Prośba spadła na Ellę jak grom z jasnego nieba. Próbowała ją ogarnąć w prosty, ludzki sposób, zastanawiając się, czy omyłkowo nie usłyszała czegoś źle. Jednak jej siostra spoważniała. Zacisnęła usta w wąską linijkę, nawet załkała, a potem podała Elli zdjęcie, które nosiła przy sobie.
Przedstawiało ich
— Gabriela Agresta, jego żonę Emilii, Natalie, której Elli nazwiska nie
kojarzyła i jej siostrę. Wszyscy siedzieli przed budynkiem paryskiej uczelni.
Zdjęcie zrobiono za czasów ich studiów.
Cała trójka
zaginęła, tylko jej siostra nie zniknęła w ostatnim czasie, ale ten fakt wcale
nie pocieszał Elli. Zaniepokoiło kobietę, że Caline skrywała jeszcze więcej. A
te słowa "zanim jego matka mnie zabije"? Sprawiły, że Ella dostała
dreszczy.
Oddała zdjęcie.
Caline schowała je do kieszeni od spódnicy. Wzrok miała zawieszony, nieobecny.
— To nie jest
oficjalne przesłuchanie — uświadomiła siostrę Ella.
— A czym jest?
— Uznaj, że
siostra przyszła w odwiedziny.
— Nie przyszła.
Ella wzruszyła
ramionami. Nic więcej w tej sprawie nie miała do powiedzenia, ale chciała znać
prawdę, ale tej prawdy nie chciała jej zdradzić Caline. Przez moment Ella miała
ochotę wyjść — zatrzasnąć porządnie za sobą drzwi i wygarnąć siostrze, że
ukrywanie czegokolwiek jej nie pomoże. I wtedy usłyszała:
— Byłam
Biedronką, Gabriel i Emilie bawili się w przestępców. Nikt nie znał naszych
ukrytych tożsamości i to doprowadziło do tragedii. Nie zrozumiesz wiele, więc
wyjaśnię to w dużym skrócie. Przez ich działania, Emilie spadła ze schodów. Ja
jej nie uratowałam, Natalie jej nie uratowała. To był wypadek, ale straciła
pierwsze dziecko.
— Czytałam o tym
w raportach. Wypadek. Nic więcej, choć współczuję poronienia.
— Ten
"wypadek" sprawił, że oboje pragnęli cofnąć czas albo przywrócić ich
dziecku życie. Magia, Ello. Magia. Nie wierzysz w nią. Wystarczy, że
odnajdziesz Kota, wtedy trochę... zrozumiesz.
— CALINE! Mały
chce tylko mamy! — rozwrzeszczał się z góry mąż siostry.
Odstawiła
nadgryzione ciastko na bok i pobiegła na piętro, zostawiając Ellę samą.
Policjanta
zagryzła kawałek słynnego ciastka. Nie widziała w nim nic szczególnego, więc
resztę wyrzuciła do kosza. Nienawidziła czekolady. Na notatniku przyczepionym
od lodówki zapisała swój numer telefonu, gdyby Caline zapragnęła jeszcze
porozmawiać, a potem wyszła z idealnego domu siostry i uciekła. Dusiła się w
kuchni, w tym cudownym miejscu, które stworzyła, i w fikcji, za którą chciała
się ukryć. Życie jej siostry było dalekie od ideału, ale przynajmniej jakoś jej
się układało.
— I niech tak
zostanie — życzyła sobie pod nosem.
Wzięła głęboki
wdech na dworze i postanowiła, że wróci do domu na piechotę. Miała daleko, ale
paryskie powietrze tego wieczoru przyjemnie koiło jej nerwy. Kilkadziesiąt
minut nie zbawi jej, a przynajmniej pomyśli o wszystkim: o Marinette, o swojej
siostrze, o Czarnym Kocie i...
Nagle zadzwonił
telefon. Wyświetlił się nieznany Elli numer, który odebrała.
— Słucham?
— Zapraszam na
przedstawienie — odpowiedział rozradowany, zniekształcony kobiecy głos.
Rozłączyła się, a
chwilę później na telefon Elli przyszła wiadomość. Kliknęła w nią. Był to MMS z
dołączonym plikiem. Pobrała go. Było to zaproszenie w kształcie pawiego pióra,
o przepięknych niebieskich odcieniach, które sprawiły, że wzór całkowicie
pochłonął Elli. U dołu podano adres "przedstawienia" i godzinę.
