[Forgetting Envies] Rozdział 3

 

Lan Wangji ubrał białą marynarkę. Wyciągnął długie włosy spod materiału i zebrał je w wysoki kuc. Opaskę sekty Lan zostawił na łóżku, nadal niepewny reakcji ludzi, których napotka na ulicy. Jakikolwiek znak sekty budził grozę, a w tak małym mieście sięgała ona często paranoi, której nie dało się już zatrzymać.  Ile nieprzyjemności spotkało młodych adeptów za jej noszenie w szkole? Sprawa w końcu ucichła. Uczniowie oraz ich rodzice przyzwyczaili się do niecodziennego widoku. Nie znał jednak zdania państwa Wei w kwestii. Czy rodzice Wei Wuxiana nie wyproszą go z domu, kiedy zobaczą opaskę? — pytał siebie Lan Wangji, od minuty przyglądając się tradycji, którą właśnie zamierzał zbezcześcić. Przez dwa tysiące lat chronił tej tradycji, nie pozwalając jej obumrzeć. Nie należało się wstydzić symbolu, za który jego ojciec, brat i wuj oddali życie…

Nigdy.

Ujął opaskę i zawiązał ją z tyłu głowy.

Rozległo się pukanie. Do pomieszczenia wszedł Lan Qiren, niosąc na tacy mapę z oznaczonym miejscem, w którym stał dom Wei Wuxiana i jego rodziny. Podał również mistrzowi portfel z pieniędzmi, zazwyczaj trzymany w sejfie pod kluczem.

Nawet jeśli sekty straciły na znaczeniu, to ich bogactwo wciąż było niewspółmierne do majętności zwykłych ludzi. Zajmowali się uprawą rzadkich ziół, znali tajne receptury na leki, a na Nocne Łowy zapraszano ich częściej niż sugerowały media czy politycy. Ich wpływ na życie zwyczajnych ludzi pozostawiał swoje piętno w codziennych życiu, nawet w prostych lekarstwach na ból głowy.

— Hanguan—jun — zwrócił się z szacunkiem do mistrza młodzieniec — Wei Wuxian to dziwny człowiek, ale zna maniery i wie, w jakich sytuacjach należy milczeć. Nie powinien niepokoić nieśmiertelnego mistrza.

— Lan Qiren — odezwał się nagle Lan Wangji.

Chłopak napiął mięśnie twarzy ze strachu.

— Trudno zatrzymać płynącą wodę, Wei Wuxian to szalejąca woda, która rwie brzegi.

— Tak, tak, Hanguang—jun! — ucieszył się Lan Qiren. — Dziękuję mistrzu za te słowa. To zdecydowanie pasuje do Wei Wuxiana. — Zawahał się. — Mistrzu, widziałeś go przecież tylko raz. A może... — Lan Qiren zdał sobie sprawę, że nie tylko o współczesnym Wei Wuxianie mówił mistrz.— Ja...

— Znałem go — odpowiedział nagle Lan Wangji. — Uczyliśmy się w salach, w których dziś przekazuję wam swoje nauki. Walczyłem u jego boku, w wielkiej wojnie. I byłem obok, gdy umierał.

— Mistrzu... — zaczął, ale nie znalazł właściwych słów.

Wyznanie mistrza przytłoczyło go. Nawet w najbardziej odległych snach nie wyobrażał sobie, że usłyszy z ust Hanguang—jun wspomnienie z czasów jego młodzieńczych lat, szczególnie o Wei Wuxian.

O Demonicznym Kultywatorze milczano. Legendy obrosły to imię i po dwóch tysiącach lat trudno było oddzielić prawdę od fałszu. Wszystko mieszało się w kotle teorii i spekulacji. Niewielu znało historię, tę właściwą, bo niewielu dożyło obecnych czasów, aby opowiadać o wydarzeniach sprzed lat. A nawet jeśli, to nikt ich nie chciał słuchać. Lan Qiren był jednak inny. Słowa mistrza oznaczały świętość, bo znał naturę swojego nauczyciela — niewiele mówił, ale każdą jego wypowiedź przepełniała mądrość i prawda. Nigdy nie kłamał, baczył na każde słowo.

— Mistrzu... — odezwał się ponownie.

Lan Wangji podjął mapę oraz portfel.

— Mistrzu, czy nienawidziłeś Wei Wuxiana? — odważył się zapytać.

W oczach mężczyzny przemknął cień strachu. Na jego twarzy pojawił smutny uśmiech. Niezrozumiały...

— Nigdy — odpowiedział i odszedł.

***

Tłum przypominał szarańczę, pędzącą bez opamiętania przez pola, niszczącą wszystko, co napotkała na swojej drodze. Jedni przepychali się między drugimi, przepraszając, choć ani jedna osoba nie znała właściwego znaczenia tego słowa. Wszyscy robili to machinalne, z wyuczoną przez lata formułą, dzięki której zachowywali pozory normalności.

