Gładka powierzchnia Chenqinga wydawała się inna w dotyku. Pamiętał szorstkie drewno, poplamione krwią, które dotykało chłodem usta niesławnego Demonicznego Kultywatora. Gra na instrumencie zapowiadała zbliżającą się masakrę. Skropione w śmierci ubrania tańczyły na wietrze, a kruki oczekiwały na świeżą padlinę, którą mogły się pożywić.
Obce
wspomnienia otaczały jego myśli. Umysł bronił się przed wdarciem, przywołując
dobrze znane chwile z życia Wei Wuxiana, współczesnego nastolatka. Każda sroga
lekcja dziadka wyrywała się na jego plecach. Nieposłuszeństwo było karane
godzinnym staniem w miejscu z wiadrem zimnej wody na głowie. Uwielbiał uciekać
z lekcji, iść nad wodę i tam puszczać kaczki albo czasem zagryzać trawę,
zanurzając się w otchłań snu.
Tym
Wei Wuxianem był, nie Demonicznym Kultywatorem, za którego wszyscy go uważali.
Bo jeśli nie mylili się, to... najprawdziwszy potwór się odrodził.
— Nie
— wyszeptał, ponownie ignorując zbierającą się w kuchni demoniczną energię.
Wystawił
przed siebie ręce. Mignęło przed nim jakieś wspomnienie. Te dłonie były
umoczone w krwi, a obok spoczywały zwłoki jego siostry. Powtarzał jej imię —
cicho, z żalem, z błaganiem, by wstała. Jednak dzikie duchy szarżowały ku
zjednoczonym sektom, siejąc pogrom i zniszczenie, które potęgował swoimi
życzeniami, aby wszystko zniszczyć.
Zacisnął
mocno powieki i jęknął.
Aż
nagle mała Yanli wrzasnęła. Obudził się z zamroczenia. Zacisnął Chenqinga
mocno. Obiecał sobie, że go nie wypuści, nie teraz, gdy znalazł się w jego
posiadaniu kolejny raz.
Otworzył
wejście do pomieszczenia. Buchnęła w niego niezmierzona, demoniczna energia,
która uniosła jego włosy i szatę. Wei Wuxian nie wzdrygnął się, nie cofnął, nie
poddał tej sile. Okręcił flet i odparł kolejny atak, rozpraszając dziką moc.
Zamachnął się Chenqingiem, odpychając krwawą siłę i ruszył przed siebie,
napierając ze wszystkich sił, jakie mu zostały.
Mała
Yanli leżała przy kuchence. Jej powieki delikatnie się poruszały. Próbowała
zachować przytomność, ale brakowało jej energii do walki. Z lewego ramienia
leciała krew, fragment rękawa był przedarty.
—
Yanli! — krzyknął w jej kierunku Wei Wuxian.
—
Braciszku... — wyszeptała, po czym osunęła się po kuchence, tracąc przytomność.
W ostatniej chwili uśmiechnęła się ze szczęścia, że drogi brat po nią
przyszedł.
—
Obudź się. — Potrząsnął nią. —Yanli, wytrzymaj jeszcze...
Zadusił
w sobie krzyk z bólu. Nagle szarpnął całym jego ciałem, poczuł coś ciepłego na
swoich plecach. A moment później pojawiło się pieczenie. Ścisnął mocniej małą
Yanli i wstał, ignorując dezorientujące go cierpienie. Kulejąc, wyszedł z
kuchni i na korytarzu zostawił siostrę, a potem wrócił. Nie znalazł jeszcze
babci. Uwielbiała siedzieć przy stole i rozważać rozwiązania w Go*. Była w tym
świetna. Za młodu grała reprezentowała region w zawodach krajowych, zajmując
zasłużone drugie miejsce. Jednak karierę zakończyła krótko po urodzeniu
dziecka, oddając się całkowicie rodzinie.
Wei
Wuxian nie mógł pozwolić sobie na utratę tego ciepłego uśmiechu, który witał go
każdego dnia o poranku z przypomnieniem, że należy wstać do szkoły.
Serce
kołatało młodzieńcowi w piersi. Zaciskał mocniej drewnianą powierzchnię
Chenqinga, rozglądając się wokół kuchni.