Ella pokręciła z
niedowierzaniem głową, a potem odwróciła się i poszła w zupełnie przeciwnym
kierunku do tego, który pierwotnie planowała.
***
Adrien przyglądał
się długo wypełnionej ludźmi ulicy. Chodzili jak robaczki między sobą, śpiesząc
się wszędzie — do domu, do dzieci, do apteki, do sklepu, do szpitala, do grobu.
Mało kto zatrzymywał się choćby po to, by odetchnąć po ciężkim dniu pracy.
Gnali do łóżka, żeby na nie paść i przeżyć kolejnego dnia dokładnie ten sam
koszmar.
A z drugiej
strony, było spokojnie. W dzielnicy, którą patrolował, od godziny nie wydarzyło
się nic, co wymagałoby jego interwencji. Ludzie sobie jakoś radzili. Od trzech
lat nie miał miejsca ani jeden atak Władcy Ciem, wypadkami zajmowały się
odpowiednie służby, a złodzieje chyba zrobili sobie tego dnia wolne.
Poczuł się
dziwnie niepotrzebny.
Dlatego skoczył w
głąb miasta, podążając śladem Arsa, który tego wieczoru obiecał zająć się
godzinę dłużej swoim synkiem, przesuwając ich plan na później. Zamierzał
odebrać przyjaciela i mentora wcześniej ze względu na sprawę, na to, czego
oczekiwali od miesięcy, jak nie od lat.
Jednak kiedy
wylądował na balkonie od mieszkania mężczyzny, dotarły do niego radosne,
rodzinne głosy. "Niech nam żyje sto lat, niech nam żyje sto lat" —
śpiewało przynajmniej dziesięć osób, a chwilę później rozległy się oklaski.
Adrien zajrzał za
rozchylone zasłony.
Do pomieszczenia
wszedł Ars z tortem, na którym iskrzyły się cudownie świeczki. Ciasto wyglądało
magicznie, w kolorach tęczy, z blaskiem, na którego widok uśmiech dziecka
rozpromieniał. Jakaś dziewczynka próbowała przed nim zdmuchnąć świeczki, jednak
jej matka powstrzymała ją. Obraziła się i stanęła w kącie. W tym czasie Ars
złapał od tyłu synka i poprosił go, by wypowiedział życzenia.
— Już! — krzyknął
mały i na raz zdmuchnął świeczki.
Adrien zacisnął
pięść ze złości. Nie pasował tu, a Ars nie pasował do jego obecnego świata.
Wyjął z kieszeni
telefon, który otrzymał od mężczyzny. Włączył wibracje i zostawił aparat na
balkonie. Uśmiechnął się. Ars powinien dbać w obecnej chwili o rodzinę, o
bliskich, nie o zemstę czy przetrwanie. Agrestowie go nie obchodzili, miał
własne szczęście, więc po co dbać o innych i jeszcze przyjmować ich troski?
— Powodzenia —
wyszeptał, a potem skoczył. Odbił się kijem o ulicę, po czym złapał o wystający
maszt. Okręcił się na nim dwukrotnie, wypchnął i poleciał na czyjś balkon.
Zszedł z niego po
rozkładającej się drabince i wylądował na czterech łapach tuż przed klubem, w
którym miał się odbyć rzekomy pokaz mody.
Wziął głęboki
wdech, po czym powiedział do siebie:
— Dasz radę,
kocie. Sam — podkreślił, a następnie wszedł.
Drzwi otworzyły
się gładko, bez najmniejszego oporu, za nimi usłyszał głody ludzi. Wszedł
szybko, po czym ostrożnie puścił drzwi, by te zamknęły się bez większego
hałasu. Zgodnie z planem, wskoczył na jedną z podpór przy suficie. Schował koci
kij, za bardzo go rozpraszał, i przeszedł kawałek, aż znalazł się nad sceną.
Wszystkie miejsca
na widowni były zajęte. Twarze gości zasłaniały złote i czarne maski, wszyscy
byli ubrani w czarne jak śmierć kostiumy, oprócz jednej z kobiet, która nosiła
ciemny płaszcz. Cała jej twarz była skryta. Nie zdołał jej dojrzeć.
— Panie i Panowie
— rozległ się echem rozradowany męski głos — przedstawienie czas zacząć.
Dym wybuchnął po
środku sceny. Z niego wyłonił się wysoki, nienagannie ubrany mężczyzna z
płaszczem w kształt pawiego ogona. Jego twarz skrywała maska, którą założył na
całą głową.
