[Faux pas] Rozdział 39

 

Prośba spadła na Ellę jak grom z jasnego nieba. Próbowała ją ogarnąć w prosty, ludzki sposób, zastanawiając się, czy omyłkowo nie usłyszała czegoś źle. Jednak jej siostra spoważniała. Zacisnęła usta w wąską linijkę, nawet załkała, a potem podała Elli zdjęcie, które nosiła przy sobie.

Przedstawiało ich — Gabriela Agresta, jego żonę Emilii, Natalie, której Elli nazwiska nie kojarzyła i jej siostrę. Wszyscy siedzieli przed budynkiem paryskiej uczelni. Zdjęcie zrobiono za czasów ich studiów.

Cała trójka zaginęła, tylko jej siostra nie zniknęła w ostatnim czasie, ale ten fakt wcale nie pocieszał Elli. Zaniepokoiło kobietę, że Caline skrywała jeszcze więcej. A te słowa "zanim jego matka mnie zabije"? Sprawiły, że Ella dostała dreszczy.

Oddała zdjęcie. Caline schowała je do kieszeni od spódnicy. Wzrok miała zawieszony, nieobecny.

— To nie jest oficjalne przesłuchanie — uświadomiła siostrę Ella.

— A czym jest?

— Uznaj, że siostra przyszła w odwiedziny.

— Nie przyszła.

Ella wzruszyła ramionami. Nic więcej w tej sprawie nie miała do powiedzenia, ale chciała znać prawdę, ale tej prawdy nie chciała jej zdradzić Caline. Przez moment Ella miała ochotę wyjść — zatrzasnąć porządnie za sobą drzwi i wygarnąć siostrze, że ukrywanie czegokolwiek jej nie pomoże. I wtedy usłyszała:

— Byłam Biedronką, Gabriel i Emilie bawili się w przestępców. Nikt nie znał naszych ukrytych tożsamości i to doprowadziło do tragedii. Nie zrozumiesz wiele, więc wyjaśnię to w dużym skrócie. Przez ich działania, Emilie spadła ze schodów. Ja jej nie uratowałam, Natalie jej nie uratowała. To był wypadek, ale straciła pierwsze dziecko.

— Czytałam o tym w raportach. Wypadek. Nic więcej, choć współczuję poronienia.

— Ten "wypadek" sprawił, że oboje pragnęli cofnąć czas albo przywrócić ich dziecku życie. Magia, Ello. Magia. Nie wierzysz w nią. Wystarczy, że odnajdziesz Kota, wtedy trochę... zrozumiesz.

— CALINE! Mały chce tylko mamy! — rozwrzeszczał się z góry mąż siostry.

Odstawiła nadgryzione ciastko na bok i pobiegła na piętro, zostawiając Ellę samą.

Policjanta zagryzła kawałek słynnego ciastka. Nie widziała w nim nic szczególnego, więc resztę wyrzuciła do kosza. Nienawidziła czekolady. Na notatniku przyczepionym od lodówki zapisała swój numer telefonu, gdyby Caline zapragnęła jeszcze porozmawiać, a potem wyszła z idealnego domu siostry i uciekła. Dusiła się w kuchni, w tym cudownym miejscu, które stworzyła, i w fikcji, za którą chciała się ukryć. Życie jej siostry było dalekie od ideału, ale przynajmniej jakoś jej się układało.

— I niech tak zostanie — życzyła sobie pod nosem.

Wzięła głęboki wdech na dworze i postanowiła, że wróci do domu na piechotę. Miała daleko, ale paryskie powietrze tego wieczoru przyjemnie koiło jej nerwy. Kilkadziesiąt minut nie zbawi jej, a przynajmniej pomyśli o wszystkim: o Marinette, o swojej siostrze, o Czarnym Kocie i...

Nagle zadzwonił telefon. Wyświetlił się nieznany Elli numer, który odebrała.

— Słucham?

— Zapraszam na przedstawienie — odpowiedział rozradowany, zniekształcony kobiecy głos.

Rozłączyła się, a chwilę później na telefon Elli przyszła wiadomość. Kliknęła w nią. Był to MMS z dołączonym plikiem. Pobrała go. Było to zaproszenie w kształcie pawiego pióra, o przepięknych niebieskich odcieniach, które sprawiły, że wzór całkowicie pochłonął Elli. U dołu podano adres "przedstawienia" i godzinę.