Kolejna
fala energii przemknęła przez całą rezydencję. Wei Wuxian schylił się w
ostatniej chwili, pozwalając demonicznej sile ominąć go. Zachował się jak
tchórz, ale w tych okolicznościach nie wstydził się niczego. Przyklęknął i w
tej pozycji zaczął przemierzać pomieszczenie. Natrafił na stłuczony gliniany
dzbanek. Zahaczył o jego kraniec i zranił się w dłoń. Na przecięciu zebrała się
krew.
Wei
Wuxian jęknął. Uniósł dłoń i oblizał zranienie, a potem uznał, że nie ma, o co
się martwić, i ruszył dalej — obok samotnie leżącego bucika, który nieumyślnie
ominął. Patrzył w zupełnie przeciwną stronę, sugerując się tym, że babcia
lubiła przesiadywać bliżej wyjścia na taras. Zastał odsunięte siedzisko, miskę
wypełnioną nasionami i otworzoną książkę.
Zadrżał
wraz z demoniczną siłą, która potężniała, a on zdawał się tego nie zauważać.
Dusze otoczyły go w zwartym kręgu, płacząc z rozpaczy i błagając o ratunek.
Wszystkie należały do młodych, dawniej pięknych kobiet, które zniszczyła
śmierć. Wszystkie wychudzone zjawy nosiły głębokie blizny na podłużnych
twarzach wykrzywionych z bólu.
—
Uratuj mnie — jęknęła najbliżej stojąca dusza, wyciągając ku Wei Wuxianowi
dłoń. Położyła ją na ramieniu młodzieńca, a za nią podążyła reszta.
Nałożyły
na jego barki ciężar, którego nie umiał zdzierżyć. Kolana zaczęły mu się uginać
pod naciskiem zjaw, a on wciąż nie rozumiał, gdzie jest babcia. Nie zwracał
uwagi na przebrzydłe dusze kobiet, nawet jeśli z Chenqinga biło ostrzegawcze
gorąco, parzące dłoń Wei Wuxiana.
Kobiety
popatrzyły na siebie zawodząco. Jedna ujęła policzek chłopca, czule go gładząc,
jakby dotykała własnego syna. Uśmiechnęła się czule. Jej uśmiech odbił się w
rozlanej herbacie na podłodze.
Wei
Wuxian powoli obejrzał się przez ramię, napotykając prosto na patrzącą na niego
zjawę. Jej uśmiech był dziki, wykrzywiony na dawno zniszczonej twarzy, ale
wyglądał pięknie. Uśmiechnął się odruchowo w odpowiedzi.
Kobiety
nagle go puściły. Skłoniły się w ramach przeprosin i w tym samym momencie
wskazały w jednym kierunku.
Wei
Wuxian podniósł się, nie zważając na czyhające na niego zło. Pobiegł tam, gdzie
prowadziły go kobiety, za blat, za którym w końcu dostrzegł mały bucik. Babcia
tam leżała, oczy miała szeroko otwarte, patrzące w pustą, nic nieznaczącą
przestrzeń. Nie oddychała.
Pochylił
się nad nią. Ręka mu zadrżała, gdy sięgnął ku jej twarzy. Zacisnął pięść,
zamknął oczy i wstrzymał oddech.
Jęknął
żałośnie, wypuszczając gwałtownie powietrze. Zachłysnął się nim. Z oczu
popłynęły łzy, których dłużej nie umiał wstrzymywać.
—
Babciu... Ładny dziś dzień, prawda? — zapytał ją.
Nie
potrafiła dać mu odpowiedzi.
Zamknął
jej powieki. Ujął drobne ciało babci i podniósł, by móc ostatni raz je utulić.
Mocno. Tak że nawet w zaświatach poczuje jego czuły dotyk.
—
Przepraszam — wyszeptał w końcu słowo zalegające w jego gardle. — Znowu
nabroiłem, prawda?
Zaśmiał
się smutno, a potem odłożył ciało babci z powrotem na miejsce. Znalazła się w
zaświatach, zasłużyła na odpoczynek i szacunek.
Wei
Wuxian zanucił pod nosem melodię, wcześniej próbował jej zaprzeczyć. Dłużej nie
wzbraniał się przed obcymi wspomnieniami. To one pozwalały mu poznać źródło
drzemiącej w nim siły. A ona jako jedyna mogła mu zapewnić zemstę.
Wstał,
otrzepując swoją szatę. Kobiety ustawiły się w jednym rzędzie, gotowe na
rozkazy.
