[Forgetting Envies] Rozdział 5

   

Rezydencja rodziny Wei nagle stała się pożogą. Wspomnienie jakby ożyło, żywiąc się duszą Nieśmiertelnego Mistrza. Domy płonęły. Jęki i krzyki uwięzionych dzieci niosły się między bitewnymi rykami nawołującymi do walki. W tym czasie niewielu pamiętało o najsłabszych, najmłodszych. Sam Lan Wangji, niesiony ferworem walki, brnął ku przeciwnikowi, nie zważając, że w domu, który zniszczył, została uwięziona trójka dzieci.

Nigdy sobie nie wybaczył. Nawet jeśli dusze zmarłych dawno w melodii guqina przyniosły sobie ukojenie, to Lan Wangji nie odpokutował za swoje winy. Krwawe ślady nieustannie brudziły jego białe szaty. Nie potrafił zmyć z siebie poczucia winy, żalu i świadomości, że kiedyś podjął podobne, a nie inne decyzje.

Szum w jego głowie narastał. Wraz z uderzeniami bitewnych bębnów, jakby za moment miała nadejść kolejna batalia. Dudnienie w uszach nie ustawało. To znowu do niego wracało, choć wydawało mu się, że dawno oddalił złe wspomnienia.

Ale wtedy ponownie pojawił się Wei Wuxian, a jego dom niefortunnie przypominał Przystań Lotosu. W jeden przypadek był skłonny uwierzyć, ale nie w tak wiele.

Starszy Wei również miał swoje własne podejrzenia. Staruszek zmarszczył czoło, pogrążony w myślach oddalonych o dwa tysiące lat, aby samemu lepiej zrozumieć człowieka, którego nazywał wnukiem, którego wychował i którego szczerze kochał.

— Czy w otoczeniu chłopca wydarzyło się coś szczególnego? — zapytał Lan Wangji, aby kontynuować rozmowę.

— Nie — zaprzeczył starszy Wei, ku zaskoczeniu Nieśmiertelnego Mistrza. — Szczerze mówiąc, sam się spodziewałem, że dziecko przyniesie tylko nieszczęścia. Myliłem się. Dorastał w spokoju, o ile tak można określić otoczenie tego dzieciaka. Pięć sekund nie usiedzi w miejscu, a jęzor mu klapie momentami tak, że sam mam mu ochotę go wyrwać!

Lan Wangji znów przywołał obraz Wei Wuxiana — ten, który zachował w swoim sercu.

— To on — odpowiedział prostymi słowami, za którymi kryły się głębsze uczucia, aniżeli te, które faktycznie okazywał. Jego stoicka postawa ukrywała wiele, ale nawet ona nie zdołała zasłonić delikatnego uśmiechu na jego twarzy.

Na kultywatora wstąpiła nowa młodość, jakby wraz z opadającymi płatkami kwiatów, które wędrowały wraz z wiatrem, na nowo stał sie tym samym młodym, nieśmiałym chłopcem, który ukrył w sobie wszystkie uczucia.

"Lan Zhan" — usłyszał w głębi serca wołanie Wei Wuxiana.

— Nieśmiertelny Mistrzu? — zwrócił się ku niemu starszy Wei, trochę wstydliwie i nieśmiało. — Jakie... — Kaszlnął. — Jakie relacje łączyły Mistrza i Wei Wuxiana?

Przymknął oczy.

Lan Wangji przygotował dwie odpowiedzi. Ani jednej nie akceptował. Wydawały mu się dziwne, przykryte widmem wspomnień, które w żaden sposób nie ukazywały ich relacji.

Przyjaciele — echo kolejnego kłamstwa przemknęło przez myśli mężczyzny.

Wrogowie — żadne, inne słowo fałszywiej nie oddawało ich relacji. To okrutne, że nie potrafił wydobyć z ich stosunków czegoś, z czego byłby dumny.

Milczenie Lan Wangji zastanowiło starszego Wei. Po tym, co słyszał i widział, spodziewał się wyznania, które w końcu rzuci trochę światła na tajemnice sprzed lat. Sekrety piętrzyły się przez tysiąclecia i trudno było oddzielić prawdę od fałszu, szczególnie w środowisku tak podzielonym, jaki funkcjonował w ich kraju. A okoliczności śmierci pierwotnego Demonicznego Patriarchy wciąż pozostawały nieznane...

Dokąd zmierzał?

Jaki był dawniej?

