Po
trzech godzinach nadal nie wypuścił Lan Zhana ze swoich objęć.
Wei Wuxian zawiesił się swobodnie na Nieśmiertelnym Mistrzu i pozwolił mu się zaprowadzić do pokoju, który wcześniej naszykowali mu uczniowie sekty Lan. Był prosty w swojej konstrukcji, z posłaniem w kącie, dwoma zestawami ubrań i zamkniętym zwojem z mądrościami przodków — czytanie pisma uznano już przed dwa tysiące laty za zwyczaj, choć Wei Wuxian niekoniecznie chętnie z niego korzystał. Pokój uderzał nudą i zwyczajnością, która idealnie odpowiadała zwyczajom panującym w sekcie, ale nie jego przyzwyczajeniom.
Pamiętał,
że budynek należący do mistrza sekty wyglądał okazalej, jako miejsce
reprezentacyjne, otoczone świecami, aromatem świeżo ściętych kwiatów i malowidłami,
które przetrwały czasy wojen.
Zerknął
chytrze na Lan Wangji i zamrugał powabnie kilka razy, grzecznie sugerując, żeby
ten zaniósł go do swojego pomieszczenia.
Nieśmiertelny
Mistrz odetchnął ciężej niż zwykle.
Przepełniało
go zmęczenie po trudnym dniu, pełnych nowych i dotąd niespotykanych wyzwań, a
poza tym minęła już właściwa dla niego pora do snu. O poranku musieli udać się
na nauki sekty ze względu na odwołane w szkole lekcje i przedstawić A—Qing jako
nowego gościa sekty i możliwe, że jako potencjalnego ucznia. Wszystko zależało
już od dziewczyny.
Spodziewał
się również wizyty organizacji rządowych w sprawie wydarzeń ze szkoły, a potem
pod liniami metra. Do tej pory nie wyjaśnili okoliczności tych zdarzeń, a jako
jedyni doświadczyli tego, co miało miejsce w obu przypadkach.
—
Mogę? — zapytał słodkim tonem Wei Wuxian.
—
Możesz... — zgodził się Lan Wangji.
Chwycił
chłopaka mocniej i zaprowadził go do swojego pokoju, do oddalonego od reszty
budynku w starym stylu bazującym na tym sprzed czasów wojny. Drewniany taras
okrążał cały dom, z drugiej strony wychodził na niewielki staw, za którym
znajdowały się same wzniesienia. Nie było możliwości przedostać się do budynku
od tamtych okolic. A samej posiadłości chroniły silne znaki przeciw demonicznej
energii. Odpychały mroczne siły, a jednocześnie wielu wierzyło w ich
uspokajającą moc.
Wei
Wuxian rozsunął drewniane przejście i przekroczył próg, niesiony w ramionach
Lan Wangji. W środku panowała ciemność, nikt nie pomyślał w podobnych
okolicznościach, aby zapalić mistrzowi kilka świec. Dlatego Wei Wuxian
zeskoczył i wymacał leżące na blacie zapałki.
Niezależnie
od tego, gdzie szukał, wszędzie wystawiono świece. Ujął pierwszą z nich i
zapalił, wprowadzając do środka trochę światła. Kolejne znalazł bez większych problemów.
—
Romantycznie — skomentował złośliwie. — A jednocześnie tu też jest... pusto?
Łoże
znajdowało się w drugim pomieszczono, do którego prowadziło bezpośrednie
przejście z pokoju, do którego weszli najpierw. Przy stole rozłożono dwa pergaminy
ze starożytnymi pismami, a dalej Lan Wangji pozostawił miejsce dla rachunków
sekty i bieżących spraw, nadal zapisywanych na papierze. Brakowało tu życia,
osobistych przedmiotów, które wprowadziłyby odrobinę ciepła do czterech ścian.
Może i przepiękne obrazy ożywiały drewniane panele, ale nie sprawiały wrażenia
elementu, który dałoby się przypisać do domu.