Wei
Wuxian uniósł flet i przyłożył go do ust, mówiąc:
— Nie
wybaczę.
Rozległa
się melodia — szaleńcze połączenie dźwięków, które poruszyło wszystkimi duszami
uwięzionymi na ziemi jego rodziny. Szaty uniosły się wraz z krótkimi włosami,
zwiastując więcej niż był gotowy na to świat.
Martwe
kobiety otworzyły szeroko usta i rozdarły się w krzyku, zapowiadając nadejście
prawdziwego potwora. Wszystkie za raz rzuciły się na źródło demonicznej siły,
które wydobywało się z przejścia między korytarzem a kuchnią.
Kobiety
rozwaliły wejście. Wei Wuxian ruszył za nimi, choć zachował bezpieczną
odległość. Nie lekceważył ostrożności, szczególnie że nieopodal zostawił
nieprzytomną Yanli. Obiecał sobie, że przynajmniej ją obroni. Nawet jeśli
przyjdzie mu dokonać rzeczy, z których nie będzie dumny.
Odsunął
flet od ust. Melodia na moment ucichła. Wziął głęboki wdech, uspokajając serce,
łagodząc złość, która powoli przejmowała nad nim kontrolę, gdy przed oczami
pojawił się obraz jego ukochanej babci. Dla niej nie przegra z gniewem. Dla
Yanli zachowa spokój. Dziadkowi przyniesie powód do dumy.
—
Pokaż się! — wrzasnął w rozkazie, który sprawił, że ziemia się zatrzęsła.
Na
środku przejścia stała urna. Jej wieko spoczywało obok, z rozdartymi
papierowymi talizmanami ochronnymi. Miały utrzymywać zło w przedmiotach, a tak
silne, jak na tej na urnie, zapewniały na tysiąc lat, że demoniczna siła nie
wydostanie się ze środka. Jednak ktoś przedarł znaki, uwalniając potwora,
którego więziono wewnątrz.
Wei
Wuxian podniósł jeden z najlepiej zachowanych talizmanów, a potem przyjrzał się
urnie. Pochodziła z czasów Demonicznego Patriarchy, nosząc na sobie
charakterystyczne symbole, których zaprzestano używać krótko po śmierci
prawdziwego Wei Wuxiana.
Nie
uwierzył w przypadek.
Zgniótł
papier w dłoni i rzucił za siebie.
—
Idziemy! — rozkazał kobietom. Usłuchały się i podążyły za nim.
Ponownie
przyłożył flet do ust i zagrał melodię przywołującą. Niech przyjdzie do niego,
rozprawi się z demonem, który odebrał mu babcię i zagroził całej rodzinie. Był
łaskawy, ale nie wybaczał tym, którzy próbowali skrzywdzić jego bliskich. Krew
za krew. Śmierć za śmierć.
Kobiety
szarpnęły rękoma, wbijając się pazurami w ścianę. Posłały groźne spojrzenia za
melodią prowadzącą w głąb rezydencji.
Dało
się słyszeć ciche sapanie, choć początkowo zagłuszyła je gra Wei Wuxiana.
Kobiety wyczuły istotę i rzuciły się nią we wspólnym ataku. Jednak uderzyły w
podłogę, roztrzaskując drewno, skąd wyczuły demoniczną moc. Nic tam nie zastały.
Obejrzały
się przez ramię w stronę Wei Wuxiana.
Chłopak
zagrał ponownie przywołującą melodię, poszukując demona, który wydostał się z
urny. Zamknął oczy. Wsłuchał się w otaczające go dźwięki. Podłoga skrzypiała
wraz z każdym krokiem przemieszczającego się ciała. Zostawiał za sobą ślady
demonicznej siły, którą Wei Wuxian wyczuwał. Demoniczna sztuka należała do
niego i nie miała prawa się sprzeciwić jego sile.
—
Pokaż się — rozkazał, a jego głos przemknął między korytarzami rezydencji
ciężkim, głębokim echem.
Nastała
cisza.
Wei
Wuxian rozchylił powoli powieki i obrócił się w kierunku stojącego za nim
mężczyzny. Jego ręce luźno opadały wzdłuż ciała, długie, czarne włosy sięgały
do samej podłogi, przysłaniając bladą jak śnieg twarz skąpaną w głębokich
bliznach, które nigdy nie mogły się zagoić. Oddychał ciężko, o ile sapanie
zmarłego można było nazwać oddechem.