Dlaczego wydarzenia z przeszłości doprowadziły do jego porażki i śmierci?

I kiedy starszy Wei poddał się, akceptując, że niektóre rzeczy pozostaną nieodkryte, nagle usłyszał od Nieśmiertelnego Mistrza:

— Byłem tym, który nie potrafił przywrócić mu na twarzy uśmiechu.

Starszy Wei rozwarł usta, lecz zdusił w sobie to, co zamierzał powiedzieć. Nie wypadało krytykować Nieśmiertelnego Mistrza, tego nauczył się od swojego drogiego dziadka i tego przestrzegał przez całe życie.

— Chyba dla Mistrza ten chłopiec znaczył coś więcej... — stwierdził, sugerując drobną zmianą głosu, że mówi o zupełnie innych uczuciach aniżeli przyjaźń.

Lan Wangji nie zaprzeczył.

Spoczywający w jego rękawie flet zadrżał, po raz pierwszy od dwóch tysięcy lat od śmierci Wei Wuxiana. Wyciągnął go z rękawa i uwolnił moc, aby dotknęła korzeni Chenqinga, aby wydobyć z niego wiadomość, którą duch instrumentu pragnął mu przekazać. Jednak ten milczał, jakby pragnął przekazać krótkie ostrzeżenie, a potem zatonąć w ciemności, w której znajdował się od porażki swojego mistrza.

Ciemne szaty przemknęły przed oczami Nieśmiertelnego Mistrza. Stanął i rozejrzał się wokoło, wodząc wzrokiem za kawałkiem materiału, który falował zza ściany. Chował się za nią młodzieniec, ten sam, który wcześniej uciekł w kierunku kuchni, a za nim mała Wei Yanli. Ubrany był tym razem w długą szatę. Czerń. Szarość. Krwista czerwień. Kolory mieniły się w słońcu, ale moment później zanikły w ciemności, która przykryła popołudniowe światło.

Nastała niespodziewana ciemność.

Wszyscy zmartwili się. Wina nie leżała po stronie chmur. Niebo wyglądało na czyste, tylko przyciemnione, i to zaniepokoiło Nieśmiertelnego Mistrza najbardziej. Wydobył zza rękawa jeden talizman ze znakiem uwolnienia. Wyrzucił go w powietrze i wymamrotał dwa słowa:

— Uwolnij. Niszcz.

Talizman rozdarł się na trzysta kawałków, które powędrowały przez całą rezydencję. Lan Wangji skumulował w sobie całą siłę. Zamknął oczy i podążył za mknącymi kawałkami. Nagle znikły, wszystkie zniszczone w tym samym momencie.

— Coś jest nie tak... — stwierdził Wei Wuxian. Wyszedł z ukrycia. Założył ręce za głową i udał, że głęboko zastanawia się nad tym, co się właśnie zdarzyło. Ale koniec końców odpowiedział ciepłym uśmiechem, na którego widok starszy Wei wybuchnął gniewem.

Starzec zaczerwienił się ze złości. Laską wskazał na swojego wnuka i mu zarzucił:

— To twoja sprawka? Co maja znaczyć te ubrania?

— Dziadku, mówiłem ci, że musisz uważać na serce — przypomniał mu Wei Wuxian.

Zatrzymał się przy Lan Wangji, na tyle blisko, że zdołał mu wyszeptać do ucha:

— To sprawka sił, które dłużej nie powinny być na tym świecie.

Odskoczył na bok, a potem uciekł w kierunku kwitnących kwiatów. Ujął jeden z nich i wyrwał — czerwonokrwisty kwiat, którym się zamachnął. Płatki oderwały się, wiatr porwał je i poleciały w kierunku, z którego wydobył się przerażający ryk.

Wei Wuxian wyprostował się i obejrzał przez ramię. Otworzył szeroko oczy ze zdziwienia i szepnął:

— Nie to miałem na myśli...

Z wnętrza rezydencji wydobył się kłęb dymu. Coś huknęło. Starszy Wei złapał się za obolałe biodro i upadł, wykrzykując imię swojej żony. Ze środka nie wyszła także mała Yanli.

Lan Wangji bez chwili zawahania wskoczył do środka i pobiegł przez kłęby kurzu i dymu w kierunku, z którego dobiegały krzyki.