Ella pokręciła z niedowierzaniem głową, a potem odwróciła się i poszła w zupełnie przeciwnym kierunku do tego, który pierwotnie planowała.

 

***

 

Adrien przyglądał się długo wypełnionej ludźmi ulicy. Chodzili jak robaczki między sobą, śpiesząc się wszędzie — do domu, do dzieci, do apteki, do sklepu, do szpitala, do grobu. Mało kto zatrzymywał się choćby po to, by odetchnąć po ciężkim dniu pracy. Gnali do łóżka, żeby na nie paść i przeżyć kolejnego dnia dokładnie ten sam koszmar.

A z drugiej strony, było spokojnie. W dzielnicy, którą patrolował, od godziny nie wydarzyło się nic, co wymagałoby jego interwencji. Ludzie sobie jakoś radzili. Od trzech lat nie miał miejsca ani jeden atak Władcy Ciem, wypadkami zajmowały się odpowiednie służby, a złodzieje chyba zrobili sobie tego dnia wolne.

Poczuł się dziwnie niepotrzebny.

Dlatego skoczył w głąb miasta, podążając śladem Arsa, który tego wieczoru obiecał zająć się godzinę dłużej swoim synkiem, przesuwając ich plan na później. Zamierzał odebrać przyjaciela i mentora wcześniej ze względu na sprawę, na to, czego oczekiwali od miesięcy, jak nie od lat.

Jednak kiedy wylądował na balkonie od mieszkania mężczyzny, dotarły do niego radosne, rodzinne głosy. "Niech nam żyje sto lat, niech nam żyje sto lat" — śpiewało przynajmniej dziesięć osób, a chwilę później rozległy się oklaski.

Adrien zajrzał za rozchylone zasłony.

Do pomieszczenia wszedł Ars z tortem, na którym iskrzyły się cudownie świeczki. Ciasto wyglądało magicznie, w kolorach tęczy, z blaskiem, na którego widok uśmiech dziecka rozpromieniał. Jakaś dziewczynka próbowała przed nim zdmuchnąć świeczki, jednak jej matka powstrzymała ją. Obraziła się i stanęła w kącie. W tym czasie Ars złapał od tyłu synka i poprosił go, by wypowiedział życzenia.

— Już! — krzyknął mały i na raz zdmuchnął świeczki.

Adrien zacisnął pięść ze złości. Nie pasował tu, a Ars nie pasował do jego obecnego świata.

Wyjął z kieszeni telefon, który otrzymał od mężczyzny. Włączył wibracje i zostawił aparat na balkonie. Uśmiechnął się. Ars powinien dbać w obecnej chwili o rodzinę, o bliskich, nie o zemstę czy przetrwanie. Agrestowie go nie obchodzili, miał własne szczęście, więc po co dbać o innych i jeszcze przyjmować ich troski?

— Powodzenia — wyszeptał, a potem skoczył. Odbił się kijem o ulicę, po czym złapał o wystający maszt. Okręcił się na nim dwukrotnie, wypchnął i poleciał na czyjś balkon.

Zszedł z niego po rozkładającej się drabince i wylądował na czterech łapach tuż przed klubem, w którym miał się odbyć rzekomy pokaz mody.

Wziął głęboki wdech, po czym powiedział do siebie:

— Dasz radę, kocie. Sam — podkreślił, a następnie wszedł.

Drzwi otworzyły się gładko, bez najmniejszego oporu, za nimi usłyszał głody ludzi. Wszedł szybko, po czym ostrożnie puścił drzwi, by te zamknęły się bez większego hałasu. Zgodnie z planem, wskoczył na jedną z podpór przy suficie. Schował koci kij, za bardzo go rozpraszał, i przeszedł kawałek, aż znalazł się nad sceną.

Wszystkie miejsca na widowni były zajęte. Twarze gości zasłaniały złote i czarne maski, wszyscy byli ubrani w czarne jak śmierć kostiumy, oprócz jednej z kobiet, która nosiła ciemny płaszcz. Cała jej twarz była skryta. Nie zdołał jej dojrzeć.

— Panie i Panowie — rozległ się echem rozradowany męski głos — przedstawienie czas zacząć.

Dym wybuchnął po środku sceny. Z niego wyłonił się wysoki, nienagannie ubrany mężczyzna z płaszczem w kształt pawiego ogona. Jego twarz skrywała maska, którą założył na całą głową.