—
Dzieciaki mogą mieć swoje własne rzeczy? — upewnił się, czy taki stan to dobra
wola mistrza czy odgórny nakaz dla wszystkich.
—
Oczywiście, że tak — odparł. — Każdy ma prawo do posiadania.
—
To dlaczego ty nic nie posiadasz?
Lan
Wangji zamilknął.
Objął
wzrokiem pusty pokój. Dwa tysiące lat minęło jak chwila, całe życie zmieszało
się w jednej czarce, uniemożliwiając dalsze rozpoznanie smaku, który
nawarstwiał się przez wieki. Ujął pierwszy z pergaminów, jedno z pism odratowane
po wielkim pożarze, który pochłonął połowę księgozbiorów Zacisza Obłoków. To
było mu drogie — pamiątki przeszłości, uśmiechy na twarzach uczniów, kolejny
przeżyty rok, a teraz jeszcze jeden człowiek.
Odwrócił
się i uniósł dłoń na wysokość twarzy Wei Wuxiana. Zawahał się na moment. Tak nie
wypadało, jako Nieśmiertelny Mistrz powinien dbać o renomę miejsca, szanować
tradycję i zwyczaje, lecz nieświadomie ujął policzek chłopaka.
Zimna
dłoń zetknęła się z gorącą skórą Wei Wuxian. Przez moment wpatrzyli się w
siebie w milczeniu. Żaden z mężczyzn nie potrafił oddać znaczenia tej chwili,
zrozumieć, z jakimi uczuciami teraz walczy.
—
Lan Zhan... — wyszeptał Wei Wuxian. Zaśmiał się i przyłożył swoją dłoń do Lan
Wangji. Ścisnęli się nawzajem, ogrzewając i wymieniając przyjemny dotyk.
W
jednej chwili dla obu ten pusty pokój stał się niewiarygodnie przyjemny.
—
Naprawdę przez dwa tysiące lat nie sprawiłeś sobie żony i paru dzieciaków —
zażartował sobie. — Spędziłeś ten czas w samotności. To... przykre...
—
To minęło.
—
Co minęło?
—
Samotność.
—
Lan Zhan, wszyscy jesteśmy samotni, dlatego warto dla siebie znaleźć, z kim
będziemy mogli dzielić się tą samotnością.
Lan
Wangji zamknął oczy. Obniżył głowę i dotknął czoła Wei Wuxiana swoim.
—
To chyba niewłaściwe — odburknął.
—
Zamilcz.
—
Nie każ mi, o Nieśmiertelny Mistrzu. Zbyt długo milczałem, pragnę teraz mówić —
drwił sobie dalej.
—
Ciszej.
—
Nigdy więcej. — Ich usta znalazły się jeszcze bliżej. — Tyle razy chciałem
mówić, a kazali mi milczeń. A kiedy już dali mi dojść do głosu, nagle przestali
mnie słuchać. Pozwól mi się wygadać, dopiero zacząłem.
—
Nie wątpię.
—
Za dobrze mnie znasz, Lan Zhan, a niby tak mało czasu ze sobą spędziliśmy. —
Przełknął głośno ślinę. — Żałujesz?
—
Wszystkiego — odpowiedział niespodziewanie Lan Wangji.
—
Miałam na myśli nas, głuptasie.
—
Wszystkiego — potwierdził.
—
Lan Zhan, chyba dalej...
Lan
Wangji uciszył Wei Wuxiana, zamykając mu usta swoimi. Obdarzył go krótkim,
ledwo wyczuwalnym pocałunkiem, który był ledwo muśnięciem, ale wystarczył, aby
go poczuć. Oboje nie mieli wątpliwości w obliczu tego, do czego dopuścili.
Wei
Wuxian przejechał kciukiem po policzki mężczyzny i doszedł do wniosku, że nie
tylko ręce miał chłodne. Całe jego ciało spowijało niezrozumiałe zimno, co
doprowadzało Wei Wuxiana do szaleństwa. Wyobrażał sobie, jakby to było
cudownie, gdyby je ogrzał...
