Ogród pachniał jesienią. Liście opadły na ścieżkę, przyozdabiając ją brązowym i czerwonym dywanem, choć wcześniej uczniowie sekty Lan uprzątnęli całą drogę. Powietrze było orzeźwiające, kojące rany i uspokajające skrzywdzone serca. Okalające mężczyzn światła wskazały im drogę w wieczornych ciemnościach. Oni jednak i tak nie patrzyli przed siebie. Spojrzenia skupili na sobie nawzajem, próbowali w tej krótkiej chwili spokoju nacieszyć się swoim widokiem.
Wei
Wuxian podszedł jeszcze bliżej Lan Wangji. Złapał go za ramię i pociągnął
kawałek dalej, śmiejąc się głupio i radośnie. Do momentu, w którym pochwycił go
nagły ból. Puścił Nieśmiertelnego Mistrza i przykucnął, sycząc przez ostre
kłucie z tyłu. Musiał uważać, nagłe, nierozważne ruchy kosztowały go kolejne
cierpienie.
Lan
Wangji zmartwił się. Odsunął koszulę z pleców chłopaka, bojąc się, że rany
ponownie się otworzyły. Na szczęście bandaże pozostały suche. Przelał kolejną
dawkę mocy, tym razem aby zneutralizować ból chłopaka.
—
Uważaj — ostrzegł Wei Wuxiana. — Jesteś zwykłym człowiekiem. Dbaj o swoje
ciało.
— Lan
Zhan, jesteś strasznie kochany, ale bez przesady. Nie umrę drugi raz.
Lan
Wangji otworzył szeroko oczy, szerzej niż kiedykolwiek było dane Wei Wuxianowi
zobaczyć. Gwałtownie się odsunął, zabierając rękę. Pochwycił go niepojęty
strach, który spotęgowały wizje z przeszłości.
"Zostaw
mnie!" — krzyk Demonicznego Kultywatora odbił się w myślach
Nieśmiertelnego Mistrza. Dłonie miał wtedy ubroczone we krwi. Swojej. Wrogów. I
Wei Wuxiana. Okrzyki nienawiści dopadały ich zewsząd, więc chwycił umierającego
ukochanego i zaczął go nieść, choć sam tracił siły w nogach. Zapominał, jak
oddychać.
Jeszcze
kawałek.
Jeszcze
trochę.
Już
niedaleko.
Już
jestem.
Nagle
Nieśmiertelny Mistrz obudził się ze wspomnienia, które odżyło wraz z
nieodpowiednim żartem Wei Wuxiana.
—
Przepraszam — wyszeptał Lan Wangji, łapiąc się za czoło.
—
Nie! — wykrzyczał Wei Wuxian.
W
Zaciszu Obłoków zakazano krzyków jeszcze za czasów, gdy Demoniczny Kultywator
uczęszczał tu dla nauk sekty. Jednak Lan Wangji zignorował jego zachowanie,
zaciekawiony tym, co zamierza powiedzieć.
—
Przepraszam, Lan Zhan. Nie powinienem. Nie wiem do końca, jakie były nasze relacje
w przeszłości, ale... — Wstał. Poprawił tunikę, tak żeby okryć nagie ciało
przed wiatrem. — Ale chyba mnie nie nienawidziłeś?
Nie
poczekał na odpowiedź, tylko ruszył dalej, podziwiając Zacisze Obłoków.
Naturalna twierdza oddzielała sektę Lan od reszty świata, co pozwoliło im
obronić się przed zmianami, które wpłynęły drastycznie na pozostałe sekty. Domy
zostały im odebrane, ziemie rozdzielone między deweloperów, którzy wybudowali
na dawnych terenach sektach rzędy ogromnych wieżowców. Grobowce wielkich wojowników
zniszczono. O pomnikach zapomniano. Kapliczki przydrożne zastąpiono znakami.
Wojny
nie zniszczyły tak sekt, jak cywilizacja. I choć sekta Lan nie podzieliła tego
losu, Lan Wangji spodziewał się, że i jemu pewnego dnia przyjdzie pożegnać się
z domem i go opuścić.
— Jak
to jest żyć dwa tysiące lat i nie zwariować? — zagadnął Nieśmiertelnego
Mistrza.
—
Trudno patrzeć na przemijające życie, odchodzącą rodzinę, przyjaciół i uczniów.
Boli zapomnienie. A ty trwasz w niewiedzy o tym, co przysienie kolejne
stulecie.
— Nie
potrafiłbym tak długo żyć — wyznał Wei Wuxian. Założył ręce za głową i okręcił
się dwukrotnie, nucąc pod nosem piosenkę.
