[Pogromca smoków] Rozdział 53

— Wojsko — oświadczył Gray, przykucając przed wybrzuszeniem w ziemi, za które się schował.

Erza zostawiła za nimi obóz. Najpotrzebniejszymi rzeczami obładowała Happy'ego, który nie dostał szansy, aby się sprzeciwić. Lucy wyrzuciła parę rzeczy z plecaka, choć większość zostawiła. To one osłaniały księgę E.N.D. — ten przeklęty przedmiot, który z jakiegoś powodu musiał znaleźć się w jej rękach.

Posłała krótkie, wymowne spojrzenie Natsu, który o dziwo milczał. Przykucnęła przed nim, licząc, że dowie się, skąd u niego tak ponury nastrój. Odpowiedział jej kwaśnym uśmiechem.

Wzdrygnęła się na ten widok.

Położyła dłoń na jego ramieniu i odruchowo zacisnęła ją, kiedy serce zabiło jej mocniej. Przełknęła głośno ślinę. Sama się zlękła.

Twarz Natsu zrobiła się blada, nie pasowała do ciemnej karnacji chłopaka i jego mocy, dlatego przyłożyła rękę do jego czoła. Było chłodne.

— Natsu jest zimny — wysapała ciężko.

Erza wypuściła wór z rzeczami. Rozsypały się wszystkie po ziemi, tarzając aż pod stopy Graya, który opadł na chłodną ziemię. Erza podeszła do Natsu, dotknęła go w ten sam sposób, co Lucy i oceniła:

— On naprawdę jest zimny.

— To nie ja — powiedział od razu w swojej obronie Gray.

— A kto mówił, że ty? — fuknęła kobieta, a potem wróciła do Natsu. Sprawdziła jeszcze jego policzki, potem tors. Na jej twarzy pojawiało się coraz większe zdziwienie. — Jak to możliwe? — zapytała.

Wzruszył ramionami.

— Ja mam wiedzieć? — odpowiedział pytaniem.

— Lucy?

— Ja tym bardziej nie wiem... — wymruczała, czując kłucie poczucia winy. Nie zauważyła wcześniej zmian w Natsu. Od początku wyprawy po Bard Town zachowywał się dziwnie, był cichszy, spokojniejszy, ale uznała, że dorósł, a nie że coś mu się stało.

Sięgnęła do worka z ziołami, w których znalazła rozgrzewającą miętę zachodnią. Zostawiła odrobinę dla siebie, ale skoro w nocy Natsu ją ogrzewał, nie potrzebowała dłużej tych ziół.

— Masz, weź...

Kilka płatków śniegu opadło na nos. Natsu. Strzepnął je, ale kolejne opadły z wcześniej czystego nieba, które teraz przykryły gęste chmury.

Zaczął padać śnieg.

Lucy złapała przyjemnie chłodne płatki śniegu, które nie powinny się pojawić o tej porze roku. Mimo że okolica słynęła z chłodniejszego klimatu, to nigdy słyszała, aby w lecie kiedykolwiek spadł tu śnieg.

— Gray? — Erza znów próbowała zwalić winę na chłopaka.

— No tak, zawsze tylko facet winny? Maury, powiedz coś swojej mamie — poprosił swojego synka.

Maury parsknął wymuszonym śmiechem.

— I się jeszcze śmieje — oburzył się Gray.

Nie, to nie był Gray. Lucy przez myśl nie przeszło, że za nagłą zmianą pogody stoi ich przyjaciel.

— To oni! Łapać ich! — rozległy się dookoła głosy.

Lucy chwyciła swoje rzeczy i szybko przerzuciła je przez ramię, kiedy Erza walczyła z ogromnym pakunkiem, który nie chciał się podnieść. Był ciężki, ale Erza nie słaba, więc jak?

Coraz więcej niewyjaśnionych zjawisk miało miejsce wokół Lucy. Czuła ból w kościach, lęk przed tym, o czym jeszcze nie wie. Obce głosy coraz głośniej wdzierały się do miejsca, w którym się ukryli. Podniosła Natsu i pociągnęła go za sobą. Erza wzięła Maurego, zostawiła resztę przedmiotów.

Zza wzniesienia wyszedł jeden szwadron wojskowych pod dowództwem Darezena. Mężczyzna zarzucił swój wielki miecz przez plecy. Jechał w samych spodniach jeździeckich, bez koszuli w tym chłodzie i uśmiechał tak głupio, że Lucy miała ochotę zedrzeć z niego ten uśmiech.

Ciekawe, czy miałaby jakiekolwiek szanse?

Pokręciła głowę ze zrezygnowaniem. Dzisiaj miała zdecydowanie za głupie pomysły.