—
Żałujesz? — zapytał ponownie, tym razem, co kryje się za jego uczuciami.
—
Wszystkiego.
Zmrużył
oczy. A więc do tego doprowadziły dwa tysiące lat rozłąki. Został przy ich tylko
żal i wspomnienie pięknych chwil, które dawno przestały istnieć.
Tylko
to nie oznaczało, że nie mogą stworzyć nowych.
—
Idziemy spać? — Kiwnął w stronę łóżka. — Podejrzewam, że o tej porze
Nieśmiertelny Mistrz może być zmęczony. Starsi ludzie powinni się wcześniej
kłaść.
Lan
Wangji podniósł delikatnie kąciki ust w uśmiechu. Zaprowadził młodzieńca w
kierunku łoża, nie zdjęli ani jednej warstwy szat, tylko położyli się w nich
obok siebie i zasnęli, nim zdążyła zgasnąć pierwsza ze świec. Cienkie światło
bijące z palącego się płomyku padało na ich sylwetki stłoczone na wąskim łóżku.
Z początku zachowali między sobą dystans, lecz nim chmury rozeszły się z
gwieździstego nieba, Wei Wuxian wtulił się w pieść dawnego przyjaciela, rywala
i... kogoś więcej.
***
—
Nieśmiertelny Mistrzu, musimy porozmawiać! — rozległ się wrzask w Zaciszu
Obłoków.
Cao
Banzhai, kierowniczka działu do spraw nadprzyrodzonych, przeszła przez główną
bramę, odpychając na bok stojących przy niej dwóch adeptów. Nie zdążyli wyrazić
ani jednego słowa sprzeciwu. Popatrzyli się tylko na siebie i pozostali na
straży, uznając, że pozostali uczniowie powinni sobie poradzić z porannym
gościem.
Pierwsze
zajęcia tego dnia odbywały się sali w zachodniej części rezydencji, z otwartą
przestrzenią wychodzącą prosto na zasadzony przed dwustu laty gaj drzewny. Lan
Wangji stanął z otwartym zwojem dobrych rad kultywacji, uaktualnionym ostatnimi
laty ze względu na zmieniający się sposób bycia ludzi i samych kultywatorów.
Zerknął w kierunku, z którego dobiegł krzyk, a potem wrócił do lektury.
—
Postępowanie kultywatora to połączenie tradycji, zwyczaju i szacunku —
kontynuował. — Należy pamiętać o tym co przekazują wam nauczyciele i rodzina,
ale w obliczu zagrożenia nie bójcie się ratować swojego życia. To nie strach, to
szacunek względem siebie i tych, którzy na was czekają. Nie warto tracić życia
za coś, co nie jest warte tego poświęcenia.
Rozległy
się na sali szepty.
Wei
Wuxian rozłożył się na końcu sali, z jednym pergaminem, na którym rysował
szlachetne oblicze Nieśmiertelnego Mistrza. Nie przypominał swojego wuja, Lan
Qirena. Nosił się dumnie, chodził z wyprostowaną sylwetką, a jego twarz
pozostawała niezmienna, niezależnie od tego, co działo się dookoła. Lan Qiren
już dawno w podobnych okolicznościach przekląłby z dziesięciu uczniów, a pięciu
kazał trzykrotnie przepisywać zasady sekty Lan. Za dobrze to znał...
—
Nieśmiertelny Mistrzu! — Na zajęcia wpadła Cao Banzhai. Otarła twarz z potu i
zdjęła ciasną marynarkę służbową z emblematem swojego oddziału. Rzuciła strój
na najbliżej siedzącego ucznia.
Wygrzebał
się z ubioru, złożył go w pół i odłożył na podłogę, ku niezadowoleniu kobiety.
Zdecydowanie wolała, żeby przez cały dzień trzymał dla niej marynarkę, ale
czekały na nią poważniejsze sprawy.
—
Musimy porozmawiać na osobności — wyraziła donośnym tonem swoje życzenie.
—
Po południu kończą się zajęcia połączone z medytacją — wyjaśnił jej Lan Wangji.