Padły oklaski,
wejście mężczyzny nie poruszyło jedynie kobiety w płaszczu. Nie zareagowała.
Wydawała się całkowicie niewzruszona aktem mężczyzny, który zaraz przeszedł do
kolejnej sceny tego wieczoru.
Zrobił miejsce
modelkom. Wchodziły — jedne za drugimi w strojach wielobarwnych, każda we wzór
przypominająca w jakiś sposób pawi ogon. Poruszały się zgrabnie, w sekwencji
przypominającej typowe, mniej promowane pokazy mody, ale niepokojące było to,
że nikt nie klaskał. Nie było powodu dla takiego przedstawienia, szczególnie że
tu nikt niczego nie chciał ukryć. Myślał, że może jeszcze ktoś nielegalnie
rozprowadził pawie pióra, ale wszystko było sztuczne, stworzone na ten jeden
pokaz.
Adrien poczuł się
zawiedziony, mimo że był to dopiero początek przedstawienia.
Jego uszy się
poruszyły. Ktoś jeszcze wszedł do środka, nikt więcej nie usłyszał przybycia
kolejnego gościa. Zwrócił głową w kierunku wejścia. Do pomieszczenia udała się
Ella Bustier, ubrana nadal w luźną bluzkę do biegania i dresowe spodnie.
Przylgnęła do ściany i ukryła się w cieniu, nim prowadzący ją zauważył.
Co tu robiła? —
to pierwsze pytanie, jakie pojawiło się w myślach Czarnego Kota. Czyżby Ars ją
tutaj zaprosił? To raczej niemożliwe, szczególnie że Adrien sam wplątał siostrę
pani Bustier w całe to bagno i tylko dlatego że kobieta była policjantką.
Więc kto?
Potrząsnął głową.
Na czas na takie dywagacje. Podążył dalej pokazem mody, który przebiegał
gładko, bez żadnych komplikacji, a tym bardziej akcji ze strony Władcy Ciem
albo jego ojca. Nie widział go od samego początku tego przedstawienia, a mimo
to czuł, że znajduje się w tłumie. A na dodatek ta kobieta w płaszczu.
Przypominała mu kogoś. Kogoś z Chevrolet Chevelle III z 1972 roku, który
przywiózł dwóch złodziejaszków z broszką w kształt miraculous pawia.
— A teraz...
Nastała głucha
cisza.
Wzrok wszystkich
skierował się na stojącego pośrodku pokazu mężczyznę. Prowadzący rozłożył
szeroko ręce. Odchylił głowę do tyłu i nim cokolwiek zdołał powiedzieć,
rozległy się głębokie, niespodziewane oklaski. Wprowadziły w Adriena w
zdumienie. Nic nie widział. Nie wydarzyło się nic specjalnego, co wprowadziłoby
ludzi w podobny nastrój.
Dziwne.
Obawiał się
kolejnego aktu przedstawienia i co właściwie szykują jako główne wydarzenie.
Nagle światła
przesunęły się i padły prosto na niego. Zaniemógł. Przez moment wydawało mu
się, że wyobraźnia płata mu głupie figle. Wpatrzył się w oślepiające go
światło, z trzymanym w uścisku kocim kijem.
— A oto główne
danie tego wieczoru! — Wskazał na niego prowadzący.
Mężczyzna odszedł
i usiadł wśród tłumu.
Modelki zrzuciły
część ubioru, spod którego wyłoniło się tysiąc fioletowych motyli. Trzepot
skrzydeł zagłuszył wszelkie oklaski. Szum był głośny, jak nie z tej ziemi, a te
wszystkie motyle rozeszły się po całej sali.
Wchodziły po
kolei w ciała zebranych w środku ludzi, których krzyki w końcu przedarły się
przez trzepot skrzydeł. Wili się z bólu, z radości, z cierpienia i chorej
satysfakcji, która zrodziła te same potwory. Czarnoskóre demony pokryte warstwą
lateksu, który zasłonił wszystko — ich twarze, ich oczy, ubrania i ciała. Z
miejsca, gdzie powinno być prawe oko, wyłoniły się trzy pawie pióra, które
zawisły w przepięknym, oszałamiającym wzorze.
Adrien nie
powinien tak długo się zastanawiać. Rozłożył koci i skoczył w kierunku wyjścia.