Lan Wangji stał przed przejściem dla pieszych, obok kobiety trzymającej na rękach dziecko. Było blade, oddychało słabo, a rączki owinięte wokół szyi matki wydawały się drżeć. Choroba dotykała nie tylko ciała dziecka, ale i jego duszy. Mistrz wielokrotnie w swoim życiu widział podobne osłabienia.

— Pani dziecko powinno praktykować kultywację — odezwał się, choć nie powinien.

Zdumione spojrzenia tłumu zwróciły się ku niemu. W tym całym biegu nikt nie zwrócił uwagi na jego opaskę, ale gdy usłyszeli chłodny, gładki głos i padło słowo "kultywacja", wzrok większości padł na twarz Nieśmiertelnego Mistrza.

Staruszka zaczepiła koleżankę i pospiesznie odeszły, bez ustanku szepcząc pod nosami. Zatrzymały idącego w ich stronę mężczyznę i ostrzegły go, wskazując na Lan Wangji palcem. Podejrzewał, że musiał należeć do policji.

— Że w tych czasach pozwalają chodzić na wolności takim potworom! — oburzył się zaczepiony mężczyzna. Jego policzki zaczerwieniły się ze złości, zbyt wiele gniewu w sobie dusił, a wystarczyła prosta medytacja.

Lan Wangji otworzył powoli oczy, napełniał go spokój, którego nie mógł zniszczyć nawet ten mężczyzna.

— Czego się na mnie gapisz?! — wystraszył się przechodzień. Kolejni ludzie zainteresowali się zdarzeniem.

Goniące gdzieś tłumy zamarły. Ulicę wypełnił szept zbiegowiska, które wypełnił strach, a wszystko przez to, że obserwowali stojącego w miejscu człowieka z opaską na czole.

— Co.... — odezwał się w pewnym momencie matka niemowlęcia. — Co kultywator miał na myśli? — zapytała zaniepokojona stanem swojego dziecka. Chorowało od kilku dni, gorączkując nieprzerwanie. Żadne z leków nie zbijały temperatury, lekarze nie potrafili pomóc, a było za wcześnie, aby zabierać dziecko do szpitala.

Lan Wangji przyłożył dłoń do czoła malucha.

— Demon!

— Potwór!

— Chce zabić! — wrzeszczał niesłusznie tłum, ale kobieta nie zareagowała, słysząc oskarżenia.

Czekała, gdy Lan Wangji przesyłał moc przez swoją dłoń do ciała dziecka — zaczęło oddychać normalnie, miarowo. Matka rozpromieniała. Ujęła szatę Nieśmiertelnego Mistrza i ucałowała ją.

— Dziękuję, dziękuję! — powiedziała, płacząc ze wzruszenia.

— Nie wierz mu! To demon, który próbuje skrzywdzić twoje dziecko! — wrzasnął ten sam mężczyzna, który i wcześniej postawił się kultywatorowi.

I ponownie Lan Wangji zignorował go, zwracając się do kobiety:

— Dziecko nosi w sobie moc. Dawniej oddano by je pod opiekę sekty, ale dziś zachęcam, aby udać się co miesiąc do świątyni.

Pozostawił kobietę z radą i decyzją do podjęcia, w którą dłużej nie będzie ingerował.

Tłum rozstąpił się na boki i przepuścił Lan Wangji, który podążył w kierunku zgodnym ze wskazówkami młodego ucznia.

Mijał miasto, bloki zanikały, będąc zastępowane przez skromne domy wykonane w podobnym architektonicznym schemacie. Przestrzenie między budynkami były wąskie, z trudem mieściło się tam dziecko, ale mimo to maluchy bawiły się, uciekając przed kolegami właśnie przez te szczeliny. Ich śmiechy niosły się echem przez dzielnicę.

Nagle jedna z dziewczynek uderzyła od tyłu Lan Wangji. Odbiła się od mężczyzny i prawie opadła. Złapał ją w ostatniej chwili. Wyprostował ją i poprawił przywiązaną na jej włosach kokardę.

— Dziękuję. — Uśmiechnęła się szczerbato. Brakowało jej przednich zębów, dwóch jedynek, które niedawno jej wypadły i na miejsce mleczaków nie zdążyły wyrosnąć nowe. — I witam mistrza — zwróciła się do mężczyzny z honorami.

Lan Wangji uniósł brew ze zdziwienia.

— Również pozdrawiam panienkę — rzekł do dziewczynki. — Wiesz, gdzie mogę znaleźć chłopca imieniem Wei Wuxian?

— Tak, tak!