Erza nie pchała się do walki, Gray od razu zrezygnował, a Natsu nawet jakby chciał, nie mógł. Chwyciła go mocniej w pasie i zaczęła ciągnąć za przyjaciółmi, który podjęli ucieczkę.

— Uciekają — stwierdził obojętnym tonem Darezen.

Wzruszył ramionami, a potem westchnął zawodząco. Skinął na najbliższych żołnierzy, który ruszyli do ataku w dobrze znanej formacji Fiore — mag i rycerz. Magowie zebrali w jednym rzędzie, przygotowując wspólne zaklęcie. Optimus Locum — przez myśl Luyc rzuciła się przypadkowa nazwa zaklęcia, którego wolała nie doświadczyć na własnej skórze.

Jednak tak się stało. Trzy wąskie linie światła ruszyły ku niebu, przecinając chmury na kilka części.

Lucy zadławiła się ciężkim powietrzem, które otoczyło cała grupę.

Maury zemdlał.

— Synku! — ryknęła w przerażeniu Erza.

Gray rzucił wszystko. Wyszedł naprzeciw grupy i przywołał lodową tarczę, która miała zatrzymać atak.

Lucy nie wspomniała, czym to było. Zaklęcie blokowało magię przeciwnika, a więc stawali się bezbronni, szczególnie w obliczu miecza Darezena.

Przekalkulowała wszystkie rozwiązania, jakie mieli wybrała jedno. Zamierzała wziąć odpowiedzialność, nawet bez zgody reszty, choć wiedziała, że nikt by jej nie pozwolił.

Upuściła więc Natsu na trawie, każąc Happy'emu zaopiekować się przyjacielem, a potem skręciła w bok. Bieg ją męczył, miała trudności z oddychaniem przez tutejsze powietrze, a świadomość obecności Darezena wyzwalała w niej lęki, o których nie chciała pamiętać.

Słaba.

Nic nieznacząca.

Gorsza.

Przy Darezenie czuła się jeszcze mniejsza, jak robak, które można co najwyżej nadepnąć. Jednak to właśnie za nią ruszył generał. Wszedł w sam środek zaklęcia, ignorując jego wyniszczającą dla magii moc, uśmiechając się jeszcze szerzej niż wcześniej. Ręce go świerzbiły w oczekiwaniu na dobrą walkę, której Lucy nigdy nie mogła mu zapewnić.

Dlatego uciekała, wykorzystując jedyną przewagę jaką miała.

— Smok goni człowieka — usłyszała za sobą.

Darezen skulił się, cofnął nogę tyłu, a następnie wystrzelił w jej stronę. Jego stopy odbijały się od ziemi lekko, z gracją, która była niewspółmierna do gnieceń, które pozostawiał w trawie.

Doganiał ją. Czuła na swym karku jego ciepły oddech, jakby była zwierzyną a on łowcą. Malała z każdym krokiem. Wiedziała, że nie zdąży, że mu nie ucieknie. Dźwięki zbliżały się do niej, zamiast oddalać.

Traciła chęci, aby biec. Niech ją rozszarpie, zabije.

Obejrzała się przez ramię. Darezen sięgnął do miecza, jakby planował rozciąć Lucy w pół. Zamachnął się, a Lucy w tym momencie skuliła się, unikając ciosu.

— Uciekający króliczek — obraził ją.

Zacisnęły zęby ze wstydu. Nie jest dłużej króliczkiem. Nie jest tchórzem. A przynajmniej nie w tej rzeczywistości.

Wstała i skoczyła na miecz mężczyzny, ostrze opadło w kierunku ziemi. Lucy złapała mężczyznę za głowę i odepchnęła od miecza prawą nogą, aby kolanem uderzyć go w nos. Ręka Darezena zatrzymała ją. Zachwiała się i upadła prosto na miecz.

Darezen podniósł go wraz z Lucy, jakby była piórkiem leżącym na gładkim ostrzu.

— A myślałem, że kobiety walą mężczyznę w jedno miejsce — ośmieszył ją.

Odbiła się i okręciła w powietrzu, lądując na ziemi. Darezen znów podjął próbę i przeciął powietrze w ramach ostrzeżenia.

Lucy ścisnęło w żołądku ze strachu. Koniec ostrza przemknął tuż przed jej nosem.

Cofnęła się o kilka kroków.

Akceptowała, że nie ma najmniejszych szans z dowódcą. Spróbowała. Przegrała.

Zaśmiała się, padając na ziemię ze zmęczenia. Przetarła mokre od potu czoło, a potem strzepnęła dłoń, jakby wcześniej zanurzyła ją w wodze. Znów popatrzyła się na mężczyznę i parsknęła śmiechem jeszcze głośniej.

Przez moment stał w nią wgapiony, lekko zdezorientowany, ale nie potrzebował wiele czasu, by dołączyć do Lucy w tym gromkim śmiechu.