Padły oklaski, wejście mężczyzny nie poruszyło jedynie kobiety w płaszczu. Nie zareagowała. Wydawała się całkowicie niewzruszona aktem mężczyzny, który zaraz przeszedł do kolejnej sceny tego wieczoru.

Zrobił miejsce modelkom. Wchodziły — jedne za drugimi w strojach wielobarwnych, każda we wzór przypominająca w jakiś sposób pawi ogon. Poruszały się zgrabnie, w sekwencji przypominającej typowe, mniej promowane pokazy mody, ale niepokojące było to, że nikt nie klaskał. Nie było powodu dla takiego przedstawienia, szczególnie że tu nikt niczego nie chciał ukryć. Myślał, że może jeszcze ktoś nielegalnie rozprowadził pawie pióra, ale wszystko było sztuczne, stworzone na ten jeden pokaz.

Adrien poczuł się zawiedziony, mimo że był to dopiero początek przedstawienia.

Jego uszy się poruszyły. Ktoś jeszcze wszedł do środka, nikt więcej nie usłyszał przybycia kolejnego gościa. Zwrócił głową w kierunku wejścia. Do pomieszczenia udała się Ella Bustier, ubrana nadal w luźną bluzkę do biegania i dresowe spodnie. Przylgnęła do ściany i ukryła się w cieniu, nim prowadzący ją zauważył.

Co tu robiła? — to pierwsze pytanie, jakie pojawiło się w myślach Czarnego Kota. Czyżby Ars ją tutaj zaprosił? To raczej niemożliwe, szczególnie że Adrien sam wplątał siostrę pani Bustier w całe to bagno i tylko dlatego że kobieta była policjantką.

Więc kto?

Potrząsnął głową. Na czas na takie dywagacje. Podążył dalej pokazem mody, który przebiegał gładko, bez żadnych komplikacji, a tym bardziej akcji ze strony Władcy Ciem albo jego ojca. Nie widział go od samego początku tego przedstawienia, a mimo to czuł, że znajduje się w tłumie. A na dodatek ta kobieta w płaszczu. Przypominała mu kogoś. Kogoś z Chevrolet Chevelle III z 1972 roku, który przywiózł dwóch złodziejaszków z broszką w kształt miraculous pawia.

— A teraz...

Nastała głucha cisza.

Wzrok wszystkich skierował się na stojącego pośrodku pokazu mężczyznę. Prowadzący rozłożył szeroko ręce. Odchylił głowę do tyłu i nim cokolwiek zdołał powiedzieć, rozległy się głębokie, niespodziewane oklaski. Wprowadziły w Adriena w zdumienie. Nic nie widział. Nie wydarzyło się nic specjalnego, co wprowadziłoby ludzi w podobny nastrój.

Dziwne.

Obawiał się kolejnego aktu przedstawienia i co właściwie szykują jako główne wydarzenie.

Nagle światła przesunęły się i padły prosto na niego. Zaniemógł. Przez moment wydawało mu się, że wyobraźnia płata mu głupie figle. Wpatrzył się w oślepiające go światło, z trzymanym w uścisku kocim kijem.

— A oto główne danie tego wieczoru! — Wskazał na niego prowadzący.

Mężczyzna odszedł i usiadł wśród tłumu.

Modelki zrzuciły część ubioru, spod którego wyłoniło się tysiąc fioletowych motyli. Trzepot skrzydeł zagłuszył wszelkie oklaski. Szum był głośny, jak nie z tej ziemi, a te wszystkie motyle rozeszły się po całej sali.

Wchodziły po kolei w ciała zebranych w środku ludzi, których krzyki w końcu przedarły się przez trzepot skrzydeł. Wili się z bólu, z radości, z cierpienia i chorej satysfakcji, która zrodziła te same potwory. Czarnoskóre demony pokryte warstwą lateksu, który zasłonił wszystko — ich twarze, ich oczy, ubrania i ciała. Z miejsca, gdzie powinno być prawe oko, wyłoniły się trzy pawie pióra, które zawisły w przepięknym, oszałamiającym wzorze.

Adrien nie powinien tak długo się zastanawiać. Rozłożył koci i skoczył w kierunku wyjścia.