Ktoś za nim podążał, ale to nie miało znaczenia. Wyjął kolejny talizman, przyciągający zło, i przyczepił go do ściany budynku, aby przywołać zło w tym kierunku. Gardłowy, pełen agonii głos przemknął przez wszystkie pomieszczenia budynku, roznosząc po nim negatywną, demoniczną energię, którą Lan Wangji dobrze znał.

— To nie ja — wyszeptał nagle młodzieniec kroczący za nim.

Wei Wuxian doszedł do mężczyzny i złapał go za rękaw. Pociągnął za niego, ale na tyle słabo, że Nieśmiertelny Mistrz niczego nie poczuł. Usta chłopca drżały, w oczach zebrały się łzy przez poczucie winy za obecne wydarzenia, którym przecież nie był winny.

— To nie ty — potwierdził Lan Wangji, nigdy nie podejrzewając Wei Wuxiana, że stał za podobnym atakiem.

Na moment nastało milczenie. Wei Wuxianowi zadrżały usta. Zacisnął je i pochylił głową, chowając zawstydzoną twarz za długimi włosami. Odetchnął z ulgą i puścił mężczyznę, cicho przepraszając za swoje zachowanie.

— Braciszku! — doszedł do nich krzyk małej Yanli.

Wei Wuxian rzucił się bez opamiętania w kierunku kuchni. To tam ją zostawił ostatnim razem i wierzył, że i tym razem ją tam spotka. Nawet nie chciał myśleć, co się stanie, jeśli ich tam nie zastanie. Skrzywdził wszystkich zbyt wiele razy swoim zachowaniem, sprowadzając niepotrzebne problemy w szkole — z kolegami i nauczycielami. Ale nie chciał źle...

Czy to przez to, że wszyscy nazywali go "Wei Wuxianem"? Nie był nim, wszyscy się mylili, bo przecież jeśli taka była prawda, to oznaczałoby, że potwór powrócił. Demoniczny Kultywator. Morderca. Niszczyciel. Zdrajca.

Nie.

Nie.

Nie.

Poczuł na swoim ramieniu czyjąś rękę.

Lan Wangji biegł za nim, podążając śladem bez podejrzeń, że może prowadzić Nieśmiertelnego Mistrza w sidła zastawionej pułapki. Zaufał mu bezwzględnie, jak za każdym razem, kiedy napotkał Wei Wuxiana.

Zacisnął mocno powieki i przetarł oczy. Obraz zrobił się niewyraźny przez ciągły płacz, więc biegł na pamięć. A rezydencję, każdą kryjówkę, tajne przejście, znał na wylot. Uciekał przed dziadkiem, od kiedy tylko skończył pięć lat. Jednak nie sądził, że podobna umiejętność kiedykolwiek mu się przyda, nie w takich okolicznościach.

— Uratuję ich — zapewnił go Lan Wangji.

Wei Wuxian skinął zdecydowanie, powierzając Mistrzowi obronę swojej rodziny, a kultywator zamierzał dopełnić tej obietnicy.

Drzwi od kuchni otworzyły się gwałtownie. Zapach śmierci wypełnił korytarz odorem, od którego Wei Wuxianowi zakręciło się w głowie. Zachwiał się i by upadł, gdyby nie Lan Wangji, który złapał.

— Dziękuję — wyszeptał młodzieniec.

— Hm...

Demoniczna energia wyżarła tereny rezydencji Wei, budząc kolejne zło, śpiące pod fundamentami domu. Uczniowie szkoły walki opuścili miecze z przerażenia. Uciekli z platform ćwiczebnych i pobiegli w kierunku wyjścia, ale to trzasnęło im prosto przed nosami. Najstarszy i najsilniejszy z uczniów szarpnął za sznur, ale drewniane wrota nie poruszyły się. Potem spróbował innej taktyki i zaczął walić swoim cielskiem, aby wyważyć drzwi. Obił sobie ramiona, nic więcej nie dał rady zrobić.

Uczniowie w tym samym momencie zwrócili się w stronę swojego nauczyciela. Mężczyzna zamarł w miejscu, wpatrzony w stojące dwadzieścia kroków od niego zwłoki. Demoniczna moc wypływała ze zwłok w postaci czerwonych jęzorów. Dziki trup otworzył szeroko usta, pragnąc wydać z siebie żałosny krzyk. Jednak przez jego zgniłe usta nie wydobył się żaden dźwięk. Zamachnął rękoma, wściekły ze swojej porażki. Gwałtownie obrócił się w kierunku uczniów.