— Proszę zaczekać do tego czasu.
—
Nieśmiertelny Mistrz chyba żartuje?
—
Lan Zhan ma słabe poczucie humoru, więc polecam z góry wziąć go na poważnie —
krzyknął z najdalszego miejsca Wei Wuxian.
Cao
Banzhai odszukała młodzieńca wśród pozostałych uczniów.
Młodzieńca?
Nie, od początku przeczuwała, że należy traktować Wei Wuxiana inaczej niż
chłopców w jego wieku. Nosił w sobie wiedzę i umiejętności, którymi niewielu
potrafiło się w obecnych czasach pochwalić. A fakt, że nadal towarzyszył
Nieśmiertelnemu Mistrzowi, potwierdzał jej przepuszczenia.
—
Na osobności. Teraz. — Nie lubiła się powtarzać.
Lan
Wangji powrócił do zajęć:
—
Nauka poświęcenia stała się obiektem rozważań pięćset lat temu. Zaczęto ją w
obliczu wojny uznawać za coś niezbędnego i wpajano młodym kultywatorom, że ich
życie jest mniej warte od innych. Nie popełniajcie tych samych...
Rozległ
się trzask.
Cao
Banzhai zrzuciła jedna z czarek ustawionych wzdłuż sali na piedestałach
pamięci. Czarki były kolekcjonowane na widoku uczniów, aby przypominały im
trudy, z jakimi zmagali się ich poprzednicy. Wszystkie zostały stworzone przez
pozostałych adeptów, ta wykonana przez Lan Wangji, krótko po uzyskaniu przez
niego tytułu Młodszego Mistrza, została ustawiona w najdalszym zakątku sali.
Pierwsza, ta którą stłukła Cao Banzhai, należała do ojca Lan Wangji.
—
Nie interesuje mnie tradycja, nie interesują mnie zasady, nie interesuje mnie,
kto ukończy tę szkołę i co z niej zostanie, ja walczę o życia — wysyczała przez
zęby. — Chcę współpracować, Nieśmiertelny Mistrzu. Nie uważam, że w tej kwestii
mamy odmienne poglądy.
Lan
Wangji milczał.
Zacisnęła
gniewnie pięść i ruszyła w stronę drugiej czarki.
—
Porozmawiajmy na osobności. To ważna sprawa.
—
A ma pani jak zapłacić? — wtrącił się Wei Wuxian.
Zwinął
stworzony przez siebie rysunek — był on dostępny tylko dla jego oczu i Lan
Zhana. Nie mógł pozwolić, by ktoś niepowołany interesował się jego prywatnymi
sprawami, dlatego włożył go za czarną szatę. Wstał. Demoniczna energia
zaiskrzyła między jego palcami.
Uczniowie
wzdrygnęli się ze strachu. Słyszeli w życiu wiele na temat demonicznej energii,
w rzeczywistości tylko kilku zdołało faktycznie doświadczyć tej mocy.
Zakazana.
Tylko
dla wyjątkowych.
A
mimo to zwyczajny uczeń, który kilka tygodni wcześniej wstąpił po raz pierwszy
do Zacisza Obłoków, sprawił, że zaiskrzyła między jego palcami. Nie leżało to
tylko w kwestii ich wyobraźni, ale rzeczywistych praw, którym Wei Wuxian zdawał
się zaprzeczać.
—
Co to za sztuczki? Siedź i nie wtrącaj się, dzieciaku. — Wygoniła go machnięciem.
— To sprawa...
—
CAŁEGO Zacisza Obłoków — wykrzyczał Wei Wuian. Uśmiech ani razu nie zszedł mu z
twarzy. — To sprawa całej sekty. Nie tylko pani weszła na prywatny teren,
naruszając zasady panujące w naszym kraju, to na dodatek zniszczyła pani
własność, jakby nie patrzeć, świętego miejsca.
—
Święte czy nie, ludzie giną za bramami tej przeklętej sekty i on nic z tym nie
zamierza zrobić — straciła cierpliwość. Zamachnęła się w kierunku Lan Wangji.