To pułapka —w końcu do niego dotarło, że od początku ktoś to dobrze zaplanował. Kobieta Chevrolet Chevelle III z 1972 roku? Może to właśnie była jego matka? A może jego ojciec? Ars go zdradził? Natalie?

Niezależnie od tego, kto za tym wszystkim stał, Adrien sięgnął do klamki. Drzwi jednak były zamknięte, choć jeszcze chwilę temu weszła przez nie Ella Bustier.

Zacisnął szczękę ze złości. Jak dał się wpędzić w tak naiwną i dziecinną pułapkę? Nie da się teraz. Niedoczekanie!

Skoczył z powrotem na metalowe podpory, wiedząc, że tam nikt go nie dosięgnie, ale nagle jeden z potworów uniósł się na trzech pawich piórach. Zostawił za sobą drogę z barwnego pyłu. Dopadł go od tyłu i popchnął, aby spadł.

Adrien nie dał się. Odbił od ziemi kocim kijem i przeskoczył na kolejną platformę, przy oklaskach siedzącego na widowni mężczyzny.

— To ty, ojcze? — zapytał, choć znał już odpowiedź.

Mężczyzna spochmurniał.

— Nic, co wiadome, jest oczywiste. Oddaj miraculous lub walcz.

I tym razem nie musiał odpowiadać. Pchnął zmierzającego ku niemu przemienionemu. Kobieta czy mężczyzna, to nie robiło większej różnicy. Każdy z nich był przeciwnikiem, którego należało pokonać. Czuł napierające w nim uczucie, że to nie jest właściwe, ale miał się dać pokonać. Oddać miraculous po trzech latach samotności? Aby tylko zniknąć z tego świata?

Zagryzł wargę i z narastającymi w nim wątpliwościami, pobiegł na trójkę mężczyzn. Odbił się, po czym wskoczył między nich. Okręcił się, trafiając całą trójkę kijem i strącając ją na dół. Uderzyli o scenę i jęknęli z bólu.

Inna kobieta rzuciła się od tyłu. Nie wyczuł jej, jak powinien. Była jak obcy, niewyczuwalny byt, który nie powinien istnieć. Zrzucił ją z siebie, zaraz kolejna objęła go szyi, nie zamierzając puścić za żadne skarby.

Pióra musnęły go po twarzy. Kichnął od tego wszystkiego. Cofnął się o kilka kroków w tył, a potem udał, że spadnie. Zachwiał się na nogach, a następnie wykonał w powietrzu salto. Wylądował jak kot na czterech łapach.

Uśmiechnął się chytrze. Nikt nie był w stanie go pokonać. Nie w postaci Czarnego Kota, obecnego Kota, którym się stał po wielu treningach z Arsem.

— Jesteś... słaby — odrzekł nagle jego ojciec. W tych słowach utknęła szaleńcza, niezrozumiała drwina, której Adrien nie potrafił zdzierżyć. Nie kiedy padła z ust jego własnego rodzica. Bolało to. Bolało cholernie i nie przyzwyczaił się po trzech latach, że nic nie znaczy dla rodziców. Był zamiennikiem dla ich prawdziwego dziecka, które kochali, nie jego.

— Zamknij... się — wysyczał groźnie przez zęby, a potem skierował wściekłe spojrzenie na ojca.

Skoczył na niego z kijem. Ojciec jednak siedział spokojnie, w stroju właściciela miraculous pawia, to nie był Władca Ciem. To nie on.

Zdał sobie za późno z tego sprawę.

Na początku pochwycił go tylko jeden z przemienionych, jednak zaraz znalazł się obok niego kolejny. Wszyscy napierali na Adriena z siłą, której nie umiał się przeciwstawić. Z dwoma, z trzeba dałby sobie radę, ale z kilkunastoma ludźmi, a kolejni nadal nadchodzili.

Przygwoździli go do sceny. Nie liczyli się z niczym, czy go boli czy też nie. A bolało go potwornie, tak że zaczął płakać. Łzy ściekały po jego policzkach rzewnie. Bał się. Został sam. Robiło się ciemno, bo go przysłaniali, przyduszali do ziemi. Jeden człowiek na drugim, a potem dochodził trzeci, aby całkowicie go unieruchomić. Złapali go za ręce, nogi, udo, ramię, pas, tors, głowę.... Nic. Ciemność.