Głowa dzikiego ducha przechyliła się na prawy bok. I... jakby się uśmiechnął albo nawet śmiał z uczniów, którzy stali podparci o bramę domostwa. Wielu z nich opadło ze strachu na ziemię, niektórzy jeszcze stali, ale ich spodnie były dawno mokre. Nie umieli powstrzymać się od tego wstydu, lęk okazał się za silny.

— Pomo... — jeden próbował poprosić o pomoc. Za późno.

Trup rzucił się na nich, napędzany przez nieznane, demoniczne siły wydobywające się spod całej rezydencji. Wszyscy młodzieńcy wrzasnęli w tym samym momencie, jednak niektórzy z nich zamilkli po kilku uderzeniach bambusowej tyczki o kamień, kiedy ostre jak niedawno wykonany miecz pazury przedarły ich gardła. Zachłysnęli się krwią, dusząc w początkowych konwulsjach, które minęły równie szybko jak przybyły. Duch opuścił ich ciało, a oczy wypełniły się bladym, słabym światłem, lecz i ono ugasło moment później.

Nauczyciel chwycił swój miecz i rzucił się z nim na demona. Ten odwrócił się nagle i złapał go za gardło, roztrzaskując je między dłońmi. A potem wrzucił martwe ciało mistrza do sadzawki. Plusnęło, odganiając gromadzące się na kwiatach lotosu ważki.

Jeden z uczniów zacisnął mocno szczękę, tak że aż zęby mu zazgrzytały. Zebrał w sobie ostatnie siły, ostatnie krople odwagi i ryknął:

— POMOCY!!!

Lan Wangji usłyszał wołanie. Zacisnął rękę na ramieniu Wei Wuxiana i wtedy spojrzał na niego wymownie. Nie musiał nic mówić. Młodzieniec dostrzegł w oczach Nieśmiertelnego Mistrza zawahanie. I rozumiał go doskonale. Życie należało ratować, ale był tylko jeden, a atak nastąpił z wielu miejsc.

Wei Wuxian wyprostował się i stanął o własnych siłach. Wciąż kręciło mu się w głowie od wirującej demonicznej energii.

Żałosne!

Choć Lan Wangji wcale nie uważał go za kogoś żałosnego. Nie przegrał z siłami, do których nie przyzwyczaiło go życie, dążył do celu, walcząc, a to nieczęsto się w obecnych czasach zdarzało.

— Zostaw mnie — poprosił Wei Wuxian, odwracając wzrok. Zacisnął powieki. Dobrze wiedział, że nie ma mocy, aby walczyć z siłami, które nawiedziły jego dom, ale w tych okolicznościach był gotowy zaryzykować. Nawet jeśli to oznaczało, że zatrzyma nieczyste siły tylko na kilka chwil.

Wydobył z pochwy miecz. Dumnie skierował ostrze w kierunku kuchni, gdzie znajdowało się źródło nieczystej energii. Lan Wangji nadal znajdował się obok niego.

Wei Wuxian zaśmiał się cicho. Po raz pierwszy jego śmiech nie oznaczał, że się dobrze bawi. Był to smutny odruch, którym zamierzał dodać sobie sił.

Nieśmiertelny Mistrz nie opuści go.

Nieśmiertelny Mistrz wybierze mniejsze zło.

Nieśmiertelny Mistrz nie zaufa mu, bo czemu?

— Wei Ying — wypowiedział delikatnie imię młodzieńca.

Podniósł wysoko głowę. Powoli obrócił głowę w stronę Lan Wangji. Mistrz sięgnął w stronę rękawa i wyjął z niego czerwonokrwisty flet. Gra jakby wydobywała się z instrumentu, choć nikt na nim jeszcze nie grał. Ale to nie to wzbudziło w Wei Wuxianie wątpliwości. Znał te cienkie rysy na flecie od uderzeń. Melodia grana na instrumencie była cierpka. Nie dało się jednak zapomnieć o tym, że reprezentowała również piękno. A najgorsze było to znajome uczucie. Serce zabiło mu mocniej, jakby obudził w sobie wspomnienia, które nie powinny należeć do niego.

— Dlaczego? — zapytał

Lan Wangji od chwili, w której usłyszał "Zostaw mnie" nie miał żadnych wątpliwości. Decyzja była dla niego oczywista, więc podał Chenqinga Wei Wuxianowi.

Ten ujął go w niepewnym uścisku i wyszeptał:

— Dziękuję... Lan Zhan.

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!