Pociągnęła Lan Wangji za rękaw marynarki i pobiegła w dół ulicy, mijając kilkanaście domów, zanim zwolniła. Podskoczyła w miejscu, obracając się w stronę drewnianej rezydencji, która zajmowała czterokrotnie więcej przestrzeni niż typowy dom w okolicy. Przed wejściem był zamontowany monitoring, jednak to nie on wzbudził zainteresowanie mistrza, a znaki kultywacyjne wyrzeźbione w drewnie. Były to symbole, na które obecnie rzadko napotykał. Służyły odpędzaniu zła, należały do grupy zaklęć, których młodzi adepci byli uczeni na początku swojej drogi kultywacyjnej.

— Coś nie tak? — zainteresowała się dziewczynka.

— Nie — odpowiedział jej gładko Lan Wangji. — Dziękuję za wskazanie drogi.

Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko. Jej twarz promieniała z radości. Miała pyzate policzki i drobny nosek, jej spojrzenie budziło zaufanie. Przypominała kogoś... Kogoś z jego przeszłości i młodzieńczych lat...

— Braciszek! — obejrzała się za Lan Wangji i krzyknęła. Ominęła mężczyznę, po czym pognała w kierunku rezydencji. Wejście otworzyło się i w progu stanął ubrany w białą szatę Wei Wuxian.

— Yanli! — zawołał dziewczynkę. Złapał ją w silnym uścisku i wtulił do siebie. Okręcili się razem w miejscu, śmiejąc i ciesząc, jakby nie widzieli się od lat.

— Braciszku, dziadek mnie wezwał. Powiedział, że mogę w końcu z wami zamieszkać! — pochwaliła się.

Wei Wuxian zamrugał kilka razy ze zdumienia i, co było do niego niepodobne, milczał przez chwilę. Aż nagle podrzucił dziewczynę, złapał i uniósł wysoko nad swoją głowę.

Oboje prawie popłakali się ze szczęścia, a ich radość była dla Lan Wangji wybaczeniem za to, co wydarzyło się dwa tysiące lat temu. Nigdy by nie przypuszczał, że po tylu smutkach, wyrzutach sumienia i błędnie podjętych decyzjach, przyjdzie mu ponownie ujrzeć twarz Wei Wuxiana promieniującą szczęściem. I może właśnie dlatego należało odejść, pozostawiając sprawy w miejscu, do którego należały. Wei Wuxian na to zasłużył.

Lan Wangji podjął decyzję.

Pożegnał dawnego przyjaciela skinięciem głowy. Odwrócił się, lecz wtedy przez ulicę przemknął silny wiatr, porywając jego opaskę. Sięgnął po nią, obracając się w tył, gdzie stał za nim Wei Wuxian. Ich twarze znalazły się blisko, za blisko. Wpatrzyli się w siebie przez moment. Zapanowało między nimi dziwne napięcie, nie oznaczało ono złości, gniewu, lecz bardziej przypominało niespełnione spojrzenie czekającego kochanka.

Wei Wuxian pochwycił opaskę, nie spuszczając wzroku z Lan Wangji.

Nagle między nich weszła Wei Yanli, machnęła rękoma i zwróciła uwagę mężczyzn w jej stronę. Popatrzyli na nią. Zaśmiała się złośliwie, łapiąc za pyzate policzki, a potem uciekła w stronę rezydencji.

Wei Wuxian zwrócił się do Lan Wangji.

— Proszę i przepraszam za siostrę. To złośliwy stworek, Nieśmiertelny Mistrzu. — Podał kultywatorowi jego opaskę i zapytał: — To... Czym sobie zasłużyłem na ten zaszczyt i niezapowiedzianą wizytę?

Lan Wangji schylił czoło i pozdrowił młodzieńca.

— Pragnę oficjalnie podziękować za pomoc.

— Nie! — odparł frywolnie Wei Wuxian. — Nie dlatego tu przyszedłeś, Lan Zhan.

Założył ręce za głowię. Posłał Lan Wangji szeroki uśmiech, a potem obszedł go. Kultywator nie ruszył się wtedy z miejsca.

— Umiem odczytywać ludzi — pochwalił się Wei Wuxian. — Wielu myśli, że to tylko marna sztuczka albo co gorsza przechwałka — urwał na moment. — Mylą się i to bardzo. A ty, Lan Zhan? Co o mnie sądzisz?

— Nie znam cię — pozostawił Wei Wuxiana z najbardziej obojętną odpowiedzią.

— Kłamca — zarzucił mu. — Ponownie ujął przepaskę należącą do sekty Lan. — Tylko najbliżsi, ukochana i rodzina mogą dotykać tej opaski, więc dlaczego nie zagregowałeś, Lan Zhan?

Kultywator odetchnął spokojnie, lecz zanim zdążył otworzyć usta, Wei Wuxian odpowiedział sam:

— Ponieważ sądzisz, że jestem reinkarnacją Wei Wuxiana sprzed dwóch tysięcy lat.

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!