Wbił miecz w ziemię i przysiadł się obok dziewczyny, wyjmując z kieszeni spodni manierkę. Opakowanie cuchnęło równie mocno, co mężczyzna, więc Lucy podziękowała.

— Więcej dla mnie. Twoje zdrowie —wzniósł za nią toast.

— Dziękuję. Nie zrobisz im krzywdy? — spytała, wyglądając za przyjaciółmi, którzy nadal walczyli z oddziałem Darezena.

Smutne melodie wiatru Murien Town zagrały na drzewach, pozostawiając szum, który przypomniał Lucy jakąś piosenkę. Zaczęła wystukiwać rytm na kolanie, podążając za depresyjnymi dźwiękami, które nigdy nie zwiastowały dobrego końca roku.

— Przykro mi. — Darezen wypił z manierki do samego dna i skrzywił się z zawodu, że więcej nie zostało. — To żałosne. zaczynasz coś dobrego, a to się już kończy. Równie dobrze mógłbyś nawet nie zaczynać. Tylko smaka sobie narobisz. A wracając do twojego pytania, nie, nie skrzywdzę ich.

Odetchnęła z ulgą. Więc nie potrzebowała usłyszeć.

Wystawiła ręce przed siebie i oświadczyła:

— Pójdę, nie będę stawiać oporu.

— Oporu? OPORU? Phi! — Zaśmiał się głośno, po czym porządnie poklepał Lucy po plecach. Tak, że aż nią zatrzęsło. — A kto chce cię zabierać gdziekolwiek? Nie. — Spoważniał nagle. Wyjął jeden z listów gończych i pokazał jej. — To ty.

— To prawda — przyznała mu rację.

— Jestem żołnierzem. Wykonuję rozkazy, ale mam swoje zasady. Gdybym nie żył według nich, już dawno utraciłbym siebie... Kim jestem naprawdę — dodał ciszej, jakby nie chciał, aby te słowa dotarły do Lucy.

— Wypuścisz... mnie? — upewniła się.

— Nie. Ty złapiesz prawdziwego sprawcę, ja go zaprowadzę do więzienia i oboje umrzemy ze szczęścia.

— Zrobię to — zgodziła się bez wahania.

— Innego wyboru nie masz. To rozkaz. To szansa. Rozum to jak chcesz. Parszywcy. — Splunął na ziemię. — Niszczą ten świat, magie i wszystko, co zostało z dawnej chwały i potęgi. Nie wiem, kto stoi za tym wszystkim, i mnie to nie interesuje, ale jeśli go dorwę, to sam rozkwaszę jego głowę o ścianę. Nic z niego nie zostanie. Tylko krew i flaki. Tylko wspomnienie. Nikt nie będzie o nim... — wziął głęboki wdech i w końcu zdał sobie sprawę, że Lucy jest obok. — Pamiętał — dodał ciszej.

— Nikt.

— Dokładnie. A teraz... — Podniósł się i otrzepał spodnie. — Do roboty, do roboty. Świat się sam nie zmieni, a ty nie uratujesz swojego życia. A chyba o nie walczysz? — zapytał chytrze.

Lucy prychnęła i spojrzała na niego z dołu. Mężczyzna był wyższy, potężniejszy. Czasem miała wrażenie, że gdyby tylko chciał, dałby radę zgnieść ją tą wielką ręką. Nic by z niej nie zostało.

— O życie... — szepnęła, zastanawiając się, czym naprawdę było życie. Czy dążenie do ocalenia własnej skóry zaliczało się do tej kategorii? Czy podróżowanie pod przymusem z głupkiem, który postanowił ją uwolnić, tak samo należało do życia? — O nic nie walczę — doszła w końcu do wniosku. — Ja... po prostu żyję.

— Hm... Też dobrze. — Pogłaskał ją po głowie. — Życie czasem jest dobre.

— A czasem jest złe — dodała.

— Czasem jest dobre, czasem jest złe. Można stracić wszystko: dom, rodzinę, własne miejsce, przyjaciół i całą chwałę, którą się walczyło latami, a potem pracować dla własnego oprawcy. Czy to normalne? Nie — odpowiedział sam sobie.

Pogrzebał w drugiej kieszeni, a potem wyjął pęk kluczy, który rzucił Lucy. Złapała je wszystkie i dopiero rozpoznała z bliska drogie klucze zodiaków, które odebrano ją w trakcie aresztowania. Zaświeciły się na złoto. Poświata sprawiła, że na sercu Lucy zrobiło się ciepło.

Pogładziła je delikatnie i przeprosiła za to, że na tak długo o nich zapomniała.

— Dzięk... — urwała.

Darezena nie było już obok.


0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!