To jego odpowiedzi oczekiwała, a nie tego smarkacza, który zdawał się udawać
dorosłego. Takich nienawidziła najmocniej.
—
Zamierzam — wyszeptał Lan Wangji. — Dzikie trupy atakują w nocy, nie w dzień.
Uczniowie to przyszli kultywatorzy, którzy będą bronić naszego kraju przed
złymi siłami. Czy mamy im odbierać te cenne chwile wiedzy i umiejętności, które
w przyszłości zadecydują o ich życiu i śmierci?
—
Tu nie chodzi o przyszłość, ale o tu i teraz. Chodzi... — Wzięła głęboki wdech.
Niepotrzebnie zaczęła od gróźb, swoim zachowaniem tylko wywołała zamieszanie,
które obróciło się na jej niekorzyść. — Rozumiem. Nieśmiertelny Mistrzu, proszę
o zaprowadzenie mnie do dziewczynki, którą tutaj przyjęliście.
—
Czego niby chcecie od Yanli? — zapytał luźno Wei Wuxian.
—
Yanli? — Imię wydało jej się obce. — Szukamy dziewczyny z zaatakowanej szkoły.
Przewodniczącej, którą ostatnio widziano w towarzystwie jednego z uczniów
sekty.
—
Jedna z zasad sekty mówi o zakazie sprowadzania dziewczyn. Brzmi ładniej w
oryginale na kamiennej ścianie, ale mniej więcej o to chodzi — wytłumaczył jej
żartobliwym tonem Wei Wuxian.
Miała
szczerą ochotę zakneblować tego chłopaka, aby więcej nie przerywał tej rozmowy.
Już sama jego obecność denerwowała Cao Banzhai, nie przywykła do tak
gadatliwych dzieciaków i nieposłuszeństwa. Czy nie istniała w tej sekcie
zasada, żeby słuchać się starszych?
Oczywiście
istniała, choć z punktu widzenia rzeczywistego wieku, Wei Wuxian był od niej
zdecydowanie starszy i z przyjemnością wykorzystywał ten fakt.
—
Mam nadzieję, że sekta jest świadoma konsekwencji w przypadku odnalezienia na
terenie sekty tej dziewczyny?
—
Jakich konsekwencji? — tym razem włączył się do rozmowy Lan Wangji. Uciszył Wei
Wuxiana jednym machnięciem dłoni. — Niezależnie od tego, czy ta dziewczyna na
terenie sekty przebywa czy nie, nie widzę powodów do wyciągania jakichkolwiek konsekwencji.
—
To uczące się dziecko — podkreśliła Cao Banzhai. — Do tego nieletnia.
—
Zgadzam się, że jej opiekunowie mogą być zmartwieni.
—
Opiekunowie? — wymsknęło się kobiecie. —Ta dziewczyna jest podejrzana.
—
O co?
—
O ukrywanie przestępcy.
—
Nie jest pani w stanie odnaleźć jednego dziecka, a posądza je o ukrawanie
drugiego? — Lan Wangji uznał, że na tym skończyła się ich rozmowa i powrócił do
studiowania starożytnych pism.
Cao
Banzhai odwróciła się na pięcie. Wyszła, pozostawiając za sobą złudne wrażenie,
że odpuściła sobie A—Qing. Obaj mężczyźni jednak nie wątpili w powrót kobiety,
tym razem z nakazem przeszukania sekty. Pozostało im niewiele czasu.
***
A—Qing
otworzyła oczy.
Minęło
właśnie południe, słońce świeciło ostrymi promieniami prosto w jej twarz, a
mimo to nie zbudziła się wcześniej. Nie pamiętała, żeby tak ciężko spała od
lat. Zazwyczaj budził ją najmniejszy dźwięk. Ciśnięcie się w ciasnym łóżku w
kącie domu dziecka, w którym ściany pokrywała pleść, a od strony okien wiało,
nigdy zwiastowało dla niej dobrego snu. Nawet w domu babci rzadko kiedy zaznała
ciepła. Babcia oszczędzała, miała w zwyczaju nosić kilka warstw ubrań,
ogrzewając się nimi, zamiast podkręcić w domu grzanie.