Lan
Wangji za dobrze ją znał.
Dźwięki
uniosły wraz się z wiatrem nocy, docierając do komnat dawno śpiących uczniów,
aby zanucić im jeszcze jedną kołysankę na dobranoc. Była to piosenka, której
tytuł milczał przez dwa tysiące lat. Lan Wangji wielokrotnie ją grał, wzywając
duszę Wei Wuxiana i czekając na odpowiedź. Ten milczał, aż do dziś, kiedy nucił
piosenkę, usłyszaną tylko raz w swoim życiu. A mimo to nie pomylił się ani razu
w linii melodycznej, trwając w jednostajnym brzmieniu, które przypominało
słodycz lata i smutek jesieni.
— To
ty — potwierdził jeszcze raz Lan Wangji, wraz z narastającą radością w jego
sercu. Nie umiał powstrzymać delikatnego uśmiechu, na którego widok Wei Wuxian
się zarumienił.
—
Wow... Słyszałem wiele o urodzie Nieśmiertelnego Mistrza, ale to wykracza poza
moją wyobraźnię — rzucił luźnym komplementem. — I naprawdę przez dwa tysiące
lat nie byłeś z nikim, jak mówią? Nie zakochałeś się? Co, Lan Zhan?
— Z
nikim.
Wei
Wuxian posłał mężczyźnie szeroki uśmiech.
Podbiegł
i jednym, sprawnym ruchem zsunął opaskę z czoła mistrza sekty Lan. Przywiązał ją
wokół swojego nadgarstka. Uciekł kawałek, skoczył i zniknął w niższej części
ogrodów. Lan Wangji podążył za nim. Wyciągnął dłoń, próbując pochwycić opaskę,
ale Wei Wuxian obrócił się w powietrzu. Odsunął rękę mistrza. Ten sięgnął
drugą. Ominął materiał o długość paznokcia.
Wei
Wuxian wylądował na ziemi. Skoczył, okręcając ciało w powietrzu. Pod nim
przemknął Lan Wangji. Odbił się od pleców Nieśmiertelnego Mistrza. Oddalił,
złapał za gałąź i wspiął się za na drzewo. Lan Wangji odepchnął się delikatnie
od ziemi i wskoczył na tę samą gałąź, na której stał Wei Wuxian. Sięgnął po
swoją opaskę, lecz chłopak znów uciekł, tym na razem na dach jednego z budynków
Zacisza Obłoków.
W
oczach Wei Wuxiana pojawiła się wizja z przeszłości. Jego twarz zastąpiło
oblicze młodego chłopaka, w podobnym wieku, co on, w szacie sekty Lan. Jego
długie włosy tańczyły na wietrze. Niósł dwa Uśmiechy Cesarza, a naprzeciw niego
czekał inny młodzieniec. Trzymał parasolkę. "Alkohol jest zakazany" —
przypomniał sobie Wei Wuxian. Uciekł z dwoma naczyniami Uśmiechu Cesarza, a Lan
Wangji próbował je wyrwać.
Powrócił
do teraźniejszości, do poważniejszego oblicza Nieśmiertelnego Mistrza. Widok
dorosłego mężczyzny zdziwił Wei Wuxiana. Inaczej go pamiętał. Jako przystojnego
młodzieńca, który nieustannie wytykał mu każdy błąd, wspominał każdy zakaz,
jaki był wypisany na wielkiej ścianie Zacisza Obłoków.
Wyglądało,
że przez dwa tysiące lat dopisali ich kilkadziesiąt, bo napisy sięgały samej
ziemi.
— Lan
Zhan — odsunął głowę, nim mężczyzna go złapał — podobno krzyk jest zakazany w
Zaciszu Obłoków. I bieganie. I dotykanie waszych opasek. I alkohol. I wiele,
wiele, wiele innych rzeczy! I pewnie walki.
Złapał
się za gałąź, okręcił na niej, a potem wylądował na ziemi. Lan Wangji znalazł
się obok niego. Wyznaczył stopami trasę do ucieczki — dwa kroki w lewo, a potem
trzy w prawy bok, a na koniec jeden do tyłu. Wykonał sekwencję ruchów, dzięki
której uniknął złapania przez Nieśmiertelnego Mistrza.
Lan
Wangji kontynuował podążanie za chłopcem. Nie był na niego zły, cieszyła go
zabawa, co więcej tęsknił za nią. Za tymi uśmiechami. Za krzykiem. Za
bieganiem. Za opaską. Za walką. Za alkoholem.