To pułapka —w
końcu do niego dotarło, że od początku ktoś to dobrze zaplanował. Kobieta
Chevrolet Chevelle III z 1972 roku? Może to właśnie była jego matka? A może
jego ojciec? Ars go zdradził? Natalie?
Niezależnie od
tego, kto za tym wszystkim stał, Adrien sięgnął do klamki. Drzwi jednak były
zamknięte, choć jeszcze chwilę temu weszła przez nie Ella Bustier.
Zacisnął szczękę
ze złości. Jak dał się wpędzić w tak naiwną i dziecinną pułapkę? Nie da się
teraz. Niedoczekanie!
Skoczył z
powrotem na metalowe podpory, wiedząc, że tam nikt go nie dosięgnie, ale nagle
jeden z potworów uniósł się na trzech pawich piórach. Zostawił za sobą drogę z
barwnego pyłu. Dopadł go od tyłu i popchnął, aby spadł.
Adrien nie dał
się. Odbił od ziemi kocim kijem i przeskoczył na kolejną platformę, przy
oklaskach siedzącego na widowni mężczyzny.
— To ty, ojcze? —
zapytał, choć znał już odpowiedź.
Mężczyzna
spochmurniał.
— Nic, co
wiadome, jest oczywiste. Oddaj miraculous lub walcz.
I tym razem nie
musiał odpowiadać. Pchnął zmierzającego ku niemu przemienionemu. Kobieta czy
mężczyzna, to nie robiło większej różnicy. Każdy z nich był przeciwnikiem,
którego należało pokonać. Czuł napierające w nim uczucie, że to nie jest
właściwe, ale miał się dać pokonać. Oddać miraculous po trzech latach
samotności? Aby tylko zniknąć z tego świata?
Zagryzł wargę i z
narastającymi w nim wątpliwościami, pobiegł na trójkę mężczyzn. Odbił się, po
czym wskoczył między nich. Okręcił się, trafiając całą trójkę kijem i strącając
ją na dół. Uderzyli o scenę i jęknęli z bólu.
Inna kobieta
rzuciła się od tyłu. Nie wyczuł jej, jak powinien. Była jak obcy, niewyczuwalny
byt, który nie powinien istnieć. Zrzucił ją z siebie, zaraz kolejna objęła go
szyi, nie zamierzając puścić za żadne skarby.
Pióra musnęły go
po twarzy. Kichnął od tego wszystkiego. Cofnął się o kilka kroków w tył, a
potem udał, że spadnie. Zachwiał się na nogach, a następnie wykonał w powietrzu
salto. Wylądował jak kot na czterech łapach.
Uśmiechnął się
chytrze. Nikt nie był w stanie go pokonać. Nie w postaci Czarnego Kota,
obecnego Kota, którym się stał po wielu treningach z Arsem.
— Jesteś... słaby
— odrzekł nagle jego ojciec. W tych słowach utknęła szaleńcza, niezrozumiała
drwina, której Adrien nie potrafił zdzierżyć. Nie kiedy padła z ust jego
własnego rodzica. Bolało to. Bolało cholernie i nie przyzwyczaił się po trzech
latach, że nic nie znaczy dla rodziców. Był zamiennikiem dla ich prawdziwego
dziecka, które kochali, nie jego.
— Zamknij... się —
wysyczał groźnie przez zęby, a potem skierował wściekłe spojrzenie na ojca.
Skoczył na niego
z kijem. Ojciec jednak siedział spokojnie, w stroju właściciela miraculous
pawia, to nie był Władca Ciem. To nie on.
Zdał sobie za
późno z tego sprawę.
Na początku
pochwycił go tylko jeden z przemienionych, jednak zaraz znalazł się obok niego
kolejny. Wszyscy napierali na Adriena z siłą, której nie umiał się
przeciwstawić. Z dwoma, z trzeba dałby sobie radę, ale z kilkunastoma ludźmi, a
kolejni nadal nadchodzili.
Przygwoździli go
do sceny. Nie liczyli się z niczym, czy go boli czy też nie. A bolało go
potwornie, tak że zaczął płakać. Łzy ściekały po jego policzkach rzewnie. Bał
się. Został sam. Robiło się ciemno, bo go przysłaniali, przyduszali do ziemi.
Jeden człowiek na drugim, a potem dochodził trzeci, aby całkowicie go
unieruchomić. Złapali go za ręce, nogi, udo, ramię, pas, tors, głowę.... Nic.
Ciemność.
