że przedmioty niszczeją przez siły natury. Pozostali adepci byli za młodzi. Lan Shizhui trzymał pamiątki blisko siebie. Wszystkie te krótkie przemyślenia doprowadziły do wniosku, że za tym tajemniczym przejściem stał ktoś, kto już nie żyje, i to od przynajmniej dwustu lat...

— Lan Xiren — wypowiedział pierwsze imię, które przyszło mu na myśl.

Należał do wąskiego grona osób, które zdołały przeżyć tysiąclecia i pożegnać się z tym światem w ostatnim stuleciu, pamiętając czasy wielkich wojen i znając postacie, które wtedy odegrały największą rolę w dziejach historii, a tym samym przynależały do sekty Lan. Wei Wuxian szczerze wątpił, by w tym wszystkim jakąkolwiek rolę odegrał Lan Wangji, w innym wypadku przedstawiłby to miejsce dawno — a przynajmniej w to wierzył Wei Wuxian.

Gdyby jeszcze otrzymał potrzebne mu wskazówki, może wtedy odpowiedzi nie byłyby takie blade. Poczucie winy rozmyłoby się wraz ze świadomością, że to nie jego stronie leżała wina, ale na ten moment cały ciężar spoczywał na jego barkach.

Trącił niechcący ostatnią z półek, na samym końcu przejścia, za którą znajdowała się goła ściana. Drewno pękło, załamująć się pod ciężarem spoczywającej na wierzchu skrzyni. Wei Wuxian kopnął od spodu schowek, podbił go do góry i złapał, nim wpadł pod załamany stos.

Odetchnął z ulgą i powoli odsunął się od półek. To nie był jego dzień, a szczęścia nie należało nadwyrężać dwa razy tego samego dnia. Co poranek przyniósł, wieczór zabierał i przynosił kolejnego dnia — z tym myśleniem wolał kolejnego dnia nie znaleźć się w grobie.

Odłożył skrzynię na bok, na wyglądającą stabilnie półkę, która tym razem nie załamały by się pod ciężarem jednego, dodatkowego przedmiotu. Oczyścił zniszczoną część, poniekąd współczując temu miejscu. Czas biegł nieubłaganie, pozostawiając kilka rzeczy na pamiątkę minionych stuleci i żal ukryty w podziemiach.

Wei Wuxian domyślił się, co więcej skrywała ostatnia ze skrzyń — pamięć, słowa i nadzieję, że do kogoś dotrą ostatnie wiersze martwego człowieka. Otworzył wieko i wyjął ze środka dwadzieścia pięć zapisków — począwszy od najstarszych, podpisanych jeszcze w ubiegłym tysiącleciu, a kończąc na najnowszych, powstałych na krótko przed śmiercią właściciela.

„Jin Guangyao to potwór” — w ten sposób zaczął się pierwszy z zapisków. „Świat jednogłośnie uznał własną prawdę, nie pozostawiając żadnych złudzeń czy innych racji, a moja słowa przeciwko ich, nic nie znaczyły. Powstałe przez niego wielkie cuda, dobro, które wniósł dla ludzkości, rozpadły się wraz z murem jego domu, gdy opanował go zbuntowany tłum. A ja stałem z boku i patrzyłem na upadek drogiego mi człowieka. Minęły setki lat — rozpaczy, poczucia winy, żalu, chęci cofnięcia czasu i słów, które wtedy padły. Gdybym wrócił do tamtych dni, inaczej zakończyłbym rozmowę, wiedząc, że jutro nie nadejdzie, a pojutrze przyniesie niechcianą samotność i zgorszenie...” — tu urwały się słowa.

Ból ścisnął pierś Wei Wuxiana. Jakby widział siebie krótko przed śmiercią, człowieka przepełnionego w życiu tym, co najgorsze, dążącego do samozniszczenia. Tylko Lan Xichena te uczucia nigdy nie złamały...

„Powinienem zdradzić prawdę, szczególnie memu bratu i wujowi, zanim przyjdzie na mnie czas. Niektóre tajemnice nie pozostały błahe, część z nich zamknęła się we mnie tak głęboko, że kłamstwo stało się dla mnie codziennością i zapomniałem, jaka jest prawda — albo odrzuciłem ją. A jest ona jedna: wychowałem potomków Jin Guanyao, tych, którzy uciekli przed pogromem, i to od nich otrzymałem fragment Amuletu Tygrysa Stygijskiego. Ta moc nie powinna dłużej istnieć na tym świecie, ta krew winna zaniknąć, nim się pojawiła, ale o ile potężna moc pojawiała się i znikała, co były winne dzieci? Ja sprawiłem, że ich brzemię stało się jeszcze cięższe”.

Wei Wuxian rzucił zapiskami w kąt. Pozostałe strony wyblakły, część pokryła się pleśnią, zamazując litery i wprawiając kultywatora w oślepienie. Nawet sto lat by mu nie wystarczyło, żeby odgadnąć, co dalej Lan Xichen chciał przekazać. Pozostałe dzienniki zawierały najpewniej więcej wskazówek, wątpił, że tylko raz wspomniał o potomkach Jin Guangyao i o amulecie. Żałował jedynie, że nie dotarł do odpowiedzi, których potrzebował.

Bateria w telefonie wskazała na poziom poniżej 20%, ostrzegając Wei Wuxiana, że może się wyczerpać w każdej chwili. Nowy, a gorszy od starego, który w podobnych warunkach wytrzymałby trzykrotnie dłużej.

Chciał jeszcze wyjść zawczasu, zanim przestanie widzieć drogę do wyjścia.

Włożył między zęby telefon, a skrzynię podniósł, wcześniej wpychając do środka jeden z zapisków, który rzucił w kąt. Lan Wangji musiał dowiedzieć się o wszystkim.

Na zewnątrz zaczęło padać. Krople zaczęły obijać się o drewniane panele, a w podziemiu dźwięk wydawał się łupaniem, które przywodziło na myśl grad. Pierwsza błyskawica trzasnęła w połowie drogi Wei Wuxiana na górę. Zadrżał nieświadomie. Nie bał się burz, całe drugie życie uciekał przed dziadkiem właśnie w podobną pogodę, bo tego bolał krzyż, jak padało. Ale zawsze był z kimś. Nagle został sam, jak w jeden śnieżny poranek, kiedy po raz ostatni zobaczył rodziców, kiedy zaczął się błąkać między ulicami miasta, błagając przechodniów o pomoc. Nikt mu nie odpowiedział na te błagania, a bezpańskie psy pogoniły małego chłopca w głąb smrodu i ubóstwa, gdzie pozostał z chłodem i szczekaniem bestii.

To było dawno, dawniej niż powinien to pamiętać, i z jakiegoś powodu wspomnienia powróciły w takim momencie.

Przełknął ślinę, dusząc w sobie strach. Przestał być dzieckiem, uciekł od przeszłości, rodzice wciąż żyli, miał na kim polegać... mimo to kolejny krok okazał się dla niego trudniejszy niż powinien.

— Wei Ying! — usłyszał wołanie na zewnątrz.


0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!