Lan Wangji nie miał żadnych wątpliwości, podając Wei Wuxianowi Chenqinga. Flet i tak nigdy nie należał do niego, więc świadomość, że instrument powrócił do prawowitego właściciela napawała go niepojętych szczęściem. Nawet uśmiechnął się odruchowo, ale słysząc dobiegające z zewnątrz krzyki, przybrał poważną, godną Nieśmiertelnego Mistrza postawę, a potem skierował talizman na zamknięte drzwi. Odblokował moc.
Drzwi
roztrzaskały się na dziesiątki kawałków wraz z fragmentami talizmanu, który
przyciągnął nieczyste siły.
Demon
zamarł z rozwartą dłonią tuż przy szyi jednego z nielicznych uczniów, którzy
przeżyli. Chłopiec uciekł szybko, pociągnięty przez wspierających go kolegów.
Razem wycofali się pod bramę. Jednocześnie zwrócili się ku Lan Wangji. Byli
przerażeni, nie zdołali wydusić z siebie choćby jednego słowa, ale mistrz
rozumiał, czego od niego oczekują.
Ratunku.
Dlatego
zebrał w palcu moc i wystrzelił niebieską wiązkę ku dzikim zwłokom. Ryknęły z
bólu, kiedy dosięgną ich ciała. Wiązka otoczyła demona, krępując jego ręce,
tułów, nogi. Wił się, wrzeszczał i rzucał w próbach wydostania się z
uwięzienia.
—
Stój — rozkazał Lan Wangji.
Dzikie
zwłoki usłuchały.
Zatrzymały
się w miejscu. Demon upadł na kolana, jego głowa zawisła bezwładnie, sprawiając
wrażenie, że to koniec. Lan Wangji nie zrezygnował z czujności, w
przeciwieństwie do uczniów, którzy rozpłakali się ze szczęścia. Dwóch z nich
podskoczyło radośnie, przybili sobie piątki, aż nagle jeden z nich rzekł:
— Nic
nie może się równać z Nieśmiertelnym Mistrzem! Ha! Jest niepo... — urwał.
Przez
jego płuca przebiła się chłodna, twarda ręka tych samych dzikich zwłok, które
wcześniej Lan Wangji uwięził. Uwolnił się. W mgnieniu oka, tak że nikt nie
zdążył tego uchwycić. Chłopiec zachłysnął się krwią. Jego oczy straciły blask.
Opadł bezwładnie, wprowadzając wśród uczniów zamęt, którego nie potrafił pojąć
nawet sam Nieśmiertelny Mistrz.
Mężczyzna
rzucił się przed dzikie zwłoki, blokując kolejny atak, który miał paść w stronę
jednego z pięciu ostatnich uczniów. Odparował atak i wdał się w walkę pięści,
osłaniając tym samym niewinnych chłopców. Dziki duch nie poprzestał. Jak
większość z tego rodzaju demonów, nie myślał, atakował bezmyślnie, wiedziony
instynktem. Nie posiadał własnej woli, szukał ofiary, aby ją pochłonąć, co
pozwalało Lan Wangji bez trudu przewidzieć trajektorię jego ataków. Dziki duch
zawsze próbował dosięgnąć stojących za nim chłopców.
—
Atakuje bezmyślnie. Podnieście broń i chrońcie szyję, tors i głowę, przede
wszystkim szyję — ostrzegł ich Lan Wangji.
Żaden
z chłopaków się nie ruszył. Za bardzo się bali, więc odepchnął od siebie zwłoki
i kopnął do góry leżący miecz. Posłał go w stronę pierwszego z chłopców. Nie
złapał go. Miecz wypadł i upadł z hukiem na kamienną ścieżkę. Uczeń pojął go
prędko, przepraszając stokroć pod nosem za swoje niezdarstwo.
Lan
Wangji okręcił się w miejscu i złapał dzikiego ducha za szyję. Cisnął nim o
ziemię, przygniatając z siłą, którą nabył przez setki lat swojego życia. Zwłoki
zaczęły się szarpać, werżnęły się paznokciami w skórę Nieśmiertelnego Mistrza.
Nie zareagował. Nie zmrużył choćby oczu z bólu. Zamiast tego przyjrzał się
przeciwnikowi i fragmentowi ciała, a dokładnie barkowi, na którym widniał jakiś
znak.