Przytłaczała go ta nieustanna ciemność, w której utkwił za sprawą ojca. Myślał, że wydostał się z niej trzy lata temu, ale znów go pochłonęła w nieustannych bolesnych jękach, które nie dawały mu zasnąć w łóżku.

Został sam.

Tak jak w tym pierwotnym śnie, z którego nigdy się nie wydostał.

Marinette.

Biedronka.

Chciał ją znowu zobaczyć, dotknąć jej twarz i przynajmniej przeprosić, że zniknął bez słowa na trzy lata, niszcząc Tiki, odbierając jej wszystko, co drogie, i jeszcze niszcząc marzenia.

To jego wina.

Po co się narodził?

Dlaczego matka nie poroniła jak jego rodzeństwo na tych schodach?

Po co pozwolono matce po raz drugi zajść w ciążę?

Może gdyby się nie narodził, wszystko byłoby łatwiejsze?

Pragnął po raz ostatni wydusić "przepraszam", szczególnie skierować te słowa do Plagga, kiedy wyrywali mu z palca pierścień, ale nie dał rady rozchylić warg. Był za słaby, aby walczyć. Poddał się pierwszy i ostatni raz, bo kiedyś należało. Skoro jego własny ojciec wszystko zaplanował, to tak się miało stać.

"Przepraszam, że się narodziłem" — była to ostatnia myśl, która przemknęła mu w natłoku smutku i żalu.

Nagle pojawiła się drobna iskra światła przebijająca się przez ciała ludzi. Czyjaś ręka sięgnęła ku niemu. Nie, nie w jego stronę, a ku jednemu z mężczyzn, którzy trzymali go za ramię. Ta ręka wyzwoliła go z uścisku, wyszarpując mężczyznę z środka. Potem jakaś laska uderzyła inną kobietę, tak że uwolnił swoją rękę.

Tym razem dłoń nic nie zrobiła. Sięgnęła ku niemu, jakby w zaproszeniu, aby za nią pociągnął. Z początku nie wierzył, by ktokolwiek zechciał go wesprzeć, dać jeszcze jedną szansę. A nie słyszał wołania, nikt go nie wzywał, nie prosił, żeby złapał za tę dłoń. Tylko czekała.

Zagryzł własny język, a potem wrzasnął, sięgając ku tej dłoni. Pochwycił ją i ta dłoń pociągnęła go ku sobie. Wyrwał się z zacisku przemienionych ludzi. Krzyczeli, sięgali ku niemu, ktoś złapał go znowu za ramię, ale wtedy but kobiety, która go wyciągała, walnął mężczyznę w twarz. Zatoczył się i puścił Adriena.

Chłopak wydostał się z ciemności. Blask padł na okrytą w ciemnym płaszczu kobietę, którą uznał za osobę z Chevrolet Chevelle III z 1972 roku, a nawet jego matkę.

— Kim... — zaczął, ale nim zapytał, kobieta rozpoczęła swoje własne przedstawienie.

Płaszcz zamienił się w tysiące czarnych motyli, które uciekły z materiału, ujawniając przepiękne oblicze kobiety ubranej w czerwoną suknię do kolan, z czarną halką tiulową. Na kogach nosiła sznurowane kozaczki po same uda. A na twarzy miała maskę — czerwoną w czarne kropki jak u biedronki. Włosy nosiła związane w kok.

— It's a showtime! — wykrzyczała.

Uderzyła laską o podłogę. Szarpnęła Adrienem, ciągnąc go w kierunku wyjścia.

— Zamknięte — próbował ją ostrzec.

Ich drogę zagrodził jeden z przemienionych. Bez chwili zawahania kobieta okręciła się na obcasie i drugą nogą kopnęła przeciwnika. Kiedy przewrócił się, wbiła laskę w jego szyję. Uciekła.

Sięgnęła ku klamce i wtedy ku ogromnemu zaskoczeniu Adriena, drzwi otworzyły się. Wyszli w mrok Paryża, do alejki, przy której stał Chevrolet Chevelle III z 1972 roku. Kobieta najpierw wrzuciła na tylne siedzenie Adriena w postaci Czarnego Kota, a potem sama wskoczyła do środka.

Samochód odjechał z piskiem opon, zostawiając za sobą hałas, spaliny ze starej rury wydechowej i zdziwienie na twarzy prowadzącego pokaz mody, który za nic w świecie nie przewidział, że to tak się skończy.


0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!