Tu
było inaczej. Cztery ściany, wykonane z cienkiego drewna w niezwykle efektywny
sposób chroniły środek przed zimnem. Tradycyjne podłogowe instalacje
rozprowadzały ciepło po całym pomieszczeniu.
A—Qing
nawet się nie marzyło, żeby stąd wychodzić. Jeśli ktoś ją zmusi, opuści Zacisze
Obłoków, w innych okolicznościach... wolałaby tu pozostać.
Nagle
rozległo się pukanie do drzwi. Usiadła na skraju łóżka i obszukała jego okolice
w poszukiwaniu butów. Zanim zdążyła odpowiedzieć, drzwi otworzyły się z hukiem
i do środka wskoczyła mała Yanli. Ubrana była w ciemną, nocną szatę,
przywiązaną w pasie kolorową wstęgą. Nikt jeszcze nie uwiązał jej włosów w
warkocze, więc kosmyki szalały we wszystkie strony.
Podbiegła
do A—Qing i popchnęła ją z powrotem na łóżko. Sama wskoczyła do środka,
chwyciła dziewczynę za rękę i przyciągnęła do siebie.
—
Jestem Yanli! — przedstawiła się głośno.
—
He... Cześć, jestem A—Qing. Ty tu... mieszkasz? — zapytała nieśmiało.
—
To ważne miejsce dla mojego brata. Ja też tu mieszkam, bo mój dom spłonął.
Znowu... — dodała ciszej. — A ty co tu robisz?
—
To... To długa historia — odpowiedziała odruchowo. Nie planowała przecież
opowiadać dziecku o swoich zbrodniach.
—
Każda historia jest długa, a ja uwielbiam takie!
—
Ej, nie mów w ten sposób. Na pewno nie opowiem ci swojej — fuknęła A—Qing. —
Poza tym jesteś za mała na takie historie.
—
Jestem już duża! — uparła się.
A—Qing
się zaśmiała. Uwielbiała prosty, aczkolwiek uroczy humor dziecka, którego sama
nigdy nie doświadczyła. Pragnęła kiedyś tej niewinności, objętej odrobiną
nieświadomości. Życzyła jej, aby jak najdłużej wytrwała w tym stanie.
Dzieciństwo to jednak piękny czas...
—
Tak, jesteś duża. — Pogładziła jej włosy. — A ja jestem większa. Może kiedyś...
Może kiedyś ci opowiem.
—
He... — Odsunęła się od A—Qing. — No nic, jak nie chcesz, to nie mów. I tak cię
nie lubię.
—
Tak od razu?
—
Yhy. — Kiwnęła dwa razy główką. — Próbowałaś skrzywdzić mojego braciszka, a tak
nie wolno. Braciszek zasłużył na szczęście. Jeśli spróbujesz czegoś znowu, to
ci nie wybaczę. Rozumiesz? — mówiła tym samym dziecięcym głosikiem, niewinnie,
bez większych podtekstów, a mimo to A—Qing zadrżała.
Włosy
małej Yanli zatańczyły, kiedy obróciła się wokół własnej osi na środku pokoju.
Czas na moment się zatrzymał, przywołując dawno zapomniane wspomnienie. Nie...
Bliżej temu było do wizji niewinnej dziewczyny, która zatańczyła w ten sam
sposób w swojej sukni ślubnej, bo wspomnienie nigdy nie należało do A—Qing.
—
Kim... — zaczęła A—Qing, ale mała Yanli przerwała jej:
—
Tylko spróbuj jeszcze raz skrzywdzić braciszka, a nie pozwolę ci żyć.
Zaśmiała
się, a potem uciekła z pokoju, pozostawiając A—Qing z wątpliwościami, czy aby
na pewno chce pozostać w tym miejscu...
0 Comments:
Prześlij komentarz