Podwinął
materiał. Jego oczom ukazał wyżarty magicznie znak. Pulsował czerwonokrwistą
mocą. Lan Wangji nie rozpoznał go. Przypominał odrobinę stary symbol rodu Wen,
ale ci wymarli dwa tysiące lat temu, poza tym zauważalne były różnice, których
nie dało się pominąć.
—
Nieśmiertelny Mistrzu, co to? Dlaczego ten potwór nas zaatakował? Co z mistrzem
i innymi? — uczeń zarzucił pytaniami mężczyznę.
— To
dziki trup — zaczął spokojnie. — Niestety nie wiem, z jakiego powodu ktoś was
zaatakował. Starszy Wei jest bezpieczny, o resztę też nie musicie się
martwić...
— To
na pewno Wei Wuxian! — oskarżył łatwo inny chłopiec.
— Tak
— dołączyli się w tych oskarżeniach i inni. — Przecież nie bez powodu nosi
takie imię.
— To
nie on — stanął w obronie młodzieńca Lan Wangji.
Chłopcy
ucichli. Ze wstydu zasłonili twarze, dopiero w tym momencie przypominając
sobie, że przecież to Nieśmiertelny Mistrz walczył dwa tysiące lat temu z
Demonicznym Patriarchą i to on przyczynił się do jego upadku. Nie powinni
podważać jego zdania, a mimo to wątpili w osąd mistrza. Każdy miał prawo do
pomyłki, a łatwo było zaufać. Zapomnieli jednak że równie łatwo oskarżyć bez
podstaw, jedynie bazując na własnych przypuszczeniach.
Temat
ucichł, gdy rozległ się kolejny ryk bestii. Szarpnęła się gwałtownie, przez co
Nieśmiertelny Mistrz na moment rozluźnił uścisk. Lan Wangji chwycił pospiesznie
za talizman i przytwierdził go do czoła dzikiego ducha, unieruchamiając go
dokładnie na trzy melodie guqina. Wykorzystał ten czas i zaatakował bramę, aby
wypuścić dzieci z pułapki.
Niestety
drewniane wrota po ataku pozostały nienaruszone. Lan Wangji wypróbował ostatni
z talizmanów, przelewając w niego część swojej magii. Uznał, że to właściwe
rozwiązanie. Rzucił przedmiotem o wejście i jeszcze raz wypowiedział zaklęcie
uwalniające energię.
Ziemia
zatrzęsła się od siły, którą włożył Nieśmiertelny Mistrz w talizman. Chłopcy
osłonili twarze przed pędzącymi na nich tumanami kurzu, a kiedy ten opadł,
opuścili ręce z nadzieją, że dadzą radę uciec. Pobiegli na ślepo przez pole
ciał kolegów i zamarli przez bramą, która stała nienaruszona. Opadli na kolana
zrezygnowani.
—
Dlaczego? — wyszeptał jeden z chłopców.
—
Silna magia blokuje nas od drugiej strony — wyjaśnił im Lan Wangji. — Podobna
formacja broniła dawniej Przystani Lotosu.
Lan
Wangji otworzył gwałtownie oczy na wspomnienie o jednej z najsilniejszych
formacji w historii sekt, która została sforsowana w trakcie ataku sekty Wen.
Nigdy nie doznał zaszczytu, aby ujrzeć sposób jej działania w czasie walki, ale
jeśli wierzyć opowieściom, było nie do pokonania. Ale dlaczego ktoś miałby
wykorzystywać starożytną, zapomnianą technologię?
Spojrzał
ponownie na trzymane przez siebie zwłoki. Tym razem przyjrzał nie znakowi na
jego szyi, a ubiorowi — charakterystycznej, fioletowej szacie, która po dwóch
tysiącach latach nie miała prawa tak wyglądać. Nie zapomniał jej. Nie wyparł z
pamięci. Wykuł we wspomnieniach, aby już do końca swoich dni móc odtworzyć
obraz domu Wei Wuxiana, którego nigdy nie odwiedził za jego życia.
— To
zmarły członek sekty Jiang — wyjaśnił chłopcom.
Popatrzyli
na siebie w zdziwieniu, aż w końcu najmłodszy z ocalałych podszedł bliżej
mistrza i spytał wstydliwym tonem:
— Czy
sekta Jiang nie przestała istnieć po śmierci ostatniego przywódcy, Jiang
Chenga?