—
Alkohol? — spytał na głos i zatrzymał się.
— Co
tam, Lan Zhan?
Wei
Wuxian nagle potknął się o znajdujący za nim kamień, którego w porę nie
zauważył. Opadł prosto na zranione plecy i jęknął z bólu. Lan Wangji wyciągnął pomocną
dłoń. Chłopiec zaśmiał się głupio, przyjmując pomoc.
Lan
Wangji przyciągnął go do siebie. Złapał Wei Wuxiana w krótkim objęciu, z
którego chłopak się wyrwał. Odsunął się i wytrzepał swój ubiór. Zarumienił się
delikatnie — i przez długi wysiłek, i ze wstydu, że przypadkowo Nieśmiertelny
Mistrz pochwycił go w swoje objęcia.
—
Dziękuję, Lan Zhan...
Podniósł
rękę. Na nadgarstku brakowało przywiązanej opaski sekty Lan. Rozejrzał się
nerwowo dookoła, w obawie, że ją zgubił w czasie zabawy. Jednak Lan Wangji
pokazał ją Wei Wuxianowi.
Chłopak
zaśmiał się gromko, łapiąc za brzuch.
—
Tak, tak, złapałeś mnie, Lan Zhan! — pochwalił mistrza Wei Wuxian. — Co chcesz
w ramach nagrody?
Lan
Wangji przywiązał opaskę ponownie z tyłu głowy. Poprawił ją na czole, aby
znajdowała się na nim równo, a następnie zwrócił do chłopca:
—
Zagrajmy kiedyś razem piosenkę, którą przed chwilą nuciłeś.
—
Obiecuję! — odparł. Odwrócił się, sprawdzając, o co poprzednio się potknął. Nie
zamierzał obrazić Zacisza Obłoków swoim zachowaniem i niszczeniem przedmiotów.
Dziadek pewnie rozszarpałby go na tysiące kawałków, gdyby tylko się o tym
dowiedział.
Dotarł
do przewróconego posążka. Ustawił go do pionu i przetarł rękawem demoniczną
twarz figurki wielkości jego głowy. U spodu rzeźby znajdował się napis:
"Na trzy kopnij zło, na dwa spluń Demonicznemu Kultywatorowi, na jeden
przeklnij jego imię, aby jego dusza nigdy nie zaznała spokoju".
Wei
Wuxian przejechał palcem po napisie. Odgarnął z niego mech. Myślał, że odczytał
źle litery, ale głosiły one to, co przeczytał.
—
"Demon w przebraniu" — wyjaśnił w skrócie Lan Wangji. — Po śmierci
Demonicznego Kultywatora ludzie pogrążyli się w nieskończonej radości. Na znak
nadejścia dobrych czasów postawili te figurki, wierząc, że tym samym odgonią
każde zło.
—
Głupie przesądy. Naprawdę ktoś uwierzył, że kopnięcie, splunięcie i przeklęcie
Demonicznego Kultywatora uchroni ich przed złem? Zło jest bardziej wymagające.
Poza tym dlaczego uosobieniem zła miałby być tylko jeden człowiek?
—
Łatwiej ludziom obarczyć winą jednego człowieka niż szukać błędów we własnych
zachowaniach — zauważył Lan Wangji.
—
Trochę w tym racji... Czyli Wei Wuxian stał się poniekąd bohaterem, którego
śmierć przyniosła pokój? Zabawne. — Parsknął śmiechem. — Ironiczne. Tchórzliwe.
I co? Czy przez dwa tysiące lat na ten świat nie zstąpiło żadne zło?
Lan
Wangji odsunął rękaw i wskazał na ciemną bliznę na jego przedramieniu. Jedną z
wielu, która pozostała po setkach lat walk.
— Po
każdej bitwie wracasz z ranami, a każda wojna pozostawia blizny, które
pozostaną do końca twoich dni. Zło zawsze istnieje na tym świecie, bo nie ma
idealnego zła i idealnego dobra.
Przyklęknął,
odsuwając sukno do tyłu. Złożył ręce w geście modlitwy przed posążkiem, który
powinien być obiektem kpin i szyderstwa. Wei Wuxian przyklęknął obok mężczyzny,
czyniąc ten sam gest, co on. Jednak jego zachowanie nie miało nic wspólnego z
oddaniem szacunku Demonicznemu Kultywatorowi. Przecież nim był — odrodzonym, z
nielicznymi wspomnieniami, które pojawiały się w najmniej oczekiwanych
momentach.