Przytłaczała go
ta nieustanna ciemność, w której utkwił za sprawą ojca. Myślał, że wydostał się
z niej trzy lata temu, ale znów go pochłonęła w nieustannych bolesnych jękach,
które nie dawały mu zasnąć w łóżku.
Został sam.
Tak jak w tym
pierwotnym śnie, z którego nigdy się nie wydostał.
Marinette.
Biedronka.
Chciał ją znowu
zobaczyć, dotknąć jej twarz i przynajmniej przeprosić, że zniknął bez słowa na
trzy lata, niszcząc Tiki, odbierając jej wszystko, co drogie, i jeszcze
niszcząc marzenia.
To jego wina.
Po co się
narodził?
Dlaczego matka
nie poroniła jak jego rodzeństwo na tych schodach?
Po co pozwolono
matce po raz drugi zajść w ciążę?
Może gdyby się
nie narodził, wszystko byłoby łatwiejsze?
Pragnął po raz
ostatni wydusić "przepraszam", szczególnie skierować te słowa do
Plagga, kiedy wyrywali mu z palca pierścień, ale nie dał rady rozchylić warg.
Był za słaby, aby walczyć. Poddał się pierwszy i ostatni raz, bo kiedyś
należało. Skoro jego własny ojciec wszystko zaplanował, to tak się miało stać.
"Przepraszam,
że się narodziłem" — była to ostatnia myśl, która przemknęła mu w natłoku
smutku i żalu.
Nagle pojawiła
się drobna iskra światła przebijająca się przez ciała ludzi. Czyjaś ręka
sięgnęła ku niemu. Nie, nie w jego stronę, a ku jednemu z mężczyzn, którzy
trzymali go za ramię. Ta ręka wyzwoliła go z uścisku, wyszarpując mężczyznę z
środka. Potem jakaś laska uderzyła inną kobietę, tak że uwolnił swoją rękę.
Tym razem dłoń
nic nie zrobiła. Sięgnęła ku niemu, jakby w zaproszeniu, aby za nią pociągnął.
Z początku nie wierzył, by ktokolwiek zechciał go wesprzeć, dać jeszcze jedną
szansę. A nie słyszał wołania, nikt go nie wzywał, nie prosił, żeby złapał za
tę dłoń. Tylko czekała.
Zagryzł własny
język, a potem wrzasnął, sięgając ku tej dłoni. Pochwycił ją i ta dłoń
pociągnęła go ku sobie. Wyrwał się z zacisku przemienionych ludzi. Krzyczeli,
sięgali ku niemu, ktoś złapał go znowu za ramię, ale wtedy but kobiety, która
go wyciągała, walnął mężczyznę w twarz. Zatoczył się i puścił Adriena.
Chłopak wydostał
się z ciemności. Blask padł na okrytą w ciemnym płaszczu kobietę, którą uznał
za osobę z Chevrolet Chevelle III z 1972 roku, a nawet jego matkę.
— Kim... —
zaczął, ale nim zapytał, kobieta rozpoczęła swoje własne przedstawienie.
Płaszcz zamienił
się w tysiące czarnych motyli, które uciekły z materiału, ujawniając przepiękne
oblicze kobiety ubranej w czerwoną suknię do kolan, z czarną halką tiulową. Na
kogach nosiła sznurowane kozaczki po same uda. A na twarzy miała maskę —
czerwoną w czarne kropki jak u biedronki. Włosy nosiła związane w kok.
— It's a
showtime! — wykrzyczała.
Uderzyła laską o
podłogę. Szarpnęła Adrienem, ciągnąc go w kierunku wyjścia.
— Zamknięte —
próbował ją ostrzec.
Ich drogę
zagrodził jeden z przemienionych. Bez chwili zawahania kobieta okręciła się na
obcasie i drugą nogą kopnęła przeciwnika. Kiedy przewrócił się, wbiła laskę w
jego szyję. Uciekła.
Sięgnęła ku
klamce i wtedy ku ogromnemu zaskoczeniu Adriena, drzwi otworzyły się. Wyszli w
mrok Paryża, do alejki, przy której stał Chevrolet Chevelle III z 1972 roku.
Kobieta najpierw wrzuciła na tylne siedzenie Adriena w postaci Czarnego Kota, a
potem sama wskoczyła do środka.
Samochód odjechał
z piskiem opon, zostawiając za sobą hałas, spaliny ze starej rury wydechowej i
zdziwienie na twarzy prowadzącego pokaz mody, który za nic w świecie nie
przewidział, że to tak się skończy.
0 Comments:
Prześlij komentarz