—
Zgadza się — potwierdził Lan Wangji.
— Ale
on żył za czasów Wei Wuxiana! — zwrócił mu uwagę uczeń starszego Wei.
— Hm
— ponownie się z nim zgodził.
—
Więc jak...? Jak on...? — Wskazał palcem na dzikie zwłoki leżące pod stopami
Nieśmiertelnego Mistrza. — To nie może... — nie dokończył. Nagle coś chwyciło
go za głowę i wykręciło kark, nim ktokolwiek zdążył zareagować.
Ciało
upadło z hukiem wśród uczniów, wywołując kolejną falę paniki. Uciekli we
wszystkie strony, rozpraszając po terenie, który Lan Wangji nie mógł
kontrolować.
Wydobył
z siebie moc i wystrzelił ją w kierunku, w którym wcześniej znajdował się
zaatakowany chłopiec. Z cienia wyłoniła się kobieta, dziki trup o krwawym
spojrzeniu, które przeszyło wzrokiem wszystkich uczniów. Ryknęła przerażająco,
rozpraszając dookoła swą siłę. Demoniczna energia przeniosła się na podłoże, a
potem zawędrowała dalej, w kierunku rezydencji, gdzie rozbrzmiała nagle melodia
fletu.
Chłopcy
rozpłakali się, wrzeszcząc:
— To
Wei Wuxian! On żyje! Ten potwór! On!
Kobieta
zaatakowała krzyczącego chłopca. Lan Wangji podniósł trzymane przez siebie
zwłoki i razem z nimi skoczył ku kobiecie. Wylądował przed uczniem. Kobietę
odepchnął gołą dłonią. Przetoczyła się kawałek, pod stopy innego z chłopców.
Uciekł prędko w stronę kolegi, za którym się ukrył. Dziki duch wstał. Nastawiła
sobie bark. Rozwarła szeroko zgniłe usta, a potem zawołała ponownie, jakby z
rozpaczy.
Lan
Wangji okręcił się, nadal trzymając w drugiej ręce wcześniejsze zwłoki, a
następnie uderzył kobietę w jej kark. Odchylił go do tyłu. Zgrabnym ruchem
znalazł się za kobietą. Złapał ją za rękę i przydusił do ziemi wraz z drugimi
zwłokami. Oba dzikie trupy ryknęły z wściekłości.
Mężczyzna
wziął spokojny wdech i popatrzył po dzieciach, których niewiele zostało. Tylko
czwórka przerażonych, nadal obawiających się o swoje życie. Nie zdobył się na
to, aby ich pocieszyć. Żadne słowa nie naprawiłyby traumy, którą przeżyli.
Tylko
dlaczego dzikie duchy pojawiły się w tym miejscu? Co je łączyło z Wei Wuxianem?
Skoro Demoniczny Kultywator powrócił do tego świata, to i inni podążyli za nim z
chęci zemsty za wszystkie krzywdy im wyrządzone za życia. Wątpił.
Zmarli
rodzili się ponownie w nowych ciałach, a ci niezasłużeni na wieki byli zamykani
za wrotami zaświatów.
—
Uratuj nas! — Jeden z czterech ocalałych chłopców zbliżył się do Lan Wangji, po
czym szarpnął go za koszulę i fuknął prosto w jego twarz: — Jaki z ciebie
Nieśmiertelny Mistrz? Jesteś żałosną podróbką wielkiego mistrza! Jak śmiałeś
nas nie obronić? Dlaczego oni musieli umrzeć? Czy nie przyrzekałeś, że będziesz
bronił ludzi? — Puścił Lan Wangji i odszedł. — Rząd miał rację. Powinni was
dawno wygnać! Na nic się nie zdajecie! Co ja tu w ogóle robię? — zapytał
siebie. — Chciałem tylko trochę poćwiczyć. — Przykucnął. — Być silniejszy.
Obronić swoją mamę, a zginę? Przez ciebie?
—
Nigdy się nie da uratować wszystkich — wyznał nagle Lan Wangji. — A ja nigdy
nie potrafiłem obronić tych, którzy byli mi bliscy.
— A
my? — zapytał już załamany chłopiec.
— Nie
zasługujecie na śmierć — odpowiedział łagodnym tonem, uspokajając tym samym
uczniów starszego Wei.