— Kim
jesteś? — zapytał uwolnionego demona.
Ten
otworzył szeroko usta, jakby chciał zadowolić Wei Wuxiana odpowiedzią, ale z
jego gardła nie wydobył się żaden dźwięk.
Brakowało
mu języka.
Wei
Wuxian wzdrygnął się. Odruchowo cofnął pod ścianę. Złapał za otworzoną urnę i
zajrzał do jej wnętrza. Włożył do niej rękę, ale nie znalazł niczego, co
pomogłoby mu ustalić tożsamość mężczyzny. Ten dał mu częściową odpowiedź, gdy
wydobył miecz — długi, stary, wykuty za czasów, gdy w mieczach żyły duchy
broni.
—
Jesteś kultywatorem — powiedział na głos.
Gwałtownie
uniósł flet. Zwłoki w tym samym momencie go zaatakowały.
Zamachnął
się i przeciął powietrze. Wei Wuxian zdążył uniknąć ciosu. Odsunął flet. Uciekł
w kierunku zjaw i nakazał im zaatakować. Usłuchały bez chwili zawahania,
jednocześnie napierając na martwego kultywatora. Ten pochwyci pierwszą z nich i
cisnął nią o podłogę, rozwalając głowę. Druga zdążyła się na nim zawiesić i
ugryźć w szyję. Złapał ją, przerzucił przez siebie, a potem przeciął w pół
mieczem. Trzecią i czwartą pozbawił głów.
Po
czole Wei Wuxianie spłynął pot. Nie przewidział podobnego rozwoju sytuacji. Nie
przygotował planu, a tym bardziej nie przewidział, że Lan Wangji nie zdąży
wrócić z pomocą.
Został
sam.
Uśmiechnął
się przerażająco i zaśmiał.
— Oj,
Lan Zhan, za bardzo mi zaufałeś. A ty? — Wskazał na martwego kultywatora. —
Zadarłeś z niewłaściwym człowiekiem. To dzięki mnie zaistniałeś. To dzięki mnie
ponownie pojawiłeś się na tym świecie. To dzięki... — urwał. Z martwych oczu
mężczyzny spłynęły łzy.
Wei
Wuxian nie rozumiał, jak dziki duch jest w stanie płakać. Dusza w
rzeczywistości opuszczała ciała, pozostawiając skorupę wypełnioną gniewem,
który pozostawiła w ludzkim świecie. Więc dlaczego stojący przed mężczyznę
zapłakał?
—
Dlaczego...?
Zaczął
grać. Melodia kumulowała się wokół niego wraz z demoniczną siłą, którą wysysał
z tych ziem. Była mu poddana. Pochodziła z zapomnianych grobów i przybywała na
rozkaz Wei Wuxiana, jakby zawsze należała do niego. Wiatr szalał. Siła zbierała
się w potężnym kręgu, w środku którego stały dzikie zwłoki.
To
koniec.
Wei
Wuxian w jednym ataku uwolnił całą demoniczną energię. Wybuchła ku niebu,
przecinając chmury, zasłaniając słońce krwawą czerwienią. A melodię grał
szybciej, w potężnych brzmieniach, które przywołały obce wspomnienia. To był
on. Stał na kopcu z ciał i grał, a stos rósł. Jego wrogowie przed nim padali...
Jak
teraz.
Energia
wessała się do wnętrza rezydencji. Rzucił urnę ku dzikim zwłokom, kierując na nieograniczoną
moc. Talizmany ponownie połączyły się, zabierając do środka więzienia mężczyznę
i zamykając go tam po raz drugi.
Urna
upadła na podłogę i potoczyła się aż pod same stopy Wei Wuxiana. Zatrzymał ją.
W końcu odetchnął, ale nie z ulgą. Nie w tym pogromie, który zniszczył jego
dom. I nie przy leżących zwłokach babci, która nigdy więcej nie wstanie z rana,
aby obudzić Wei Wuxiana do szkoły.
—
Przepraszam — wyszeptał i opadł ze zmęczenia zemdlony.
*Go —
starochińska gra planszowa
ZAGADKA NA DZIŚ: Z kim walczył Wei Wuxian? xd
0 Comments:
Prześlij komentarz