W
żadnym, innym miejscu nie mógł pomodlić się za najdroższą babcię. Błagał bogów,
aby zaprowadzili ją na spokojne łąki zaświatów i tam pozwoli jej poczekać na
dziadka. Najlepiej gdyby razem się odrodzili, w szczęściu i miłości, którą
ponownie przeżyliby przez ponad pięćdziesiąt lat. Prosił również, żeby dodała
mu sił. Nadal musiał chronić rodziców, dziadka, małą Yanli i przyjaciół, którzy
jeszcze nie wiedzieli o czyhającym na nich zagrożeniu.
Wstał.
Wyciągnął zza szaty Chenqinga i okręcił instrument w dłoni. Wystawił go przed
siebie, zbierając demoniczną energię, która zgromadziła się w Zaciszu Obłoków przez
tysiąclecia. Nigdy wcześniej nie czuł podobnej siły, nie przyszło mu zetknąć
się z podobnymi mocami. Nikt nie oczekiwał na cud. Cud miał się wydarzyć za
sprawą Wei Wuxiana.
—
Jeśli to zło przybyło po mnie, to ja je odegnam — zadeklarował, rozpraszając
moc.
Krwisty
pył opadł jak śnieg na Zacisze Obłoków, sprowadzając na uczniów nocne koszmary.
Krzyki rozproszyły ciszę, choć nie obudziły one ani pozostałych uczniów, ani
tych, którzy już śnili.
—
Niech znają prawdę — wyszeptał Wei Wuxian.
Lan
Wangji stanął obok niego, ramię w ramię.
— Hm.
— To
ostrzeżenie, o którym zaczną rozpowiadać.
—
Hm... — Nieśmiertelny Mistrz rzucił chłopakowi krótkie spojrzenie.
— Lan
Zhan, myślisz, że zachowają to dla siebie? — domyślił się toku rozumowania
mężczyzny. — Nie ma mowy. Zapraszam do szkoły. Raz tam przyjdź. To dopiero
siedlisko plotek, dorastającego zła i nieszczęśliwych miłości. Chociaż nie! —
zaraz się poprawił. — Nie przychodź tam, Lan Zhan. Jedno twoje spojrzenie i
porwiesz serca wszystkich uczniów. — Uśmiechnął się chytrze. Stanął na palcach,
tak by sięgnąć ucha Lan Wangji. — Moje już dawno do ciebie należy — drażnił
się.
Złapał
się za szatę, w okolicach piersi, gdzie znajdowało się serce. Zabiło mu
mocniej, podobnie jak Nieśmiertelnemu Mistrzowi, któremu nagle zaróżowiały
policzki. Lan Wangji ujął policzek Wei Wuxiana i pogładził go czule. Palcem
przejechał po ustach młodzieńca. Ten czuły gest nie przypominał troski mistrza,
nie wyglądał także na wsparcie dawnego przyjaciela, a na dotyk kochanka.
— Lan
Zhan, naprawdę mnie nienawidziłeś? Czy nienawidziłeś Demonicznego Kultywatora?
— spytał, nie oczekując natychmiastowej odpowiedzi.
Lan
Wangji nie zamierzał czekać na kolejne tysiąclecie. Szczególnie że minęły dwa
tysiące lat, odkąd ostatni raz widział Wei Wuxiana. Tym razem nie walczyli
przeciwko sobie. Stali po tej samej stronie, blisko siebie, bliżej niż
kiedykolwiek wcześniej. A melodia nocy zdawała się grać tę samą pieśń, którą
skomponował w jaskini Żółwia Zagłady.
Tylko
w jeden sposób mógł odpowiedzieć:
—
Nigdy.
Wei
Wuxian przymknął powieki. Pochylił głowę i zacisnął usta, na których zamarły
dwa słowa: przepraszam i dziękuję. Obiecał komuś, że nie będzie ich zbyt łatwo
używał, dlatego wstrzymał je w sobie. Choć z trudem. Coś w nim pękło. Zaczął
rozumieć szalejące w nim wspomnienia — pojawiające się i znikające zaraz
obrazy, przelane łzy i zapach śmierci. I za każdym razem wierzył, że przekazują
mu jedną lekcję: wszyscy nienawidzili Demonicznego Kultywatora.
Ale
nie Lan Zhan.
Głowa
Wei Wuxiana opadła na tors mężczyzny. Wtulił się w niego, mocno obejmując w
wąskim pasie. Lan Wangji nie odsunął go od siebie.
— Lan
Zhan, jesteś strasznie ciepły.
0 Comments:
Prześlij komentarz