Podjęli
w końcu z ziemi miecze i stanęli w jednym miejscu, w kręgu, plecami do siebie.
Przygotowali się na atak z każdej strony. Byli zmęczeni, sapali, nie potrafili
powstrzymać drżenia nóg.
Lan
Wangji w końcu odwrócił od nich wzrok i podniósł materiał przysłaniający szyję
kobiety. Dostrzegł ten sam znak.
Podniósł
kciuk i zagryzł go, następnie nakreślił na tym znaku symbol uwolnienia duszy od
ciała. Kobieta wiła się przez moment w bólu, szarpnęła martwym ciałem. Zadała w
kierunku Lan Wangji jeszcze jeden cios, lecz nim do niego dotarła, zmieniła się
w proch.
Lan
Wangji postąpił ponownie i z drugim dzikim duchem, zamieniając go we
wspomnienie, z którego się zrodził.
Wstał.
Otrzepał spodnie, a następnie zbliżył do chłopców, asystując im w doglądaniu
okolicy. Zrobiło się spokojnie, podejrzanie spokojnie.
Nagle
z rezydencji wydobyło się czerwone jak krew światło, przecinające niebo,
przedostające się przez chmury i docierające aż do siadających na złotych
tronach bogów. Gromada niespokojnych dusz uniosła się wraz z światłem,
wydobywając z rezydencji, w której nieustannie grała ta sama melodia. Dźwięki
mijały się ze sobą, tworząc harmoniczny utwór — dziki, potężny i zapierający
dech w piersi.
Młodzi
i Lan Wangji patrzyli w zdumieniu na potęgę, którą prezentował grający na
flecie mistrz. Jednak tylko Nieśmiertelny Mistrz wiedział, do kogo należy tej
utwór, kto wydobywa te dźwięki.
Wei
Wuxian...
To
on...
Duchy
zebrały się w jednym kręgu, krążąc po nim w jednolitym rytmie wyznaczanym przez
grającego. Ich sylwetki pomału zanikały, odchodząc w zapomnienie, aż w pewnym
momencie energia skumulowała się w jednym punkcie i została wessana do wnętrza
rezydencji.
Melodia
umilkła.
Wrota
rezydencji zaskrzypiały, rozchylając się w powoli na znak, że to koniec.
Uczniowie bez chwili zawahania odrzucili miecze i uciekli w kierunku wyjścia.
Łzy szczęścia spłynęły po ich policzkach, kiedy wyszli na ulicę i pognali w
kierunku swoich domów.
Lan
Wangji skinął głową chłopcom na pożegnanie, a potem skierował się do wnętrza
rezydencji. Poprawił białą marynarkę. Przepaskę sekty Lan przywiązał mocniej,
szykując się na spotkanie ze starszym Wei, aby przeprosić go za śmierć jego
drogich uczniów. Jednak ku jego zaskoczeniu mężczyzna nadal siedział na ławie,
popijając herbatę lotosową.
—
Nasze drogi życia są nierozpoznawalne. Nie wiemy, dokąd nas zaprowadzą, trudno
odgadnąć, na jaką ścieżkę trafimy. — Zaczerpnął odrobinę herbaty z kubka. — Nie
współczuj mi, nie przepraszaj za utratę uczniów, Nieśmiertelny Mistrzu. Ci,
który musieli ponieść śmierć, zginęli, a ci, którym dane było przeżyć, uciekli
w popłochu. Ech, tak przechwalali się, jacy to oni nie silni, a polegli w
trakcie jednej walki, a na dodatek przeszkadzali Mistrzowi.
—
Przepraszam — odrzekł Lan Wangji. — Niezależnie od powodów, moje czyny
doprowadziły do śmierci twych uczniów, starszy Wei. Wybacz mi, że moje czyny
nie odzwierciedliły mojego tytułu.
—
Już, już, wystarczy — przerwał starszy Wei. — To i tak ja ponoszę
odpowiedzialność za ich śmierć. Są rzeczy ważne, ale są rzeczy ważniejsze.
Ofiary są czasami koniecznie.
Lan
Wangji popatrzył w stronę nieba, a następnie rzekł:
— To
starszy Wei wzniósł formację.
Staruszek
westchnął ciężko, a na końcu potwierdził:
—
Tak, to ja.
0 Comments:
Prześlij komentarz